Rozdział 28 - Zaczęło się na Brooklynie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Steve

Powoli opuściłem pokład quinjeta, a moim oczom ukazała się kwatera. Minęły zaledwie trzy dni odkąd opuściłem to miejsce, a tak wiele się zmieniło. Nie wiedziałem czego oczekiwać. Może reszta Avengers nie będzie w najmniejszym stopniu zainteresowana tą misją. W końcu drużyna się podzieliła. Ostatnie wydarzenia nie dotyczą bezpośrednio wszystkich. Miałem nadzieję na zjednoczenie Avengers, choć to mogło okazać się niemożliwe. 

- Pomóc ci? - usłyszałem głos Natashy, ale pokręciłam głową.

Wiem, że nie reprezentowałem w tej chwili najlepszej formy, jednak to nie był czas na dochodzenie do zdrowia. Musiałem dowiedzieć się gdzie jest Kate i jak najszybciej ją odzyskać. Nie mogę pozwolić aby Scarlotti zrobił jej pranie mózgu.

- Myślałem, że wyraziłem się jasno, wyrzucając was stąd.

W drzwiach pojawił się Tony patrząc na mnie z wyraźną niechęcią. Gdyby Kate tu była, z pewnością dostrzegłaby żal, kryjący się w jego oczach, jednak ja potrafiłem skupić się tylko na złości. 

Jeden sekret wystarczył bym stracił zaufanie swojego towarzysza. Byliśmy razem na tylu misjach, walczyliśmy ramię w ramię bitwy pozornie nie do wygrania. Mimo tego co o nim sądziłem na początku znajomości, teraz uważam, że Tony jest najbardziej oddanym sprawie Avengerem. 

Najgorsze jest to, że straciłem przyjaciela. Zaślepiony pogonią za przeszłością, nie doceniłem tego co miałem. 

- Tony - zacząłem zanim ktokolwiek inny zdążył się odezwać. - Mają Kate.

Przez jego twarz przeszedł cień szoku i jeszcze większej złości, jednak coś mi mówiło, że nie była kierowana ani do mnie, ani do Scarlottiego.

- A Barnes gdzie? - zapytał, rozglądając się dookoła.

- Jego i syna Clinta też zabrali.

Stark prychnął śmiechem, jednak brzmiało to jak reakcja z niedowierzania. To wszystko musiało dla niego brzmieć jak jeden, wielki, wyjątkowo nieśmieszny żart. Odwrócił się od nas na moment, w trakcie którego z kwatery wyszli również Rhodey i Vision.

- Stark, w dupie mam twoje humorki. Hydra porwała mojego syna. 

Barton podszedł do niego w kilku krokach, chwytając go za bluzkę i potrząsając nim. Hamowane emocje wreszcie znajdowały swoje ujście. Tony gwałtownie wyszarpał się z jego uścisku, ale Clint nie wyglądał jakby się tym przejął. Oskarżycielsko szturchnął Starka palcem w reaktor łukowy, patrząc na niego stanowczym i wściekłym spojrzeniem. 

- Kiedy stąd wylatywałem, wciąż byliśmy drużyną. Potrzebujemy tego teraz - powiedział powoli, akcentując każde słowo. 

Tony zmierzył Bartona poważnym wzrokiem, po czym lekko skinął głową.

- Konferencyjna. Teraz - zarządził.

Wypuściłem powietrze z płuc, czując niebywałą ulgę. Całą drużyną mamy znacznie większe szanse na odnalezienie Hydry i wygranie bitwy. Nigdy nie powinienem był dopuścić do podziału. Kate miała rację. Scarlotti koncertowo wykorzystał nasz moment słabości.

- Stark, poczekaj - powiedziałem zanim mężczyzna zdążył wejść do budynku za resztą.

Tony zatrzymał się niechętnie, patrząc na mnie z udawaną obojętnością. 

- Musimy porozmawiać - stwierdziłem, na co prychnął szyderczo.

- Trochę na to późno, nie sądzisz? - zapytał, wkładając dłonie do kieszeni. 

Zrezygnowany wypuściłem powietrze z płuc, nie wiedząc od czego zacząć i jak nakłonić go do tej rozmowy. Chciałem wszystko naprawić, ale nie miałem pojęcia jak. Stark stosował postawę obronną. Zawsze był zdystansowany, co z pewnością było zasługą Howarda, jednak zawiedzione zaufanie przyjaciela musiało zaboleć. Pomimo wszelkich murów jakie tworzył dookoła siebie. 

- Trzy dni, Rogers - dodał po chwili, podchodząc bliżej mnie. - Jakim sposobem dowodzisz Avengers od czterech lat, skoro nie potrafisz utrzymać swojej drużyny w terenie przez trzy dni?

- Oboje wiemy, że nie robię tego sam.

Tony uśmiechnął się lekko, unosząc brwi w górę. Lekko rozbawiony wyraz twarzy mężczyzny dał mi nadzieję na pozytywne zakończenie tej rozmowy. 

Wspólnie podejmowaliśmy większość decyzji dotyczących Avengers. W wojsku nauczyłem się wiele na temat planowania ataku czy szukania słabych punktów przeciwnika. Zawsze kierowałem się własnym kompasem moralnym przy opracowywaniu taktyk, ale to Tony często zauważał coś, co ja przeoczyłem i sprowadzał mnie na ziemię. Dbał nie tylko o powodzenie misji, ale również o dobre kontakty w drużynie.

- Wiem, że cię zraniłem, Tony - zacząłem po dłuższej chwili ciszy. - Wydawało mi się, że nie mówiąc ci o śmierci rodziców oszczędzę ci bólu, ale... - zawahałem się na moment.

Sam wciąż nie mogłem pogodzić się z tym jak egoistycznie się zachowałem. To ja powinienem był powiedzieć wszystko Starkowi. Ten obowiązek spoczywał na mnie, ale zawiodłem. Ostrzegali mnie wszyscy: Sam, Bucky, Katerina... Teraz to oni płacą cenę.

- Ale tak naprawdę chciałem oszczędzić go sobie, przepraszam. - dokończyłem, patrząc bezpośrednio na Tony'ego, który z uporem wpatrywał się w ziemię. - Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz.

- Daruj sobie, Kapciu - powiedział, podnosząc na mnie wzrok z lekkim, charakterystycznym dla niego uśmiechem. - Mamy misję do wykonania.

Odwzajemniłem uśmiech, czując niebywałą ulgę. Przed nami jeszcze długa droga by w pełni odbudować naszą relację, ale to był dobry start. 

Niestety, myśl o celu misji niemal od razu zagłuszyła wszystkie pozytywne emocje.  Nie było jej tu. Przeze mnie wyjechała z kwatery. Z pewnością chciała wszystko naprawić, a teraz była w samym centrum Hydry. Nawet nie mogłem mieć pewności czy wciąż żyje.

- Hydra cię tak załatwiła? - zapytał Tony, przyglądając mi się.

- Scarlotti uruchomił program Zimowy Żołnierz Bucky'ego. Nie byłem w stanie go zatrzymać. Odleciał z innym Zimowym. - wyjaśniłem krótko, nie wiedząc czy jakiekolwiek wzmianki o Barnesie nie są dolewaniem oliwy do ognia. Obecny sojusz był wciąż cienką nitką, gotową przerwać się przez byle impuls, na który nie mogliśmy sobie pozwolić. 

- Odbijemy ich. Całą trójkę - zapewnił pewnym głosem.

Spojrzałem na niego z zaskoczeniem, dostrzegając wyciągniętą dłoń. Uścisnąłem ją bez wahania.

- Spotkałeś ją chociaż? - zapytał, kiedy ramię w ramię weszliśmy do kwatery.

- Dopiero, kiedy była już w quinjecie z Buckym i resztą agentów Hydry - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Walczyła, ale nie miała szans.

- Wszyscy zawaliliśmy, prawda? - zapytał, drapiąc się po karku.

Z zamyśleniem wypuściłem powietrze z płuc, a po chwili pokręciłem głową. Miałem wystarczająco czasu aby przemyśleć sobie całą sytuację. To było jak efekt domina. Nie powiedziałem Starkowi prawdy o jego rodzicach, po czym odszedłem z kwatery Avengers z Buckym. Naiwnie myślałem, że nasza dwójka wystarczy przeciwko Scarlottiemu i jego trójce Zimowych, ale się myliłem. Jeden z moich przyjaciół znowu stracił możliwość podejmowania własnych decyzji, a syn drugiego trafił do Hydry razem z kobietą, którą kocham. Wszystko przez jeden sekret, jedną kłótnię.

- Nie, Tony. Ja zawaliłem. Podejmowałem decyzje wedle własnych przekonań i myliłem się - wyznałem z poczuciem winy. 

W takich chwilach jak ta, zaczynałem mieć wątpliwości czy Erskine miał rację. Pokładał we mnie ogromne nadzieje. On i Peggy pozwolili mi uwierzyć, że podążanie za swoim przeświadczeniem jest najważniejsze. Dzisiaj doprowadziło mnie do niczego. Powinienem częściej słuchać rad, których udzielają mi inni. 

Z ponurych myśli wyrwał mnie głos Tony'ego:

- Przed wyjazdem, Kate do mnie przyszła. Chciała mi pomóc, wyjaśnić wszystko jeszcze raz, ale nie słuchałem. Poniosły mnie emocje i dałem jej wybór. Mogła biec za tobą albo zostać w kwaterze...

- Tony, uwierz mi, że od początku stała po twojej stronie - podjąłem próbę wytłumaczenia dlaczego Kate nic mu nie powiedziała. To ja ją o to prosiłem.

- Wiem - przerwał mi, na co posłałem mu spojrzenie pełne niezrozumienia. Skoro opuściła kwaterę to skąd u niego takie przekonanie? - Natasha z Brucem byli dość upierdliwi w tej kwestii i dokładnie mi wszystko wyłożyli na trzeźwo - wyjaśnił, przewracając oczami.

Poczułem ulgę, słysząc jego słowa. Miałem pewność, że wciąż zależy mu na Kate i zrobi wszystko aby jej pomóc. Znałem Tony'ego. Wiedziałem, że nie zignoruje ludzi w potrzebie, ale wciąż pozostał cień wątpliwości. Zawsze tak jest, kiedy chodzi o bezpieczeństwo najbliższych.

W końcu dotarliśmy do sali konferencyjnej, w której trwała głośna wymiana zdań Sama i Rhodesa. Mężczyźni kierowali do siebie nawzajem ostre słowa, nie zwracając najmniejszej uwagi na znudzone miny wszystkich zebranych.

- Z twoim sceptyzmem mam wrażenie, że nie ufasz nawet sobie! - krzyknął Wilson, wściekle zaciskając palce na oparciu krzesła.

- Gdyby cię nie omotała, to wyciągnąłbyś podobne wnioski. Wreszcie jest u siebie, może rzeczywiście jej się tam podoba?! - odpowiedział od razu Rhodes.

Dobrze, że dzielił ich szeroki stół. W innym wypadku z pewnością mogłoby dojść do rękoczynów.

- Ej, spokój! - krzyknąłem, zwracając na siebie uwagę pozostałych. - Ktoś mi powie co tu się dzieje?

- Tony, proszę cię. Przecież widzisz, że to wszystko jest naciągane - Rhodes całkowicie mnie zignorował i podszedł do Starka. - Ledwo opuściła kwaterę a już trafiła do Hydry? W dodatku samego Scarlottiego? Ukartowali to wspólnie - powiedział, na co mimowolnie zacisnąłem pięści. 

Musiałem uspokoić tłumiącą się we mnie wściekłość, aby nie wymierzyć mu całkiem widowiskowego sierpowego. Jestem pewien, że w tej chwili nie przeszkadzałyby mi nawet możliwie połamane żebra. 

- Dobra, już rozumiem - stwierdził Stark, wymijając mężczyznę. - A teraz zapraszam wszystkich do usadzenia swoich czterech liter na krzesłach i spokojnej rozmowy. Mam migrenę, więc nie chcę słuchać tych bezsensownych krzyków.

Wszyscy zajęli miejsca przy stole, choć Sam i Rhodey wciąż wyglądali na zdenerwowanych. Usiadłem obok Wilsona, wiedząc, że nie brakuje mu dużo do kolejnego wybuchu. Reszta posyłała Rhodesowi nieprzychylne spojrzenia, jednak nie odezwali się ani słowem.

- Kap, jaka decyzja? - zapytał Stark, patrząc na mnie ze stoickim spokojem. Doskonale ją znał, ale w ten sposób pokazał innym, że konflikt zażegnany.

- Szukamy ich - oznajmiłem pewnym głosem. - Powinniśmy zaangażować w to Fury'ego. Im szybciej ich znajdziemy, tym lepiej. Liczy się każda sekunda. O ile Kate i Bucky potrafią o siebie zadbać, to musimy odbić Coopera - powiedziałem, patrząc na Bartona przepraszającym wzrokiem.

Wciąż wyglądał jakby ostatnie wydarzenia nie do końca dotarły do jego świadomości. Hydra porwała jego syna. Strach o jego życie, który w tej chwili w sobie tłumi, najprawdopodobniej jest nieporównywalny do czegokolwiek co kiedykolwiek czułem. Nie wiem co nim kierowało kiedy strzelił do Kate, ale nie mam zamiaru tego rozpamiętywać. Jeżeli Scarlottiemu naprawdę zależy na jakiejś zemście, to nie pozwoli jej umrzeć. Clint jest jednym z najbliższych przyjaciół Kate. Musiał mieć dobry powód. Przynajmniej to muszę sobie powtarzać.

- Jesteśmy drużyną, więc jeden za wszystkich i te inne pierdoły, chyba, że masz inny pogląd, Rhodey? - Stark spojrzał prowokująco na Rhodesa, który nerwowo zacisnął szczękę, ale nie odezwał się ani słowem.

- Na Buckym użyto programu Zimowy Żołnierz - powiedziałem po chwili. - Pewnie będzie próbował nas zabić, więc...

- Tak, wiemy, Rogers. Mamy go przywrócić do zdrowych zmysłów - przerwał mi Stark, przewracając oczami.

- Więc zróbcie wszystko, żeby przeżyć. Nie hamujcie ciosów - dokończyłem, znając możliwości przyjaciela. Bucky sobie poradzi, ale gdyby zabił któregoś z Avengers, znienawidziłby samego siebie.

Wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni, ale pokiwali głowami w zrozumieniu.

- Dobra, Nat, skontaktuj się z Furym. Zapytaj czy mają cokolwiek na temat jakiejkolwiek bazy Hydry. Wszystko jedno czy duża, czy mała, czy cholera wie... - zaczął Stark, ale po raz pierwszy od wybuchu na zewnątrz odezwał się Barton.

- Nie musicie szukać. Kate ma nadajnik - powiedział słabym głosem, zachowując kamienny wyraz twarzy. 

Spojrzałem na niego z niezrozumieniem, przypominając sobie, że znaleźliśmy pendrive'a na ziemi. Mężczyzna wyjął z kieszeni pistolet. Ten sam, którym strzelił do Kateriny. Następnie, położył na stole małe pudełko i je otworzył. Momentalnie wydostała się z niego para, ukazując jeden pocisk, z którego sączyła się krew. Barton wciąż zachowywał pozorny spokój, co samo w sobie było przerażające. Podniósł mokry od krwi pocisk i uniósł go wyżej aby wszyscy mogli się przyjrzeć. 

- Strzeliłeś tym do niej?! - krzyknęła Natasha, wstając z krzesła w przypływie złości. - Wiesz jakie to było ryzykowne?! Mogłeś ją zabić!

- Dlatego tylko ja mam te naboje, pamiętasz? - powiedział, odkładając kulę z powrotem do pudełka i zamykając je.

- Ktoś wyjaśni? - zapytał Wilson, skacząc wzrokiem od Clinta do Natashy. Sam też chciałbym wiedzieć o czym właściwie mówili.

- Barton zdurniał, to się stało - warknęła Nat, krzyżując ramiona na piersi.

- Miałem po prostu patrzeć jak odlatują z moim synem?! - krzyknął wściekle. - Wiesz jak ciężko było mi podjąć tę decyzję? Miałem zaledwie ułamki sekund na wykonanie perfekcyjnego strzału, ale jestem pewien, że nie zginęła. Zdążymy do nich dotrzeć.

- Dostała nadajnik ode mnie, nie pamiętasz? Pokazywałam ci go - oznajmiła nie rezygnując z oskarżycielskiego tonu.

- Ten? - zapytał Barton, wyjmując z kieszeni pendrive'a i kładąc go na stole. - Chyba nie spodziewałaś się, że Scarlotti to przeoczy - prychnął.

Tony sięgnął po urządzenie na łańcuszku, przyglądając mu się z zamyśleniem. Nietrudno było zgadnąć co mu chodzi po głowie. To od niego dostała go najpierw i wciąż przy sobie trzymała. W końcu ścisnął go w pięści, z trudem wypuszczając powietrze z płuc.

- Dość, że zdążyła ci wysłać sygnał - stwierdził Clint.

- Koniec - przerwałem im, mając dość tych przekrzykiwań. Zmarnowaliśmy wystarczająco czasu. - Barton, co to za naboje?

Mężczyzna przez moment spojrzał na mnie przepraszającym wzrokiem, po czym zaczął tłumaczyć.

- Po akcji z Ultronem zwróciłem się do Fury'ego z pewną prośbą. Zdałem sobie w końcu sprawę z tego, że kiedy Kate porwała Steve'a do Hydry nie mieliśmy żadnego tropu. Z Natashą było tak samo. Obie musiały dać nam sygnał, który umożliwił nam znalezienie ich. Chciałem aby jego naukowcy wymyślili jak ukryć nadajnik w taki sposób, aby był nie do zauważenia przez detektory.

- Wszczepienie w kogoś nadajnika, ogranicza wolność, Clint. Nie powinieneś w ogóle czegoś takiego brać pod uwagę - powiedziałem, na co posłał mi zniecierpliwione spojrzenie.

- Fury twierdził tak samo - prychnął, ale po chwili mówił dalej. - Dlatego po znalezieniu sposobu na zrobienie go w postaci płynnej, powiedział o tym tylko mi, a ja Nat. Naukowcy posunęli się jeszcze krok dalej. Opracowali zamrożone naboje z krwi i nadajnikiem. Roztapiają się w ciele, będąc niewykrywalne. Fury dał mi dwa z nich abym wykorzystał w nagłym wypadku. Nazwijcie to paranoją, ale zabierałem je w specjalnej, podręcznej chłodziarce - wskazał na pudełko. - Za każdym razem jak wyjeżdżaliśmy na misję albo wychodziłem gdzieś z rodziną.

- Ale to wciąż naboje - stwierdził Vision, patrząc na Bartona z zastanowieniem, które rzadko u niego widziałem. Wszyscy już się przyzwyczaili, że wiedział wszystko o wszystkim, dlatego rzadko zabierał głos na jakichkolwiek spotkaniach. - Mogą zabić.

- Tak, dlatego dostęp do nich mam ja i mogła mieć Nat, ale nie chciała - powiedział z poczuciem winy. - Fury wiedział, że nigdy nie chybiamy i dokładnie analizujemy każdą sytuację.

- Co nie zmienia faktu, że to wciąż niebezpieczne. Mówimy o strzelaniu do swoich - stwierdziła Natasha, ale usiadła z powrotem na krześle.

- To było jedyne co mogłem zrobić. Nie wiemy jak długo Scarlotti pozwoli im żyć - oznajmił Clint, chowając twarz w dłoniach. Ryzykował życiem Kate aby uratować syna. To musiało go wiele kosztować, chociaż zgadzam się z Nat.

- Więc nie ma na co czekać. Clint, zajmij się nadajnikiem. Znajdź ich kryjówkę. Vision ci pomoże - zarządził Tony, wstając z krzesła, po czym spojrzał na mnie. - A ty idź się trochę doprowadź do porządku. Bruce daj mu jakichś wspomagaczy czy innych witaminek, bo pewnie nie odpuści tej walki, a wygląda jak kupka nieszczęścia - stwierdził, na co mimowolnie prychnąłem. 

- Poczekajcie - zatrzymałem wszystkich zanim zdążyli się rozejść. - Z tego co słyszałem Scarlotti zebrał wokół siebie siły Hydry i Zimowych. Ruszając na nich ryzykujemy nie tylko nasze życia czy Kate, Bucky'ego, ale mają za zakładnika Coopera - powiedziałem, patrząc na Bartona.

- No, tak, ale musimy uderzyć - stwierdził Thor z niezrozumieniem.

- Mam dość akcji bez przemyślenia. Zwykle atakujemy składem jaki obecnie jest najbliżej, ale tym razem nie ryzykujmy - oznajmiłem, powodując lekki uśmiech na twarzy Tony'ego.

- Dobrze rozumiem, że chcesz pokazać Hydrze z jaką siłą Avengers zadarli? Mamy zebrać całą ekipę? - upewnił się, na co skinąłem głową.

- Pokażmy w końcu na ile nas stać. Nie bawmy się w ryzyko. Niech to będzie wiadomość dla jakichkolwiek potencjalnych naśladowców Scarlottiego. Nat i Wanda, lećcie do Fury'ego. Może będzie chętny rozprostować kości z agentką Hill - zwróciłem się do kobiet, na co obie skinęły głowami z zadowoleniem.

- Sam, mówiłeś, że masz małego znajomego? - zapytałem.

- O, tak - na twarzy mężczyzny pojawił się szeroki uśmiech. - Polecę po tik taka.

- Zabierz Rhodeya - wtrącił się Stark, na co skinąłem głową.

Przynajmniej będą mieli okazję do rozmowy. Może wspólny cel jakoś ich zmotywuje. Oboje spojrzeli na siebie z niechęcią, jednak nie próbowali sprzeciwić się tej sugestii.

Zastanowiłem się przez moment czy o kimś zapomniałem, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Podniosłem spojrzenie na Tony'ego, który uśmiechał się z dziwną ekscytacją.

- Thor - zwrócił się do nordyckiego boga. Zmrużyłem lekko oczy, nie wierząc, że naprawdę o tym myśli. - Mówiłeś, że Loki chce naprawić swoje błędy. Niech Jelonek przyleci się pobawić w Avengera. Powiedz mu, że jego znajoma ma kłopoty.

Pokręciłem z niedowierzaniem głową, ale nie miałem zamiaru się w to wtrącać. Sam zauważyłem, że on i Kate dobrze się ostatnio dogadywali, więc może rzeczywiście sprowadzenie go nie było głupim pomysłem. W dodatku stanowiłby silne wsparcie.

- Jestem pewien, że przybędzie tu z przyjemnością - zapewnił nas Thor uśmiechając się. - To wspaniale, że dajecie mu szansę.

- Jasne, a ja jadę do Queens. Wszyscy wiedzą co mają robić, tak? To wspaniale. Rozejść się. Jak tylko wszyscy będą gotowi to wyruszamy, ale nastawiałbym się na jutro. Żebyśmy zgromadzili wszystkich Avengers.

Katerina 

Wciąż zmęczona otworzyłam powieki, czując drżenie czyjegoś ciała tuż obok siebie. Lekko zdezorientowana po krótkim śnie, rozejrzałam się dookoła. Mój wzrok zatrzymał się na chłopcu, leżącym tuż obok mnie. Z jego zaciśniętych powiek leciały pojedyncze łzy. Objął się ramionami, ale wciąż drżał. Pod nosem szeptał niezrozumiałe dla mnie słowa.

Scarlotti najprawdopodobniej oczekiwał, że któreś z nas będzie spało na podłodze, ale porzuciłam ten pomysł po tym jak Cooper obudził się w środku nocy z krzykiem. To skończyło się na wizycie strażnika, który uderzył chłopaka zanim zdążyłam zareagować. Nie mogłam pozowolić aby wśród agentów rozniosła się plotka o słabości Coopera, bo jego pobyt byłby jeszcze trudniejszy. Wolałam leżeć obok niego i pilnować, żeby jego koszmary nim nie zawładnęły.

- Cooper - szepnęłam, potrząsając lekko jego ciałem. - Cooper, już dobrze. Jestem tu. Hej - powtarzałam spokojnym głosem. Objęłam go ramieniem, zauważając, że się wybudza. - Nic się nie dzieje. Spokojnie.

Chłopak wreszcie otworzył oczy, z których wydostało się więcej łez, ale nie krzyczał. Jego oddech był nierównomierny a serce waliło jakby przebiegł maraton. Wtulił się we mnie mocniej, jednak nie miałam zamiaru go odtrącić. Bał się.

Delikatnie gładziłam go po plecach, jednocześnie szepcząc uspokajające słowa. Odsunęłam się dopiero, kiedy jego oddech stał się równy, a ciałem przestały targać dreszcze płaczu.

- Czas wstawać - powiedziałam, wskazując na zegar. - Idź się ubrać. Josef powinien przyjść za jakieś dwadzieścia minut zabrać nas na śniadanie, a potem trening.

Chłopak skinął głową, zapalił światło, po czym zabrał swoje ubrania i zniknął za drzwiami łazienki.

Przez moment wpatrywałam się w zamknięte przejście, po czym schowałam twarz w dłoniach. Byłam wykończona. Przespałam zaledwie dwie godziny z przerwami. 

Cooper nie jest przyzwyczajony do takiego życia. Został wychowany w domu pełnym miłości. Ma ojca Avengera, od którego mógł słyszeć wiele koloryzowanych historii. Nie nadawał się do tego. Czuję się za niego odpowiedzialna. Jestem to winna Bartonowi. Mogę wychodzić z siebie, aby zapewnić mu bezpieczeństwo, ale nie miałam dużo czasu. Nie wiem ile minie zanim któryś z agentów albo Scarlotti naprawdę go skrzywdzi.

Powoli podniosłam się z łóżka, czując jak moja noga lekko pulsuje, ale było znacznie lepiej niż wczoraj. Podeszłam do swoich ubrań i obejrzałam je z niechęcią. Oczywiście, na odwrocie czarnej koszulki została przedstawiona ogromna, czerwona czaszka. Z niedowierzaniem dostrzegłam również napis z przodu bluzki, na wysokości serca: Agentka Hydry "Wilk". Ciekawe ile Scarlotti inwestował w wygląd. Może wystarczająco dużo aby organizacja miała mniejszy zasób broni.

Odwróciłam się na dźwięk otwieranych drzwi od łazienki. Wciągnęłam gwałtowniej powietrze w płuca, widząc Coopera. Wyglądał dokładnie tak jak każdy młody agent Hydry. Na jego lewym policzku odznaczał się ciemnofioletowy siniak - pamiątka po agencie, który przyłapał go na krzyku przez sen. Zewnętrznie z łatwością wtopiłby się między nich. Zdradzał go tylko błysk nadziei w oczach. Mam nadzieję, że utrzyma się jak najdłużej.

Nie mogąc zdobyć się na jakiekolwiek słowa, wyminęłam go i weszłam do łazienki. Jak najszybciej wykonałam poranną toaletę, założyłam świeży bandaż na nogę, a następnie ubrałam czarne legginsy oraz wcześniej oglądaną koszulkę. Włosy związałam w niedbałą kitkę, ciesząc się, że zawsze nosiłam gumkę na nadgarstku. Dzisiaj nie mogłam sobie pozwolić na podpieranie czymkolwiek nogi. Musiałam wytrzymać cały trening.

***

Z ciekawością rozejrzałam się po pomieszczeniu, do którego zaprowadził nas Josef. Wydawało się niezwykle przestronne jak na kolejną wnękę w skałach. Dookoła zostało utworzone miejsce do biegania, przypominające bieżnię. Na środku umieszczono pozostałe sprzęty do ćwiczeń oraz maty. Na pierwszy rzut oka mogłam dostrzec kilka worków treningowych, drążki, regały wypełnione brońmi, a także tarcze strzeleckie.

- Będę miał na was oko, więc nic nie kombinuj - zwrócił się do mnie Josef, po czym wszedł na środek pomieszczenia i wdał się w rozmowę z innym agentem. Najprawdopodobniej chciał zrobić sobie z nim sparing, więc przestałam zwracać na niego uwagę. W tej chwili i tak nie miałam szans na ucieczkę. 

- Dobra, młody. Najpierw kilka kółek - powiedziałam do Coopera, wskazując na bieżnię.

Chłopak skinął sztywno głową. Wiedział, że nie mam zamiaru go męczyć, ale wzrok ciekawskich agentów nie pomagał się odprężyć. Wszyscy przyglądali się nam jakbyśmy byli ich ofiarami na polowaniu. Chyba musiałam przypomnieć kim jestem, bo zdawali się zapomnieć przez ostatni rok.

Razem z Cooperem rozpoczęliśmy bieg wokół sali. Nie biegłam swoim zwyczajnym tempem. Miałam świadomość, że szwy mogą nie być tak wytrzymałe jak te zakładane przez Bannera. Musiałam oszczędzać nogę na ewentualną ucieczkę.

Niestety, nawet w wolniejszym tempie, słyszałam ciężki oddech chłopaka. Dokończyłam z nim drugie kółko, po którym zeszłam na środek, ale pokazałam mu, żeby jeszcze biegał. To było dla niego znacznie bezpieczniejsze zajęcie niż treningi na macie, jednak ja już nie mogłam. Poczułam pierwsze ukłucia bólu w miejscu szycia.

Na spokojnie rozejrzałam się wokół siebie, oceniając wystawiony sprzęt. Chciałam znaleźć coś łatwego a jednocześnie efektownego. Cooper powinien wyrobić sobie pewien respekt wśród agentów. Moje spojrzenie zatrzymało się na tarczy, łuku i strzałach. Osobiście nigdy nie przepadałam za tą bronią, ale młody mógł mieć do tego naturalny talent. W dodatku widziałam, że ćwiczył strzelanie z Lilą. Co prawda, oni mieli zabawkę, ale to mogło uratować sprawę.

Po piątym okrążeniu przywołałam do siebie Coopera. W dłoni miałam przygotowany łuk i jedną strzałę. Dostrzegłam ulgę, malującą się na jego twarzy co dało mi pewność, że podjęłam dobrą decyzję.

- Rozumiem, że nie muszę ci tłumaczyć zasad jako, że jesteś synem sławnego Hawkeye'a, hmm? - zapytałam, unosząc jedną brew w górę. Miałam nadzieję, że trochę go rozluźnię przesadną ironią. Nerwy były najgorszym doradcą w tak precyzyjnej formie walki jak łuk.

- Nie, trenerze - odparł, na co skinęłam głową i podałam mu łuk oraz strzałę.

- Więc pokaż co potrafisz. 

Chłopak sprawnie złapał broń w dłonie, przyglądając jej się dokładnie. Wreszcie ustawił się w odpowiednim miejscu naprzeciw tarczy. Wstrzymałam oddech, widząc jak przyjmuje pozycję. Dookoła nas stało kilkoro agentów przyglądając się temu z ciekawością. Pewnie doskonale wiedzieli albo słyszeli czyim synem jest Cooper. To było dla nich doskonałe widowisko.

Strzała z ogromną szybkością wystrzeliła z łuku, trafiając niedaleko środka tarczy. Dopiero wtedy odważyłam się wziąć oddech. To całkiem ułatwiało sprawę. Chłopak odwrócił się w moją stronę, a ja skinęłam z uznaniem głową.

- Idź po strzałę i to powtarzaj do perfekcji. Nie chcę widzieć ani jednego chybienia, jasne? - zapytałam chłodnym tonem głosu. Sama nie mogłam cały czas przy nim stać i go pilnować. Musiałam wykonać własny trening.

- Tak, trenerze - odparł, po czym zgodnie z moim poleceniem podszedł do tarczy.

Czując się znacznie lepiej niż kilka minut wcześniej, podeszłam do najbliższego drążka. Już dawno nie ćwiczyłam akrobatyki, a to była całkiem dobra okazja. Chwyciłam przyrząd, a następnie napinając mięśnie podciągnęłam się do wyprostu ramion. Wyprostowałam ciało do pionu, po czym puściłam lewą dłoń, odciągając ją na bok. Moje ciało drżało przez napięte mięśnie, jednak utrzymałam pozycję. Dopiero po kilku sekundach zmieniłam ręce, a następnie złapałam drążek w obie dłonie i opuściłam ciało.

Przed rozpoczęciem kolejnego ćwiczenia wzięłam głębszy oddech. Dla pewności spojrzałam w kierunku chłopaka, który posłusznie trenował strzelanie z łuku. Z satysfakcją dostrzegłam również, że przyciągnęłam kilka spojrzeń pełnych podziwu, w tym Josefa.

Przeniosłam wzrok na drążek, a następnie uniosłam nogi przed siebie, chcąc uzyskać prędkość. Zaraz po opuszczeniu tułowia, podciągnęłam się, dzięki czemu udało mi się wyprostować ciało w poziomie. Czując, że zaczynam opadać, błyskawicznie zmieniłam ułożenie rąk na drążku, przy czym utrzymałam prędkością pozwalającą mi na przeskoczenie drążka górą. Złapałam go ponownie, kiedy byłam po jego drugiej stronie i rozpędzona zaczęłam wykonywać obroty przez zmienianie kolejności ułożenia ramion. Zeszłam odmykiem dopiero, kiedy poczułam silniejszy ból mięśni. 

To był idealny sposób na odzyskanie pewnej równowagi psychicznej. Skupienie się na dokładnych ćwiczeniach pomagało zachować spokój i koncentrację. Nie było tu miejsca na nadmierne przemyślenia o tym co aktualnie dzieje się wokół mnie. 

Chcąc wrócić do swojego podopiecznego, zignorowałam spojrzenia innych agentów. Zawiesiłam jednak wzrok na mężczyźnie, który wszedł do pomieszczenia. Nie sposób było przeoczyć metalowego ramienia. W mojej głowie już utworzył się kolejny plan na dotarcie do Barnesa. Tym razem wydawał się znacznie lepszy niż dzień wcześniej.

- Trzy celne strzały albo wdrapujesz się po linie na sam szczyt - powiedziałam, podchodząc do Coopera. Liczyłam, że taka motywacja wystarczy i nie będę musiała posuwać się do innych form karania. Takich, których stosowano na mnie.

Chłopak w skupieniu przystąpił do wykonania zadania. Ku mojej satysfakcji, raz trafił w sam środek, a dwa niedaleko centralnego punktu.

- Może być - wzruszyłam ramionami, choć byłam pod wrażeniem jego umiejętności. - Teraz idź ćwiczyć ciosy na worku treningowym. Musisz popracować nad siłą, której nie masz - oznajmiłam, po czym razem z nim podeszłam do przyrządu, gdzie najpierw pokazałam mu technikę uderzeń. - Wszystko jasne?

- Tak, trenerze - odparł z pewnością w głosie. Wyglądał jakby całkowicie pozbył się wcześniejszych nerwów co bardzo mnie cieszyło.

Ponownie rozejrzałam się po sali, mając nadzieję, że nie straciłam szansy. Ku mojej satysfakcji, Barnes wciąż był w środku. Bez zastanowienia podeszłam do niego energicznym krokiem utrzymując pewną siebie postawę.

- Barnes - zwróciłam jego uwagę, stając tuż obok.

Mężczyzna rzucił mi jedno spojrzenie, jednak nie zareagował w inny sposób.

- Co powiesz na sparing? - zapytałam zanim zdążyłam się rozmyślić. To było ryzykowne, a jednak wydawało się dla mnie jedyną możliwością.

Barnes zmierzył mnie wzrokiem pełnym obojętności. Jestem ciekawa czy ktokolwiek przede mną odważył się przeprowadzić z nim wspólny trening. W kwaterze Avengers stanowiłoby to nowe doświadczenie i szansę na poprawę umiejętności, ale tutaj mogło przypominać samobójstwo.

- Co tu się dzieje? - usłyszałam chłodny głos zza pleców.

Odwróciłam się w stronę Josefa z szyderczym uśmiechem. Czas wczuć się w rolę Samotnego Wilka.

- Chcę zemsty za to jak mną pomiatał w Missouri - oznajmiłam z pewnością w głosie. - Nikomu na to nie pozwolę i nikt nie dokona tego bez późniejszych konsekwencji.

Josef uniósł brwi w zaciekawieniu, po czym przeniósł wzrok na Barnesa.

- Wiesz, chyba ktoś w końcu powinien ją ustawić do szeregu - oznajmił wrednie. - Tylko jej nie zabij, bo Scarlotti się wścieknie.

- Zobaczymy kto kogo ustawi - prychnęłam, po czym ustawiłam się na najbliższej macie do ćwiczeń, czekając na swojego przeciwnika.

Czas pokazać na ile mnie stać. Barnes jest silny, ale wolniejszy ode mnie. Jego ruchy nie są tak zwinne. Ma styl walki podobny do Steve'a, z którym trenowałam wystarczająco długo. Dam sobie radę. Pokażę wszystkim jak silna jestem, a co ważniejsze, postaram się w pewien sposób odegrać nasze ostatnie rozmowy.

Mężczyzna ustawił się kilka metrów przede mną, czujnie obserwując moją sylwetkę. Nie minęło nawet pięć sekund a zaatakował. Sprawnie odsunęłam się na prawą stronę, mijając jego metalową pięść. Instynktownie szarpnęłam za nią, wskakując mu na plecy i owijając nogi wokół szyi przeciwnika. Następnie, całym ciężarem ciała przewróciłam nas na matę. Zanim zdążyłam zorientować się, że udał mi się ten atak, Barnes szarpnął moją ranną nogę, uwalniając się.
Zacisnęłam z bólu zęby, ale stanęłam i przyjęłam początkową pozycję. Mężczyzna znowu zaatakował pierwszy. 

Nie dał mi ani chwili na złapanie tchu. Cały czas napierał ciosami, zmuszając mnie do przejścia w defensywę. W końcu, wyczułam szansę na kontratak, jednak złapał moją dłoń i obrócił tak, że oparłam plecy o jego klatkę piersiową.

- Barnes, wiem, że mnie pamiętasz - powiedziałam szeptem, wykorzystując bliskość w jakiej się znaleźliśmy. - Jestem przyjaciółką.

- Walczyliśmy w Missouri - oznajmił spokojnie. Przynajmniej się odezwał.

- Racja - przyznałam. - A pamiętasz naszą wcześniejszą walkę?

Z całej siły cofnęłam łokieć w jego brzuch, później stanęłam na stopie, którą trzymał pomiędzy moimi nogami w celu utrudnienia mi ucieczki, a na koniec uderzyłam głową w jego podbródek. Dopiero ten atak pozwolił mi wyswobodzić się z pułapki. Na twarzy Zimowego pojawiła się złość. Dobrze, coraz większe postępy.

Zanim znowu zdążył zaatakować, wykonałam pierwszy ruch. Wymierzyłam kopnięcie w jego podbrzusze, które zablokował bez trudności. W odpowiedzi wykonał atak metalowym ramieniem, ale zdążyłam się uchylić. Zaryzykowałam kopnięcie ranną nogą, które trafiło w cel. Nie jestem jednak pewna czy bardziej zabolało mnie, czy jego. Barnes, nie tracąc przewagi uderzył mnie łokciem w policzek. Odsunęłam się kilka kroków.

Mężczyzna przyglądał mi się z lekkim zainteresowaniem, kiedy podniosłam dłoń do obolałego policzka. Na palcach pojawiły się ślady krwi. Ponownie podniosłam spojrzenie, postanawiając wykorzystać trochę akrobacji. Odbiłam się od ziemi, wykonałam szybki przewrót w powietrzu, trafiając stopą prosto w twarz Barnesa. Mężczyzna upadł ciężko na ziemię, a ja odsunęłam się kilka kroków aby zaczerpnąć oddechu. 

Wreszcie wstał, a wyglądał na bardziej wściekłego niż kiedykolwiek.

- Myślałam, że stać cię na więcej - powiedziałam szyderczo, chcąc wyzwolić w nim więcej emocji. Tego teraz potrzebowałam. Nawet jeśli ma to być wściekłość. Byle wreszcie przebił się przez program.

Barnes bez zawahania podszedł do mnie i wykonał serię jeszcze silniejszych ataków. Zgięłam się wpół, czując jak jego metalowa pięść trafia mnie prosto w żołądek. Wykorzystując moją chwilę słabości, popchnął mnie na matę. Starając się zachować trzeźwość myślenia, odwróciłam się w jego stronę i instynktownie złapałam go za kostkę. Przerzuciłam swoje ciało tak, że zaplątałam nasze nogi co spowodowało jego upadek.

Mężczyzna warknął wściekle, po czym, zanim zdążyłam się podnieść, usiadł na moich biodrach, zaciskając swoją metalową dłoń wokół mojej szyi. Spojrzałam prosto w jego zimne oczy, przypominając sobie nasze spotkanie na Brooklynie.

- Brooklyn - wycharczałam, walcząc o oddech. - Zaczęło się na Brooklynie.

W oczach Barnesa pojawił się błysk zrozumienia, wręcz błyskawicznie zastąpiony przez przerażenie. Wiedział. Pamiętał. Udało się.

Był kompletnie zdezorientowany, więc musiałam jakoś zareagować żeby się nie zdradził. Złapałam za jego metalowe ramię i szarpnęłam, starając się zwrócić jego uwagę i zaczerpnąć powietrza. Mężczyzna znowu przeniósł na mnie spojrzenie, a uścisk jego dłoni zelżał. Ledwo zauważalnie skinął głową i bezgłośnie powiedział jedno słowo: "dziękuję".

- Barnes! - rozległ się stanowczy głos Josefa. - Miałeś jej nie zabić - warknął wściekle, podchodząc bliżej nas.

Zamknęłam oczy, nie chcąc przez przypadek zdradzić jak wielka ulga w tej chwili mi towarzyszyła. Powinnam być wściekła, ale towarzyszyło mi szczęście. Zostałam pokonana, a dla mnie to było największe zwycięstwo od ostatnich kilku dni.

- Miałem ją ustawić w szeregu i chyba się udało - stwierdził obojętnie Barnes, po czym wstał i szarpnięciem zmusił mnie do wyprostowania się obok niego. - Wilczek już nie będzie podskakiwać.

- Scarlotti chce ją widzieć. I chłopaka - oznajmił, przyglądając mi się z uśmiechem pełnym satysfakcji. Chyba udało mi się przybrać mimikę pełną pokory i żałości.

- Zaprowadzę ich - zapewnił, powodując zdziwienie na twarzy Josefa. - Ma temperament. Chcę mieć ją na oku. Przynajmniej będziesz miał spokój - podsumował, zaciskając mocniej palce na moim ramieniu.

Wściekle wyszarpałam rękę i odsunęłam się od niego.

- Nie jestem jakąś lalką, którą możesz popychać jak ci się podoba - warknęłam, odwracając się w kierunku Barnesa z zaciekłym wyrazem twarzy.

- Dać ci kolejną lekcję, Wilczku? - zapytał szyderczo, zmniejszając dystans między nami. - Ktoś w końcu powinien zahamować ten twój wyszczekany język - dodał, nie szczędząc sobie sarkazmu w głosie.

- Jest twoja - powiedział Josef, patrząc na mnie z jeszcze większą satysfakcją niż wcześniej.
Musiał być wyjątkowo zadowolony, że pozbył się mnie na rzecz osoby, której nienawidzę. Dla nas obojga Gwiazdka przyszła szybciej.

- Chodź - warknął Barnes, ciągnąc mnie za ramię, które ponownie wyszarpałam. - Młody Barton! - krzyknął, przez co skrzywiłam się nieznacznie. Nie wiem czy sam był świadomy tego jak silny ma głos.

Pomiędzy trenującymi agentami dostrzegłem zdezorientowanego Coopera, który zbliżał się do nas wolnym krokiem. Patrzył to na mnie, to na naszego nowego strażnika. Pewnie jeszcze nie rozumiał o co tu chodzi. Sama nie wiem czy powinien wiedzieć. Im mniej osób wie o odzyskaniu kontroli Barnesa, tym lepiej.

- Rusz się, nie mamy całego dnia! - krzyknęłam, dzięki czemu przyspieszył krok.

Całą trójką wyszliśmy z pomieszczenia treningowego i skierowaliśmy się do gabinetu Scarlottiego. Tym razem czułam się trochę pewniej na korytarzach. Mniej więcej wiedziałam dokąd się kierować, przez co nie musiałam polegać tylko na strażniku. Wreszcie dotarliśmy do windy a z niej prosto do gabinetu.

- Wreszcie! - powiedział Scarlotti na nasz widok. - Co tak długo?! I dlaczego nastąpiła zmiana strażników bez mojej wiedzy? - zapytał, patrząc podejrzliwie na Barnesa.

- Wyzwała mnie na sparing w trakcie treningu. Dostrzegłem jak wielkie zagrożenie może stanowić dopóki nie pozbędzie się wszelkich żałosnych sentymentów i postanowiłem zająć miejsce Josefa. On traktował ją zbyt pobłażliwie - oznajmił obojętnie, jednak patrzył na Scarlottiego z szacunkiem, który zdecydowanie nie należał mu się.

- Dobrze zrobiłeś - oznajmił po kilku sekundach. - Sam zauważyłem, że pomimo moich wcześniejszych ostrzeżeń, wciąż zachowujesz się jakbyś była słaba i przekładasz to na swojego podopiecznego - wskazał na Coopera, przez co poczułam jak krew odpływa mi z twarzy.

- Zapewniam, że nic takiego nie robię - powiedziałam spokojnie, walcząc o utrzymanie miarowego tętna.

Scarlotti uśmiechnął się szyderczo, po czym odwrócił w kierunku dużego ekranu na ścianie. Dopiero teraz zwróciłam na niego uwagę. Mężczyzna uruchomił coś przy swoim biurku, a następnie gestem wskazał, że mamy skupić się na telewizorze. Ułamek sekundy później pojawił się na nim obraz, który wytrącił mnie z utrzymywanej równowagi. Kamera z naszego pokoju miała podczerwień. Obraz nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Został nagrany moment, kiedy uspokoiłam Coopera. Przełknęłam ślinę, widząc jak chłopiec wtula się we mnie ufnie a ja gładzę go po plecach.

- Jesteś jego trenerką, nie matką do cholery - warknął Scarlotti, uderzając dłonią w biurko.

Zamknęłam nerwowo oczy, po czym spojrzałam na Coopera. Chłopak patrzył na mnie z poczuciem winy i strachem. Jeszcze większym niż przed treningiem. Oboje znaleźliśmy się w potrzasku. Nie mogłam jeszcze liczyć na pomoc Barnesa. Wiedział tak samo dobrze jak i ja, że nie uda nam się teraz pokonać Scarlottiego, a potem bezpiecznie wyprowadzić stąd Coopera. Zbyt duże ryzyko. Musieliśmy znaleźć sposób na dostanie się na quinjet niezauważeni. 

- Mam ci przypomnieć do czego zostałaś wyszkolona? - zapytał, podchodząc do mnie.

Siłą podniósł mój podbródek zmuszając do przeniesienia wzroku na niego. Jego palce mocno zacisnęły się na skórze, ale wciąż odwzajemniałam pewne siebie spojrzenie.

- Spójrz na siebie sprzed roku. Taka silna i pewna siebie. Doszłaś do tego zupełnie innym treningiem niż oferujesz jemu. Chcesz, żeby był słaby jak ty teraz? 

Musiałam ugryźć się w język, żeby nie powiedzieć wszystkiego co myślę. Teraz jestem silniejsza. Dopiero teraz w pełni odkryłam własny potencjał. Każdy potrzebuje współczucia i wsparcia. To dodaje siły, nie słabości. Cooper będzie znacznie lepszy niż ja kiedykolwiek. Nie dzięki temu co się dzieje teraz, a dzięki swoim rodzicom.

Scarlotti widząc, że nie mam zamiaru odpowiedzieć, uderzył mnie w głowę, a później w brzuch. Wcześniejsza walka z Barnesem właśnie dała o sobie boleśnie znać. Upadłam na ziemię, żałośnie podnosząc spojrzenie na mężczyznę. 

- To już się więcej nie powtórzy - zapewniłam go słabo, ledwo łapiąc w płuca powietrze.

- To dobrze. Jeszcze raz a młody trafi pod skrzydła Josefa - oznajmił, po czym podszedł do Coopera.

Skupiłam swoje siły na wyprostowaniu się. Chciałam być gotowa na ewentualną obronę swojego podopiecznego. Posłałam krótkie spojrzenie Barnesowi, który dyskretnie pokręcił przecząco głową. Miałam siedzieć cicho i bardziej się nie wychylać.

- Powinienem cię ukarać za jej błędy, wiesz? - zapytał, kucając przed nim.

Z lekką satysfakcją dostrzegłem, że Cooper nie wykonał żadnego ruchu. Nie cofnął się, jego ciało nie zaczęło drżeć. Po prostu stał w tej samej pozycji, wpatrując się w Scarlottiego jak ja wcześniej.

- Odradzam - powiedział Barnes stanowczym głosem.

W pomieszczeniu zapadła gęsta cisza, w której dźwięczało ostatnie wypowiedziane słowo. Barnes cały czas wyglądał na spokojnego, co kompletnie nie pasowało mi do podjętej obrony. W każdej chwili mógł się wydać.

- A to z jakiego powodu, hmm? - zapytał Scarlotti, podchodząc do niego bliżej.

- Młody pokazał spory potencjał na treningu. Jestem zdania, że powinniśmy go jak najlepiej przeszkolić, a nie używać jako karty przetargowej dla byle zbuntowanej księżniczki. W przyszłości może zostać bardziej wartościowym agentem od niej - oznajmił. Skierował spojrzenie na Coopera, jakby chłodno oceniał wartość jakiegoś towaru.

- Niech tak będzie - zgodził się Scarlotti, po czym zwrócił się ku mnie, ale słowa kierował do Coopera. Wciąż miał nade mną przewagę. - Jeżeli, ona nie będzie potrafiła w pełni wykorzystać twojego potencjału, to trafisz w ręce prawdziwego eksperta - zapewnił go z przerażającym uśmiechem.

Cooper nie odezwał się ani słowem.

- Zabierz ich. Dopilnuj, żeby nie kombinowali - powiedział Scarlotti, wstając i odwracając się w kierunku biurka.

Barnes bez słowa wskazał nam obu windę, po czym wcisnął przycisk piętra, na którym jest nasz pokój.

- Wynosimy się stąd. Teraz - oznajmił stanowczo zanim winda się zatrzymała.

Moje serce zabiło szybciej w wyrazie ekscytacji i adrenaliny. Wcześniejszy ból odszedł w zapomnienie, ustępując miejsce nadziei. 

Wyszliśmy z urządzenia w tej samej chwili, w której coś czerwono-niebieskiego przeleciało tuż obok nas. Zaskoczona podążyłam za tym wzrokiem. Miało kształt człowieka, ale trzymało się na białej sieci jak... pająk.

To musiał być Spider-Man z Queens. Tylko co on tutaj właściwie wyprawia?

Wokół rozległy się strzały. Z korytarzy wybiegli agenci z pistoletami w dłoniach. Celowali w intruza ubranego w czerwono-niebieski kostium, ale część z nich biegła zupełnie gdzie indziej.

- Co się dzieje? - zapytał Barnes, łapiąc jednego z nich za ramię.

- Avengers... 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro