2. Niespodziewany gość

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na dobry początek weekendu ❤️

Następnego dnia od samego rana razem z resztą kobiet siedziałyśmy w kuchni wspólnie przygotowując jedzenie na święto dziękczynienia, które przypada dzisiejszego dnia. Pięć kobiet i trójka dzieci przy garach to zdecydowanie za dużo, a i tak pan tego domu, powiedział, że przygotowanie indyka i innych tradycyjnych potraw mamy zostawić dla niego, a same powinnyśmy się skupić na ciastach. Od dobrej godziny siedziałam razem z dziećmi i dwoma szwagierkami przy ogromnej wyspie kuchennej ozdabiając przygotowane wcześniej ciastka. Mama w tym czasie wyciągała z piekarnika najnowszą partię, a Kate jak zwykle siedziała z telefonem w ręce.

- Ładne ciocia? – zapytał Max podsuwając mi pod oczy oblane lukrem i przyozdobione czekoladą ciastko.

- Śliczne kochanie – powiedziałam, wywołując uśmiech chłopca.

- To dla ciebie.

- Dzięki maluchu – zaśmiałam się – ale zjem je po kolacji, zgoda? Teraz trzeba ozdabiać inne ciasteczka, bo ciocia Kate też musi dostać takie pyszności, nie?

Czterolatek entuzjastycznie pokiwał głową i wytykając w skupieniu język zaczął doklejać cukrowe kulki na kolejny smakołyk.

- Idziemy jutro na obchody sklepów? – zapytała Megan.

- W końcu jutro Black Friday – przypomniała Kate, odrywając się na chwilę od telefonu.

- Dokładnie. Może znajdziemy jakieś fajne ciuchy – powiedziała Beth. – Idziesz z nami Jess?

- Idzie, idzie – odpowiedziała za mnie rodzicielka. – Chłopcy pewnie będą oglądali jakiś mecz, a ja zajmę się moimi wnukami.

- Dzień z babcią! – ucieszył się Chris, przytulając kobietę.

- No to już nie masz wyjścia – zaśmiała się Megan, a ja pokiwałam głową na zgodę.

Co prawda nie przepadałam za bardzo za zakupami. Lubiłam moje jasne jeansy i swetry, które w sumie nosiłam przez cały czas, jedynie w domu zamieniając je na luźne dresy. Nie byłam też typową dziewczyną jeśli chodzi o makijaż, bo go po prostu nie nosiłam. Nie był mi do niczego potrzebny i nie chodzi o to, że mam o sobie zbyt wysokie mniemanie, ale najzwyczajniej nie znosiłam przykrywać twarzy tymi wszystkimi chemikaliami. Niby mają sprawić, że jest się piękniejszym, a tak naprawdę tylko psują cerę.

Resztę przedpołudnia dziewczyny gadały, do jakich sklepów musimy wejść i na czym najbardziej im zależy, żeby kupić. Ja się wycofałam z tej rozmowy, bo nie znałam nawet połowy z tych sklepów co one wymieniają, a zamiast tego, zajęłam się bardziej moimi bratankami i bratanicą.

- Dobra kobietki – przerwał nam ojciec wchodząc do kuchni. – Starczy tego pichcenia, bo się do jutra nie wyrobię. Dajcie mi działać.

Zaśmiałyśmy się, ale żadna z nas się nie kłóciła, bo i tak już kończyłyśmy. Co prawda jakieś trzy godziny temu tata wstawił już indyka do piekarnika, ale i tak miał jeszcze trochę roboty. W pół godziny ogarnęłyśmy całą kuchnię, w końcu co cztery pary rąk, to nie jedna, a następnie opuściłyśmy królestwo rodzica.

Na chwilę przysiadłyśmy do reszty rodziny w salonie i wspólnie oglądaliśmy mecz footbolowy co chwilę głośno o czymś dyskutując. Atmosfera naprawdę była bardzo sympatyczna, a każde z nas cieszyło się czasem spędzonym z rodziną. Długo nie widzieliśmy się całą gromadą, bo albo ja na studiach miałam nawał roboty i nie mogłam przyjechać, albo chłopcy nie mogli się wyrwać z pracy. Zawsze kogoś brakowało. A teraz, chyba po raz pierwszy odkąd opuściłam rodzinny dom, znowu udało się wszystkich zebrać razem. Nawet po minie mamy, czy oczach taty widziałam ile to dla nich znaczy i byłam szczęśliwa, że mogłam się do tego przyczynić przynajmniej swoją obecnością. Niesamowicie za nimi tęskniłam na studiach, więc takie chwile spędzone z nimi, były dla mnie czystym szczęściem.

- Za pół godziny będzie indyk! – krzyknął z kuchni tata. – Możecie nakrywać do stołu!

Odruchowo z miejsca wstała Kate i ja, bo kiedy jeszcze obie mieszkałyśmy w tym domu, to był to nasz wspólny obowiązek. Z szafki, w której od zawsze kryła się specjalna świąteczna zastawa, wyjęłyśmy odpowiednie naczynia i sztućce, które następnie rozłożyłyśmy na stole, po uprzednim przykryciu go obrusem. Przy siedmiu z dwunastu nakryć ustawiłyśmy także kieliszki do wina, a przy reszcie szklanki na sok. Poustawiałyśmy jeszcze gotowe już potrawy i napoje, po czym z uśmiechem rozeszłyśmy się do swoich sypialni, aby móc się przebrać.

Nie wiem, czy u wszystkich w domu tak jest, ale u nas zawsze na święta, każdy się ładniej ubierał, aby podkreślić wyjątkowość tego dnia. Dzisiaj było identycznie, więc każdy z walizek czy szaf, wyjął specjalnie wzięte na tą okazję ubrania. Z pół godziny, jakie dał nam tata zostało zaledwie piętnaście minut, ale jak dla mnie to było nawet za dużo. Po krótkim czasie zeszłam na dół, gdzie stali już moi bracia w koszulach i spodniach garniturowych, siostra, mama i szwagierki miały na sobie śliczne sukienki, ale największą uwagę oczywiście przyciągnęła trójka najmłodszych członków rodziny. Chris i Max mieli na sobie dziecięce garniturki, w czym wyglądali po prostu przeuroczo, a najzabawniejsze było to, jak Max się buntował przed tym, żeby Beth założyła mu muszkę. Mała Chloe miała na sobie białą sukieneczkę i balerinki, co wyglądało super słodko, ale jednocześnie nie było do końca przemyślane, bo mogę się założyć, że późniejsze pranie będzie katorgą.

- Ślicznie wyglądasz, Jess – pochwaliła mnie mama. – Powinnaś częściej nosić sukienki.

Spojrzałam w dół na swój strój, który tak jak u wszystkich kobiet w tym domu nie miał nogawek. Szczerze nie znoszę sukienek, a zdecydowanie jestem zwolenniczką jeansów i swetrów, ale dzisiaj niestety musiałam ją ubrać. Moja sukienka była szara, sięgająca do kolan i rozkloszowana od bioder, ale tym za co najbardziej ją lubiłam były zdecydowanie kieszenie.

- Wiesz jak tego nie lubię – zaśmiałam się lekko.

- Dobra, siadajmy do stołu, bo wystygnie – zakończył naszą dyskusję ojciec, kładąc brytfannę z indykiem na środku blatu.

Jak się okazało tata był już przebrany, więc zapewne, przez chwilę w kuchni zastąpiła go mama. Kilka minut później całą dwunastką stanęliśmy wokół stołu, a tata jako głowa rodziny rozpoczął modlitwę. Co prawda nie byliśmy zbyt wierzący, ale modlitwa w święto dziękczynienia, była swoistą tradycją, zapewne praktykowaną w większości amerykańskich rodzin. Po podziękowaniu za posiłek usiedliśmy do stołu, a ojciec zabrał się za krojenie indyka, a mama po kolei podawała mu talerze, aby na każdym znalazła się porcja mięsa. Później pani domu, dołożyła do niego tłuczonych ziemniaków, całość polewając sosem żurawinowym. Surówki i sałatki, których było mnóstwo, każdy nakładał już sobie we własnym zakresie.

- Ciocia – szepnął cicho Max, ciągnąc mnie za sukienkę.

- Tak?

- Kiedy będę mógł zjeść ciastka? – zapytał wywołując mój śmiech.

- Po kolacji, kochanie.

- Ale obiecujesz?

- Obiecuję – zaśmiałam się, a mój bratanek posłał mi promienny uśmiech.

- Jess, napijesz się wina? – zapytał mój tata, a ja z uśmiechem podsunęłam kieliszek.

To są pierwsze święta w które mogę razem z rodzicami i moim starszym rodzeństwem napić się alkoholu. Dokładnie miesiąc temu były moje dwudzieste pierwsze urodziny, a co za tym idzie, w świetle prawa osiągnęłam już całkowitą pełnoletność.

Po chwili w mojej dłoni znalazł się zapełniony do połowy kieliszek, na który Max spoglądał z ciekawością.

- Ja też mogę? – zapytał, na co wszyscy się zaśmialiśmy.

- Dla ciebie mamy specjalny napój – powiedziałam szeptem – a nazywa się... sok jabłkowy.

Chłopiec uśmiechnął się szeroko, bo to był jego ulubiony napój, a chwilę później w jego szklaneczce znalazł się płyn.

- No to smacznego wszystkim – życzyła mama.

- Smacznego – odpowiedział każdy, po czym przystąpiliśmy do jedzenia posiłku.

Panująca przy stole atmosfera naprawdę była cudowna. Wszyscy ze sobą rozmawiali, śmiali się i czasami przekrzykiwali. Wokół panował niezły harmider, ale nikomu z nas to nie przeszkadzało, a nawet Kate dała radę się oderwać od swojego wirtualnego świata, aby spędzić wspólnie z nami czas. Przyjemnie było spędzić dzień tak spokojnie i miło, w rodzinnym gronie, ale niestety nie dane nam było się tym za długo cieszyć.

Nim chociażby Luke, który zawsze jadł najszybciej z nas, zdążył opróżnić swój talerz, drzwi wejściowe otworzyły się z wielkim hukiem, a do środka wpadło kilkunastu mężczyzn uzbrojonych od stóp do głów, w czarnych mundurach z napisami FBI.

Nikt chyba nie wiedział o co chodzi, bo patrzyliśmy zdezorientowani, na wszystko co się dzieje dookoła.

- Na ziemie wszyscy! – wrzasnął ktoś, wyrywając nas ze stanu odrętwienia, wywołując tym samym przerażenie.

Dorośli bez słowa spełnili polecenie, a głośny płacz trójki dzieci utrudniał usłyszenie następnych komend.

– Powiedziałem na ziemie! Kłaść się na brzuch! Ręce nad głowę! – Wykrzykiwano polecenia z taką prędkością, że naprawdę ciężko było zrozumieć cokolwiek.

Kilka chwil później, dzieci zabrała kobieta przedstawiająca się jako psycholog policyjny, a do każdego z nas doskoczył jeden z policjantów, mocno wykręcając ręce do tyłu i skuwając je ciasno kajdankami.

Czując ból głośno syknęłam, a z oczu popłynęły mi łzy, spowodowane przerażeniem.

- To jakaś pomyłka – odezwał się ojciec.

- Przymknąć się – syknął jeden z mężczyzn, który nas pilnował, w czasie w którym reszta przeszukiwała cały dom, wywracając wszystko do góry nogami.

- A gdzie nakaz przeszukania? – zapytał cicho mój najstarszy brat, a chwilę później pod jego nos została podsunięta kartka papieru.

- Mam osiem dowodów i jedną legitymację – zameldował jeden z policjantów, schodząc po schodach.

- Dobra zabieramy ich na bazę – nakazał chyba dowodzący całą akcją, a chwilę później zostaliśmy brutalnie podniesieni z ziemi.

- O co chodzi?! – krzyknął Lucas.

- I co z dziećmi? – dodała jego narzeczona.

- Dzieci zostaną w policyjnej izbie dziecka do czasu wyjaśnienia sprawy.

- Jakiej sprawy? – zapytał ojciec.

- Wszystkiego dowiedzą się państwo na miejscu. Macie prawo zachować milczenie wszystko co powiecie, może zostać wykorzystane przeciwko wam.

Chyba jeszcze nigdy w życiu nie byłam tak przerażona. Nie wiedziałam co się dzieje, a z oczu leciały mi łzy. Kajdanki boleśnie wpijały mi się w nadgarstki, a przez fakt, że zostały skute z tyłu, nie mogłam normalnie siedzieć. Nie miałam nawet oparcia w nikim z rodziny, bo każde z nas zostało wsadzone do innego radiowozu. Obok mnie siedziało dwóch zamaskowanych mężczyzn, a kolejnych dwóch znajdowało się z przodu. Naprawdę jeszcze nigdy w życiu nie miałam tak wielkiej ochoty, żeby to okazało się tylko zwykłym koszmarem, a ja obudzę się śmiejąc z mojej własnej głupoty. Jednak nic na to nie wskazywało.

Dość szybko samochód, którym jechałam został zatrzymany przed siedzibą policji, a ja w zasadzie siłą wyciągnięta z pojazdu. Z nerwów moje nogi się tak trzęsły, że ledwo co udało mi się na nich utrzymać, a przez łzy non stop wypływające z moich oczu nie miałam nawet pojęcia gdzie idziemy.

W pewnym momencie zatrzymaliśmy się przed pewnymi drzwiami, do których po krótkiej chwili weszliśmy. Zamrugałam kilka razy oczami, aby przegonić łzy i móc przyjrzeć się miejscu w którym się znalazłam. Był to niewielki pokój, w którym za jedyne umeblowanie służył stół i trzy fotele. Siłą zostałam posadzona na jednym z nich, a moje ręce zostały odkute i ponownie zakute tym razem z przodu. Dwóch policjantów z kamiennymi minami i pełnym uzbrojeniem zasiadło naprzeciwko mnie, a kolejnych dwóch pilnowało drzwi, każdy z nich się przedstawił, ale byłam tak zestresowana, że kompletnie nic nie zapamiętałam.

- Nazwisko.

- Jessica Nichols – wyjąkałam cicho.

- A więc tak nazywa się słynna Red Killer, co? – zapytał.

- Kto? – zdziwiłam się. – Nie znam żadnej Red Killer. Jestem Jessica Nichols, mam dwadzieścia jeden lat urodziłam się dwudziestego piątego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku w Duluth. Uczęszczam do University of Minnesota na trzeci rok filozofii.

- Bardzo to wszystko ciekawe, ale nie obchodzi mnie twoje życie prywatne, bo i tak niedługo będziesz się musiała z nim pożegnać – oznajmił. - Trochę posiedzisz sobie w pierdlu.

- Co? – pisnęłam przerażona nie mając pojęcia o czym on do mnie mówi.

- No za pięćdziesiąt cztery morderstwa ze szczególnym okrucieństwem powinnaś dostać co najmniej trzysta lat. Jaka szkoda, że w Miennesocie nie ma już kary śmierci. Sam z przyjemnością bym cię zabił za te wszystkie morderstwa.

- O czym pan mówi? – pisnęłam przerażona. – Ja nic nie zrobiłam.

Mężczyzna się zaśmiał, a następnie pokazał mi dwa zdjęcia. Jedno z nich przedstawiały tak zmasakrowane zwłoki, że momentalnie wszystko co dzisiaj zjadłam podeszło mi do gardła. Mężczyzna, który był na zdjęciu miał z czterdzieści lat, a jego ciało w chwili obecnej przypominało źle ułożone puzzle. Rękę miał przyszytą do brzucha, ucho do nogi, a stopę do czoła. Oba oczodoły były puste, a całe ciało w wielu miejscach pozbawione kilku warstw skóry, po prostu obciekało krwią.

- Zaraz zwymiotuję – mruknęłam, odsuwając od siebie zdjęcie.

W oczy rzuciło mi się jeszcze namalowany czerwonym sprejem znak „x", a obok liczba pięćdziesiąt jeden.

- Już nie udawaj – prychnął mężczyzna, podsuwając mi drugie zdjęcie, na którym byłam ja malująca identyczny znak z napisem pięćdziesiąt trzy. – Jesteś aresztowana za pięćdziesiąt cztery morderstwa ze szczególnym okrucieństwem. Twoja rozprawa odbędzie się za tydzień, a przez ten czas zostaniesz w naszym areszcie. Masz prawo do jednego telefonu, a teraz proszę za mną odwiozę cię do aresztu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro