24

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ethan

– I? – zapytał siedzący na siedzeniu obok González. Jednak nic nie mówię. Mimo że zrobiłem to z własnej woli, czuję się jak nic. Nie jest mi smutno, gdyż jest to coś o wiele gorszego. Wiem, że odejściem tym straciłem Riley na zawsze. Jednak jestem zbyt dużym ryzykiem dla niej. Nie mogę jej narażać. Dlatego wyjadę do Seattle. Będę trzymać się z dala od niej, przynajmniej się postaram. Jedyne, czego jej nie odbiorę to ochroniarza. Jeśli chce to może nawet wziąć sobie mój dom, lecz to też wiąże się z ryzykiem, dlatego może lepiej niech zostanie z Ashley lub Aleksander za moje pieniądze jej coś kupi.
– Kurwa mów, że coś! – krzyknął, przyglądając mi się uważnie.

– Co mam ci do cholery powiedzieć. Nie wiesz, jak to jest stracić coś tak okropnie ważnego. To już nie chodzi o to, że ją kocham, ale ona stała się dla mnie wszystkim. Kimś, dla kogo istnieje i kimś za kogo mam oddać własne życie. – Wyjaśniłem, lecz na jego twarzy dostrzegłem zmieszanie. Aleksander nie wie, jak to jest. Pierwszy raz poczuł coś do kobiety, czyli Ashley. Natomiast całą resztą się bawił.

– To po co to robisz? Felton jest w mafii, a ma żonę i córkę, Anderson miał żonę i ma dziecko. Sam sobie rujnujesz życie.

– Właśnie miał żonę, do tego nie wiem, czy to nie miał być zamach na Riley. Nie narażę jej życie, tylko dlatego, że jestem pieprzonym egoistą. – Zaparkowałem pod domem, który za parę minut zostanie zupełnie pusty. Zabiorę wszystkie rzeczy i pojadę wprost na lotnisko.

– Gdyby mi się trafiła taka kobieta, nigdy w życiu nie zostawiłbym jej, nawet jeśli miałoby się to wiązać z dużym ryzykiem. Cholera masz na nazwisko Lockwood, chroniłbyś ją. Gdyby wzięła z tobą ślub, byłaby nie do tknięcia. – Ma rację. Dla mnie to żaden problem, ale dla Riley to za dużo. Chcę, aby poznała kogoś normalnego, będą chodzić na randki, pokochają się, wezmą ślub, a potem dzieci i spokojne życie. Ze mną by tak nie miała. Moje życie to wieczna walka o przetrwanie. Bo nawet diabeł nie ma łatwo w tym świecie.

– Olek, to już postanowione. – Westchnął, odwracając wzrok za okno.

– Co z biznesem? Klubem? – zapytał, co nieco mnie zaskoczyło. Przecież to jest oczywiste, że wszystko zostawię mu oraz ludziom zaufanym. Nadal będę w tym pracować, lecz z innego miejsca. Może nawet i lepszego, kto wie?

– Zostawiam to tobie – odpowiedziałem, kończąc tym rozmowę. Ciszę tę przerwał nam mój telefon. Nim zdarzyłem zobaczyć, kto dzwoni González pierwszy odebrał.

– Riley, tu Aleksander, staram się mu wybić to z głowy, lecz cytując go „nie chce stwarzać dla ciebie zagrożenia" – powiedział ostro, patrząc na mnie. Podał mi po chwili telefon, a dźwięk płaczu mojej kobiety złamał mi wszystkie kości i serce.

– Nie płacz, zapomnij o mnie. – Tyle zdołałem wypowiedzieć, gdyż mi również jest ciężko. Nie podjąłem tej decyzji, bo takie mam widzi misie. Kocham ją, dlatego puszczam ją wolno.

– Ethan, kocham cię, wróć do mnie. Nie boję się niczego, nie boję się ciebie. Boję się życia bez ciebie. – Zatrzymałem samochód, nie wierząc, co do mnie mówi. Powiedziała to drugi raz.

– Powtórz to, proszę cię.

– Kocham cię Ethanie Lockwoodzie – powtórzyła, wywołując radość w moim sercu. Jednak mimo wszystko nie powinna tego czuć. Nie do mnie. Teraz jestem w takiej sytuacji, że nie wiem, czy mam wsiadać w cholerny samolot do Seattle, czy wrócić do jej mieszkania i zedrzeć z niej ubrania, odpowiadając, że ją również kocham. Pierdolona miłość.

– Riley, wyjeżdżam. Za niedługo może wrócę, gdy wszystko przemyśle lub nie. Uznaj to, więc za pożegnanie. Do zobaczenia Caren – powiedziałem i z bólem serca rozłączyłem się, mimo wyraźnego szlochu dziewczyny. Miałem dwie opcje zostać i narazić ją na utratę życia lub wyjechać i zranić jej uczucia. Wybrałem, więc mniejsze zło.

– Odpowiedz mi ostatni raz, czy jesteś tego pewny? – zapytał Aleksander, dając nacisk na każde słowo.

– Niczego w życiu nie jestem pewien. – Wzruszyłem ramionami.

Po paru minutach zatrzymałem się na lotnisku, gdzie wraz z Aleksandrem wyjąłem bagaże z walizki. Prawdę mówiąc, nawet i z nim pierwszy raz będę współpracował na odległość. Od początku pracujemy razem w Nowym Jorku.

– To do zobaczenia. – Poklepałem go po ramieniu, co odwzajemnił.

– W razie komplikacji, dzwoń. Potrzebujesz więcej ludzi, masz ich w Seattle w pół godziny. – Poinformował, mimo że nie musiał. Zdaje sobie sprawę, że moi ludzie są mi wierni. Ci bliscy również.

– Jak zobaczę na moim Mercedesie ryskę lub brak któregoś samochodu w garażu, ubije ci jaja Olek. Nie żartuję – zaśmiał się, przez co celowo dodał gazu, odjeżdżając spod lotniska z piskiem opon. Coś czuję, że to był błąd.

Skierowałem się do środka, gdzie dwaj mężczyźni rozpoczynali sprawdzanie ludzi, czy przypadkiem, nie posiadają czegoś nielegalnego. Kiedy doszło do mnie, spojrzałem wrogo na o wiele mniejszego faceta ode mnie, podając mu dwieście dolarów. Pokiwał zrozumiale głową, pozwalając mi przejść przez bramki bez przeszkód. W dwóch torbach trzymam broń i to nie byle jaką. Wolę, aby ochrona tego nie dostrzegła. Rewolucji na dziś mi starczy, brakowałoby jeszcze komplikacji w dostaniu się do Seattle.
Oddałem bagaż pracownikom, po czym zasiadłem w samolocie wśród ludzi.

– Dzień dobry, za minutę zaczynamy lot – powiedziała młoda stewardessa w czerwonej sukience.

Mam nadzieję, że mój kuzyn nie okłamał mnie i będzie czekał na lotnisku. Inaczej zatłukę gnoja. Nie znam kompletnie Seattle. Mam na jakiś czas u niego przenocować, a potem coś kupię.
Szkoda mi również wyjeżdżania stąd, tutaj miałem do wszystkiego. Portu, skąd miałem dostawy z Europy. W Seattle nie jest źle, lecz na pewno nie zarobię tak jak tutaj.

Po trzech godzinach lotu, w końcu zawitaliśmy jasne miasto Seattle. Normalnie gdyby nie zmęczenie poszedłbym się napić na jakąś imprezę lub nawet i na kilka. Nie jestem również skurwielem, aby w momencie kiedy Riley siedzi w domu ze złamanym sercem, bawił się. Nie jestem taki.
Kiedy wysiadłem z transportu, odebrałem walizki i podążyłem w stronę wyjścia. Od razu go dostrzegłem. Wysoki, z tatuażem róży na twarzy i łysiną na głowie. Gabriela Silva, poznam wszędzie.

–  Witam, Lockwooda w moim Seattle! – Przywitał się głośno.

– Już się tak młody nie przechwalaj, walki to nie wszystko – zaśmiał się, wsiadając do czarnego mustanga. Chłopak ładnie się wozi.

– Właściwie, bardzo dużo. Te walki to coś więcej niż kradzież samochodów.

– Każdy woli co innego – odpowiedziałem, a trzy lata młodszy kuzyn ruszył, wbijając nasze tyłki w siedzenia. Przyspieszenie to ma genialne. Jednak za nic nie zmienię mojego Mercedesa. Jestem facetem, który może mieć każdy samochód na pstryknięcie palca, a mimo to wolę to.

– Po co tu przyjechałeś? – zapytał, nie odwracając wzorku od zakorkowanej ulicy. Seattle widzę, że nawet w późnych godzinach jest żywe.

– Nie istotne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro