35. Cześć, przyszłam cię zabić

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kochani!

Przychodzę do Was z kolejnym rozdziałem, a pod spodem znajduje się notka, o przeczytanie której bardzo bym prosiła.

Vera

Pomimo, a może wręcz dzięki temu, jak często w ostatnim czasie miałam okazję podróżować, teraz każda możliwość wejścia do dowolnego środka komunikacji, był jak wybawienie.  Przed aresztowaniem jazda samochodem nie była dla mnie niczym szczególnym. Wsiadałam do auta, jechałam. gdzie chciałam, załatwiałam co musiałam i tyle. Sama jazda nigdy nie była niczym zajmującym. W obecnej chwili sam moment podróży był chyba najlepszym elementem całej wycieczki.

Mimo, że wiedziałam dokąd jedziemy, mój mózg był zbyt zajęty radością z podróży, żeby przejmować się tym kogo za chwilę poznam. Moi kompanii jednak nie podzielali ogarniającego mnie entuzjazmu, bo od wydarzeń z magazynu, w przeciwieństwie do mnie, nie mieli nastroju.

- Czy ciebie do reszty popierdoliło? Zjebana szmata. O chuj ci chodziło? - wrzeszczał Key, widząc mój brak przejęcia zaistniałą sytuacją.

Słysząc te wszystkie wulgaryzmy nie mogłam się opanować i wybuchnęłam śmiechem. Pierwszy raz od dłuższego czasu zaczęłam się szczerze i bez ograniczeń śmiać. Może kilka lat temu tyle wulgaryzmów w jednym zdaniu by mnie przeraziło... Dobra, kogo ja próbują oszukać, sam widok tego umięśnionego dryblasa, wprawiłby mnie w bezkresny strach. W nowym życiu jednak to pojęcie było dla mnie jedynie fikcją. Nie wiedziałam czym był strach i jak on się objawiał. Było to dla mnie kompletnie obce uczucie. 

- Wyluzuj - mruknęłam kompletnie nie przejęta zaistniała sytuacją.

Zbyt zajęła oglądaniem narzędzie zbrodni, nawet nie zarejestrowałam momentu, w którym mężczyzna do mnie podszedł, a jego dłoń zacisnęła się na moim gardle. Może i to ja jestem naiwna, ale ograniczanie dopływu powietrza osobie, w której ręce znajduje się odbezpieczoną broń nie wydaje mi się najlepszym pomysłem. Jednak gangstera, to najwidoczniej nie obeszło, a i ja nie miałam zamiaru używać ponownie pistoletu. Zamiast tego z uśmiechem na twarzy przyglądałam się mężczyźnie, któremu było coraz bliżej do uduszenia mnie.

Czyli tak wygląda śmierć. Piękna, spokojna i taka radosna. Ironia życia, moment przez który bliscy pogrążają się w żałobie, przynosi radość ofierze. Już długo nie czułam takiego spokoju, takiej niczym niezmąconej błogości.

Dopiero, gdy mój wzrok zaczęły przysłaniać plamy, a moje ręce samoistnie skierowały się do tej należącej do mężczyzny, dostrzegłam niewielką zmianę w otoczeniu. Upuszczona na ziemię broń, leżała u mych stóp, a dłoń gangstera dociskana do mojej szyi, za sprawą moich własnych, została brutalnie oderwana. Tracąc oparcie w postaci bandziora, upadłam na kolana, z łzami w oczach, a tlen spazmami dostawał się do moich zaciśniętych płuc. Tak niewiele brakowało do wolności. 

- Zostaw ją - syknął Blake, za sprawą którego, każdy kolejny oddech uspokajał bicie mojego galopującego serca.

- Zabijmy tą sukę - warknął. - Naprawdę nie widzisz tego, że jej już nie pomożesz?! W środku ona jest martwa! Najlepszym prezentem dla niej byłoby zabicie powłoki.

- Nie twoją rolą jest decydowanie o tym - mruknął mężczyzna, ponownie cofając się na bezpieczną odległość. 

Pomimo tego, że stał w sporym odstępie od nas, nie miałam wątpliwości, iż w razie potrzeby szybko zainterweniuje. Blake zawsze zresztą stał na uboczu, tak żeby nikt w żaden sposób nie zakłócał jego przestrzeni osobistej. Był outsiderem i to było aż zbyt oczywiste.

- Ona jest niebezpieczna. Nie możesz mieć pewności, że po wykonaniu naszego zlecenia nie zabije nas. Nie widzisz tego?! Dla niej nie liczy się kto będzie ofiarą, ją podnieca sama czynność zabijania - irytował się.

- Powiedziałem, że masz ją zostawić - powtórzył Blake. - Na trzecie upomnienie nie licz.

Chyba z piętnaście minut po tym incydencie, zajęło mi dojście do siebie. W końcu jednak się to udało, a widząc, że podnoszę się z kolan, a moją twarz dalej przyozdabia szczery uśmiech, Key opuścił pomieszczenie głośno przy tym trzaskając drzwiami.

- Zbieraj się - mruknął do mnie fałszywy psycholog - za kwadrans wyjeżdżamy.

- Dokąd? - zdziwiłam się.

- Poznasz dzisiaj swoją ofiarę.

Faktycznie, po piętnastu minutach byliśmy już w podróży, której kierunek, w przeciwieństwie do celu, nie był mi znany. Trasy zdecydowanie nie mogłam zaliczyć do najkrótszych, gdyż rozwalona na tylnej kanapie leżałam już od półtorej godziny. Widoki za oknem wystarczająco mi jednak rekompensowały brak komfortu. 

Pomimo ciemności panującej na zewnątrz, świat oglądany przez szybę auta, był piękny. Dużo lepiej było patrzeć na wszystko z okien samochodu, niż przez kraty. Nie da się jednak ukryć, że zdecydowanie wolałabym móc w tej chwili pospacerować.

Kiedyś obawiałam się nocy. W ciemności mogą kryć się potwory, upiory, które za dzieciaka moi rodzice przepędzali spod łóżka. Z wiekiem zrozumiałam, że potwory nie chowają się w domach, a żyją wśród nas, żerując nocą. Dlatego bałam się wychodzić po zmroku. W chwili, gdy na zewnątrz robiło się ciemno, wolałam zaszyć się we własnej sypialni, wiedząc, iż tam mi nic nie grozi.

Jaka ja byłam wtedy głupia. Noc nie jest przerażająca, a pełna nadziei, nie straszna, a piękna. Wielu ludzi podziwia wschody i zachody słońca... Głupcy, dużo więcej by zyskali spoglądając na księżyc. To on pomaga nam przeżyć w ciemności. Walczy z nią razem z nami, pomimo swoich słabości.

Moje dobro jest, jak ten księżyc, stara się oświetlić mrok panujący we mnie, ale niestety. Do pełni jeszcze dużo czasu, a ja sama zaczęłam preferować ciemność.

Po dwóch godzinach jazdy krajobraz za oknem, w końcu zaczął się zmieniać. Zamiast lasów i pól, pojawiało się coraz więcej zabudowań. Zbliżaliśmy się do miasta. Sama myśl o tym była dziwna. Nie widziałam miasta, odkąd zostałam aresztowana. Od tamtego momentu moje życie całkowicie się zmieniło, nic już nie było takie samo.

Duże aglomeracje miały to do siebie, że nie była ważna godzina, one i tak żyły. Ludzie wracali z imprez, czy nocnych zmian w pracach. Młodzi ludzie, którym nie chciało się siedzieć w domach, poszli zwiedzać miasto nocą, wraz ze swoimi przyjaciółmi. Młodość jednak rządziła się swoimi prawami. Tacy ludzie mogli prawie w ogóle nie spać, a i tak mieli energię do zabaw i śmiechów. To było piękne.

- Jesteśmy. - Zza myślenia wyrwał mnie spokojny głos Blake.

Mój wzrok odruchowo zaczął przeczesywać teren, tak jakby miało mi to dać informację, gdzie się znajduję. Nie miało to jednak żadnego sensu, a szczególnie biorąc pod uwagę, że nie wiedziałam nawet w jakim stanie się znajduję, nie mówiąc już nawet o mieście.

Budynek, pod który podjechaliśmy wyglądał niepozornie, ale z drugiej strony, jak miał wyglądać. Nie spodziewałam się wielkiej fabryki z neonem informującym, kto znajduje się w tym budynku. Mimo wszystko widok zwyczajnego klubu, do którego w kolejce czekali normalni ludzie, nijak nie powiązani z światem, w jakim ostatnimi czasy żyję, wydawał mi się nieadekwatny.

Zwyczajna ceglana budowla, piękna w swojej prostocie. Betonowe schody prowadziły do wejścia znajdującego się na lekkim podwyższeniu. Broniąc dostępu do środka, stało przy drzwiach dwóch umięśnionych typów, którzy sprawdzali nazwiska czekających ludzi, z tymi znajdującymi się na liście. Na tej podstawie części osób nakładano opaski, zezwalające na wejście, a pozostała część musiała się cofnąć i znaleźć inne miejsce do imprezowania.

Blake i Key chyba nie byli jednak fanami czekania w kolejkach, bo nie zważając na protesty czekających ludzi podeszli odrazu do dwóch dryblasów, a po przybiciu z nimi piątek, weszli do środka, ciągnąc mnie za sobą.

Zbyt zainteresowana otaczającymi mnie widokami, nie zarejstrowałem nawet momentu, w którym jeden z moich ochroniarzy złapał mnie pod łokieć, pilnując abym czasem nie zabłądziła.

Powiedzenie, że lokal był zatłoczony, byłoby niedomówieniem. Ludzi było od zajebania, gdyby nie to, że posiadałam żywych taranów, nie było nawet mowy żebym się przecisnęła. Muzyka ogłuszała, światła oślepiały, a ludzie przepychali. Imprezy zdecydowanie nie były dla mnie. Nie znosiłam tak wielkich zbiorowisk ludzkich, gdzie każdy się o każdego ocierał, a o przestrzeni osobistej nie było nawet mowy. 

To przypomniało mi dlaczego chodzenie do klubu nigdy nie znajdowało się na liście moich priorytetów. Nie znosiłam takich tłumów. Zawsze wolałam siedzieć sama w domu, niż spoufalać się z ludźmi. Widocznie pod tym względem nawet więzienie nie było w stanie mnie zmienić.

Mężczyźni byli jak żywe tarany, idąc w obranym przez siebie kierunku. Nie wiedziałam, jak oni w takim tłumie, wiedzieli gdzie mają się kierować, ale widocznie nie stanowiło to dla nich najmniejszego problemu. Zazdrościłam im tej orientacji w terenie, ja potrafiłabym się zgubić w sklepie.

Loża, do której wciągnęli mnie mężczyźni była oddalona od głównej sali, dzięki czemu nie było tu aż tak głośno, ani tłocznie. Całe miejsce utrzymane było w ciemnej kolorystyce, a jedynie kanapy były w czerwonej barwie. Wstęp do loży ponownie był ograniczony przez dwóch dryblasów, którzy skutecznie ograniczali widok na przestrzeń, znajdującą się za nimi.

Gdy tylko podeszliśmy na tyle blisko, żeby znaleźć się w zasięgu ich rąk, mężczyźni się rozsunęli, przepuszczając moich towarzyszy, a wraz z nimi i mnie. Ochroniarze zdecydowanie budzili przerażenie. Oboje mieli z pewnością około dwóch metrów wzrostu, a w bicepsie byli szersi, niż ja w udzie. Swoje ogromne mięśnie podkreślili zwykłymi czarnymi t-shirtami. Brak karku i włosy ogolone na zero, zdecydowanie nie poprawiały pierwszego wrażania. Krótko mówiąc sam ich widok przerażał doszczętnie.

W tym momencie przestałam się dziwić, że towarzyszący mi mężczyźni woleli uwolnić z pierdla obcą im osobę, niż samym narażać się na takie zagrożenie. Nawet gdyby udało im się zabić swojego szefa, to przecież jego pachołki zabiłyby ich na miejscu. Nie było możliwości żeby udało im się wyjść z tego bez szwanku, a wykorzystanie ku temu osoby trzeciej, nie narażało ich na aż takie ryzyko.

W loży znajdowały się cztery osoby. Jedna z kobiet była blondynką w mocnym makijażu, która stała w samej bieliźnie i wysokich szpilkach tańcząc na stole, znajdującym się w centralnym punkcie całej przestrzeni. Oprócz niej, znajdowały się tu jeszcze dwie kobiety, będące w równym stopniu roznegliżowane, jak ich koleżanka. Obie brunetki siedziały koło mężczyzny w średnim wieku, a jego ręce nie znajdowały się w miejscach społecznie akceptowalnych w towarzystwie.

Wspomniany facet miał nie więcej niż czterdzieści pięć lat, a jego ciemne włosy w niektórych miejscach były przyprószone siwizną. Umięśnione ramiona przykrywał garnitur, którego cenę można było wyczuć z kilometra, jak nie lepiej. Pieniądze wprost z niego kipiały, a widać było, że jego konto jest przyozdobione sporą sumką.

Nie potrzebowałam żadnych wskazówek, szturchnięć w ramię, ani niczego podobnego, żeby wiedzieć przed kim się znajdowałam. Miejsce przede mną zajmował mój cel. Facet, którego miałam zabić.

Dalej nie miałam pojęcia co mam mu chociażby powiedzieć. "Cześć, przyszłam cię zabić" raczej nie było odpowiednim powitaniem. Nie znałam typa i nie miałam ochoty go poznawać. Zostałam tu ściągnięta wbrew własnej woli. Nikt mnie nie zapytał czy chcę go poznawać.

- Dzień dobry, panie Hideltton - przywitał się kulturalnie Key, czym wprawił mnie w osłupienie.

Nie sądziłam, że ten typ potrafi być uprzejmy. Morderca, pozbawiony szacunku do kogokolwiek, potrafi kulturalnie kogoś powitać.

- Blake, Jasper. - Skinął głową garniak w geście powitania. - Widzę, że postanowiliście spełnić moje polecenie i przyprowadzić do mnie słynną Red Killer. Usiądźcie.

Mężczyźni bez zastanowienia zajęli miejsce na sąsiedniej kanapie, ponownie ciągnąc mnie za łokieć tak, że usiadłam pomiędzy nimi.

- Jak na słynną seryjną morderczynię, która tyle lat siedziała w pierdlu, jesteś raczej cicha i wycofana - zauważył.

- Nie jestem cicha, po prostu nie rozmawiam, gdy nie widzę ku temu sensu. Mówiąc szczerze poznanie pana, zdecydowanie nie wydaje mi się potrzebne - przyznałam.

- Wisisz przysługę moim ludziom, a więc pośrednio również mi. Zdecydowanie dobrym pomysłem jest poznanie ludzi, którzy są ci dłużni.

- Nie prosiłam pańskich ludzi o wyciągnięcie mnie z pierdla, a więc nie widzę powodu dla którego miałabym być im cokolwiek winna, ale tak ma pan rację. Póki co jestem od nich zależna, bo w końcu nie do końca z własnej woli jestem przez nich przetrzymywana.

- Z tego wynika, że jesteś uprowadzoną morderczynią - oświadczył. - Czy tylko ja tu widzę drobny konflikt interesów?

- Tak. Według mnie do momentu, w którym nic mi nie zagraża, mogę robić to czego oczekują ode mnie pańscy ludzie.

- Nic ci nie zagraża? - prychnął. - Dziewczynko bądź poważna. Znajdujesz się w środku gangu, jesteś dłużniczką najgroźniejszej grupy przestępczej w Stanach. Siedzisz po uszy w gównie i póki co twoje szanse wydostania się z niego są bliskie zera.

- Dla mnie nie istnieje przerażenie, szczęście czy smutek. Więzienie skutecznie zabiło we mnie wszystkie uczucia - przyznałam.

- Kobieta nie potrafi żyć bez uczuć - stwierdził.

Jego słowa wywołały burze myśli w mojej głowie. Nie znosiłam traktowania na zasadzie kobiecie nie wypada, a mężczyźnie można wszystko. Nie zgadzałam się z tym. Istniało równe uprawnienie, ale w tym świecie coś takiego nie istnieje, tu zawsze kobiety powinny być w domach pełne zrozumienia, uczuć i miłości. To był świat w stu procentach opanowany przez mężczyzn.

- Ma pan rację - uznałam. - Problem jest jednak taki, że ja nie żyję. Umarłam ponad siedem lat temu, w momencie ogłoszenia wyroku. Żywy człowiek posiada duszę i uczucia, a wewnętrznie martwy jedynie egzystuje.

Odpowiedzi mężczyzny jednak nie udało mi się usłyszeć, za sprawą głośnego zamieszania, mającego miejsce w głównej sali. Początkowe podejrzenie, że było to za sprawą jakiejś bójki, szybko jednak zostały zweryfikowane, gdy do naszych uszu dotarły wrzaski "na ziemię".

- Szefie, nie chciałbym przeszkadzać, ale pojawiła się policja, więc namawiałbym do ewakuacji - oznajmił jeden ze strzegących wejścia goryli.

Gangster nic sobie nie robiąc z faktu, że zrzuca siedzącą mu na kolanach dziewczynę, podniósł się z miejsca. Jednak nim ktokolwiek zdążył się chociaż przesunąć, aby zrobić mu miejsce, ochroniarze rozpoczęli ostrzał.

- Kurwa - mruknął Blake, w sekundzie podając mi spluwę. - Szybki wybór młoda. Walcz z nami, albo skończ ze sobą. Twój wybór.

___

Kochani!

Kilkukrotnie już Was przepasałam za to, że zniknęłam na tyle, a później rozdziały albo się pojawiały albo nie. Ostatnio się jednak trochę ogarnęłam, rozpisałam sobie wszystkie rozdziały do końca, a z moich planów wynika, że do zakończenia historii Jess zostało pięć rozdziałów + epilog. W tym miejscu chciałabym Wam też złożyć obietnicę, że tą historię skończę i to raczej prędzej niż później, a następnie wezmę się w końcu za poprawianie State (zmieniając je trochę przy okazji). Także jeśli ktoś dalej nie jest pewny czy warto sobie odświeżyć "Walkę" mogę Wam zagwarantować, że najpóźniej do końca marca chciałabym skończyć tą historię, a liczę na to, że uda mi się wcześniej. 

Dziękuję wszystkim, którzy po upływie takiego czasu, dalej tu ze mną zostali i nie stracili wiary we mnie!

Kocham Was,

Wasza Vera.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro