1.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Siedziałam Słomce na grzbiecie i głaskałam jej grzywę. Dość już leciwa, płowa klacz stała spokojnie zaprzężona do wozu. Gdy kudłatą nogą zaczęła ryć ziemię, ześlizgnęłam się z niej, by dłużej jej nie męczyć. Usiadłam na kłodzie, na której leżał Ras. Badyl, nasz wioskowy pies, uniósł łeb, ale nie przysunął się.

— Coś ciekawego w miasteczku? — spytałam. Maleńkie Aknorw dzieliło od Grudy niespełna osiem kilometrów, a jednak rzadko miałam okazję tam być.

— Sten się urządza, Diana jeszcze się do niego nie wprowadziła. Posada w urzędzie mocno uderzyła mu do łba, chodzi cały czas nadęty i gada tylko o pracy. Ale poza tym jakoś tam się trzyma. A w Aknorw nuda jak zwykle.

— Przejdzie mu — pocieszyłam.

Wyciągnęłam z kieszeni bułkę z rodzynkami, którą mi przywiózł, i podsunęłam w jego stronę. Podniósł się i urwał sobie kawałek. Żuliśmy w milczeniu, patrząc na schodzące przed nami do jeziorka zbocze. Trwały roztopy, przez co wszędzie pełno było chlupoczącej pod stopami brei. Z dachów i gałęzi skapywała woda.

Ras skończył jeść pierwszy. Mimo to nie odwrócił się w moją stronę ani nic nie powiedział. Pomyślałam, że coś go trapi, choć nie byłam tego pewna. W ostatnim czasie bardzo spoważniał, z czym częściowo już się pogodziłam. Teraz jednak nasunęło mi się, że może chodzić o coś innego.

— Iz? — Spojrzał na mnie. Wciąż żułam bułkę, więc uniosłam brew, żeby mówił. — Pojedziesz, jak będziesz miała wybór?

Przez chwilę musiałam się zastanowić, o czym mówi. Naraz przypomniałam sobie o krążących od tygodni pogłoskach. Na trochę o nich zapomniałam.

— To tylko pogłoski — odparłam zbywająco. Jego mina mówiła, że on uważa inaczej. — Nigdzie nie jedziemy.

Patrzył mi prosto w oczy. Przełknięcie ostatniego kęsa niespodziewanie stało się trudniejsze.

— To tylko gadanie, Ras — powtórzyłam.

— A wyobrażając sobie, że król rzeczywiście ułaskawia buntowników i masz wybór — skorzystałabyś?

Wstałam, wykonując przeczący gest.

— Ras, król nie ma powodu, żeby pozwolić nam wrócić. Jesteśmy mu bardziej przydatni tutaj. Wiele by na tym stracił. — Rzecz tkwiła w tym, że mówiąc „nas", miałam na myśli siebie, Martina i parę innych osób z naszej oraz sąsiednich wiosek, ale nie Rasa. Chodziło o ludzi ukaranych po niedoszłym do skutku zamachu na króla, do których on się nie zaliczał. Jego rodzina trafiła do Grudy wcześniej, za błędy w odprowadzaniu podatków ze sklepu ojca. O takim i podobnych przypadkach słuchy milczały. Nie zapowiadało się, by młody następca tronu zapragnął zwolnić wszystkich skazańców, choćby tych których przewinienia były nieporównanie lżejsze.

Ras przyglądał mi się uważnie, wyraźnie zamierzając coś powiedzieć. Nie zdążył jednak otworzyć ust, gdyż z tyłu dobiegło nas wołanie.

— Izai! Izai! — Minki, dziewczynka, która z wyglądu mogłaby uchodzić za moją małą siostrzyczkę, biegła w naszą stronę. Zadyszała się po drodze i o mało nie przewróciła, ale nie przejęło jej to. Mimo że krzyczała moje imię, to gdy dobiegła, dopadła do Słomki. Objęła ramionami jej pysk, który łasa na pieszczoty klacz sama zniżyła. Badyl zaszczekał, dając o sobie znać.

— Co? — spytałam.

— Ciocia chce, żebyś przyszła pomóc skrobać ryby — powiedziała, gładząc koński łeb.

Przyjęłam to bez sprzeciwu. O tej porze sama powinnam pójść sprawdzić, czy nie muszę czegoś zrobić. Ras także wstał. Podszedł do Słomki.

— Mogę się przejechać? — poprosiła mała, nie odrywając się od ulubienicy. Oczy błyszczały jej za każdym razem, gdy tylko ją widziała. Co jakiś czas udawało jej się wyprosić u kogoś, by kawałek ją przewiózł.

— Innym razem, dobrze? — zaproponował i chwycił lejce.

Minki odsunęła się od klaczy niepocieszona. Pomachała jej ręką, kiedy Ras odjeżdżał.

Poszłyśmy do stojącego kawałek dalej domku cioci Larisy. Badyl powędrował za nami, jednak

zostawiłyśmy go na zewnątrz. Ciocia nie lubiła zwierząt w domu, zwłaszcza przy jedzeniu.

— Jestem, ciociu! — zawołałam, choć w gruncie rzeczy nie było to potrzebne. Chata nie była duża, a kuchnia znajdowała się tuż za sienią. Ciocia stała przy kuchennym stole. Była starszą kobietą o włosach zawsze spiętych w kok i dzierganej narzucie na ramionach. Uniosła głowę znad blatu i uśmiechnęła się do mnie z całym swoim ciepłem.

— Chodź, Izai, pomożesz mi trochę.

Zawiesiłam kurtkę na haku i zajęłam miejsce przy cioci, która z niezwykłą wprawą oprawiała ryby. Choć daleko mi było do jej szybkości, wzięłam się do zeskrobywania łusek. Ziemniaki na zupę były już obrane, czyli nieco się spóźniłam. Ciocia gotowała dla połowy mieszkańców wioski, co wymagało niemała pracy. Taki podział obowiązków był jednak bardzo praktyczny. Reszta mogła się dzięki temu skupić tylko i wyłącznie na pracy i zdobywaniu środków do życia. Nie wszystko bowiem można było zdobyć w lesie, a wyhodować prawie nic. Do moich i Minki zadań należało pomaganie cioci, choć Minki, mając pięć lat, służyła nam póki co głównie swoim towarzystwem.

Mała, nie mając aktualnie żadnego zajęcia, usiadła na taboreciku pod ścianą i zaczęła bawić się szmacianą lalką.

— Minki — zaczęła ciocia — powiesz Izai wierszyk, którego się nauczyłaś?

Minki ochoczo uniosła głowę.

— Biegł dróżką zajączek, w pyszczku róży niósł pączek. A dokąd ty, zajączku, ten kwiatek zabierasz? Czyżby gdzieś czekała...? — przerwała nagle. Wyrwana z rytmu spojrzała na ciocię. — Ciociu?...

— Tak, promyczku?

— A jak ta róża to właściwie wygląda?

— Och — westchnęła ciocia i natychmiast odłożyła nóż. Wytarła ręce i odeszła od stołu. — Nie pokazywałam ci nigdy? Zaraz zobaczysz, myszeńko.

Na drugim końcu izby stała stara zdobiona szafa. Otworzyła ją i sięgnęła po pudełko, które schowane było na górnej półce. Dobrze wiedziałam, co zaraz wyciągnie, też już to z nią przerabiałam. Podekscytowana Minki nie mogła wyczekać, by zajrzeć do środka. Ciocia kucnęła na dywanie i zdjęła wieczko. Ja pozostałam przy stole, kontynuując patroszenie.

— Spójrz, Minki. — Wyjęła jedną z ozdobnych chustek do nosa i podała ją małej. Miała je cztery, każdą z czarnym tłem i innym kwiatem. — Tak właśnie wygląda róża.

Minki z zachwytem przyglądała się obrazkowi. Takiego dużego, pięknie ubarwionego kwiatu jeszcze nie widziała. W naszej okolicy nie rosły róże, ale widziałam kiedyś żywe w bukiecie, który ojciec Minki przywiózł dla swojej żony. Pani Loket dała mi potem jedną.

— Jest piękna! — powiedziała Minki, a potem wzięła do rąk pozostałe chustki. Lilia, fiołek i dzwonki. — Te też! Skąd je masz, ciociu?

— Dostałam je w prezencie ślubnym. — Uśmiechnęła się i wróciła do kuchni, zostawiając małą ze swoim skarbem.

— Od kogo? — dopytywała.

— Ach, od mojej dawnej przyjaciółki ze stolicy. — Wzięła na powrót nóż. — Znałyśmy się od dzieciństwa, nikogo nie lubiłam bardziej od niej. Zawsze miała dobry gust.

Minki była ciekawska, co pozwoliło cioci na rozwinięcie tej opowieści. Uwielbiała nam opowiadać, więc z lubością zanurzyła się w historii. Często wspominała wytworne życie swoje i koleżanek w czasach, gdy pobierała nauki i bywała na salonach. Była drobną arystokratką z urodzenia, a w Altenette już na tym poziomie dało się żyć bardzo wygodnie. Rozdział stolicy kończył się w życiu cioci Larisy w momencie, w którym zdecydowała się wraz z mężem wyjechać na północ w interesach. Ciekawiło mnie, czy skoro Theodore od lat już nie żyje, to nie chciałaby powrócić w rodzinne strony. Obawiałam się, że jest tu samotna, zresztą półwysep Laiioki nie był najłatwiejszym miejscem do życia. Ona uspokajała, śmiejąc się i mówiąc, że zaprzyjaźniła się ze śniegiem.

Skończyłyśmy oporządzać ryby. Ciocia wrzuciła je do garnka, w międzyczasie zaczynając anegdotę o tym, jak do oranżerii, w której wraz z przyjaciółką jadły śniadanie, wpadł ptaszek, i jak do południa głowiły się, jak go wypuścić, zamiast się uczyć.

— Minki, zawołasz wszystkich na obiad? — spytała ciocia po jakimś pół godziny, po tym, jak wziąwszy do ust łyżkę, upewniła się, że zupa jest już dobra. — Izai, a ty przygotuj talerze.

Minki złapała płaszczyk i zniknęła za drzwiami. Ona wszędzie biegła, zupełnie jakby zwykłe chodzenie było dla niej zbyt nudne.

Gdy wszyscy przyszli, przy stole zrobiło się ciasnawo. Osiem osób stanowiło już większą część naszej wsi, która poza zebranymi tutaj liczyła jeszcze tylko siedem osób. W tej drugiej grupie byli Ras i jego ojciec, którzy mieli swoje zwyczaje i rzadko z nami jadali.

Minki siedziała przy swoich rodzicach, chwaląc się nowo poznanym wierszykiem. Ja zajęłam miejsce obok cioci. Zapytała mnie o jakieś codzienne, mało istotne rzeczy, a ja zaczęłam jej odpowiadać, kiedy przy drugim końcu stołu zawiązała się zupełnie inna dyskusja.

— To już pewne, cztery dni temu król wydał ułaskawienie — ogłosił Kinut. Wyprostował się, łokcie położył na stole. Nie była to charakterystyczna postawa dla tego potulnego wąsacza.

Jego słowa dotarły do uszu cioci Larisy i ta także zaczęła go słuchać.

— Od kogo to słyszałeś? — spytał najstarszy, lekko już niedołężny Sartem. Mimo wieku i utykania, jeździł do lasu i pracował razem z resztą.

— Od Wojecha. A on od robotnika, który przyjechał przed południem do Lenu z Nimoróża.

Teraz każdy chciał coś powiedzieć, może z wyjątkiem Minki, która nie za bardzo rozumiała, o co chodzi, i Martina, który przerwał jedzenie zupy, ale nie otworzył ust. Czekałam, aż skomentuje to jakoś, najlepiej zaprzeczy słowom Kinuta, jednak przynajmniej na razie nie miałam na co liczyć. Nie powinnam sądzić, że będzie chciał się przekrzykiwać.

Podniósł się rządny informacji gwar.

— Mogą tu być za parę dni — przebił się znowu Kinut. — Mają podstawić wozy, by zabrać uwolnionych na pociąg do Lenu, a stamtąd dalej.

Serce podchodziło mi do gardła.

— Kogo dokładnie zwolniono? — zapytała stanowczo ciocia, niezadowolona, że zrobił się taki rozgardiasz.

— Wszystkich z buntu żelaza i tych dwóch mniejszych, co go poprzedzały. Z wyjątkiem uczestników mających w kartach dodatkowe przewinienia.

Na stół gruchnęło kilka cięższych przekleństw, natychmiast zmytych strumieniem wyliczeń, kto w takim razie by pojechał. Nie wiedziałam właściwie, czy na koncie Martina albo moim — w spadku po którymś z rodziców — nie ciąży coś jeszcze, ale było to mało prawdopodobne. To znaczyło z kolei, że mogłam jechać. Pytanie Rasa wcale nie było takie niedorzeczne. Przeszło mi nawet przez myśl, że pytając mnie, mógł już wiedzieć.

Zastanawiałam się, co ze mną.

Pani Loket wzięła Minki i wyszła.

— Wszystko zależy od tego, czy wyjazd będzie dobrowolny — orzekł ojciec Minki, choć jego przypadku ułaskawienie również nie obejmowało. Do Grudy trafił wraz ze świeżo poślubioną żoną dużo później, za nie do końca wiadomo co. Intensywne poszukiwania osadników na ten nieprzyjazny, a bogaty w surowce teren ściągnęły tu wielu takich jak on.

— A kto nie chciałby wrócić? — odezwał się Sartem.

Z musu skończyłam zupę. Mój apetyt całkowicie zgasł. Odstawiłam swój talerz do kuchni i czmychnęłam z chaty, obiecując w myślach, że następnym razem umyję wszystkie naczynia sama. Więcej mogłam dowiedzieć się potem, teraz musiałam wyjść.

Badyl, czekający pod drzwiami na poobiednie resztki, zamerdał ogonem, prawdopodobnie sądząc, że coś mu wynoszę. Mimo że tak nie było, potruchtał za mną.

~~~~

Cóż... Studia potrafią krzyżować pisarskie plany.

Ps. Poprawiając tę część, zauważyłam, że aż trzy razy użyłam słowa łeb w dość krótkim czasie. Muszę to jednak przemyśleć, zanim zmienię. Liczę, że nie ranią oczu.

Ranią?

Hej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro