Akt pierwszy: po urodzinach Jarzyny i Młociny

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Piątek 24 lipca 2015 rok, godzina 10:30, dom Jarzyny

Budzę się w salonie na kanapie Jarzyny. Całe szczęście pod stopami nie mam dziś pudełka nachosów i sosu.

Słyszę hałasy dobiegające z kuchni; pogwizdywanie, zmywanie naczyń i szum wody. Obstawiam, że to Jarzyna już wstał i ogarnia mieszkanie.

Poza mną z kanapy wstaje, albo raczej zrywa się na równe nogi, Janek, nasz znajomy. I chyba nie było dobrym pomysłem takie zrywanie się, bo chwilę później łapie się za głowę, wyjąc, że pokój wiruje. Oczywiście, kac dał mu sie we znaki.

A ja mimo wszystko czuje się świeżo i przytomnie, jak gdybym wcale nie przecholował wczoraj z alkoholem. Ale lepiej nie chwalić dnia przed zachodem słońca.

- Fifi, mam bombę - wycedza Janek i z powrotem przewala się na kanapę.

Klepie go po nodze i mówię, żeby doszedł do siebie, a ja tymczasem idę podpieprzyć coś z lodówki Jarzyny.

Zbliżając się do kuchni gwizdanie robi się coraz głośniejsze i, jak to faktycznie celnie stwierdziłem, należy ono do Jarzyny. Urywa jednak kiedy mnie widzi i z ojcowską czułością przesłodzonym głosem mówi:

- Jak tam Fifi, dogorywamy? Bardzo się kręci w łepetynie?

Wyciągam z szafki szklankę i raczę go wymownym spojrzeniem. Zapewne wyglądam jak jakiś upiór z podkrążonymi oczami i stojącymi włosami, ale mało mnie to obchodzi.

- O dziwo nie - mamrocze i nalewam z kartonu mleko do szklanki - Czego nie można powiedzieć o naszym towarzyszu Janku - dodaje - Kac go trzyma niemiłosiernie.

- Na dole jest pizzeria - odpowiada Jarzyna - Można iść i zamówić coś, żeby wrócić do żywych.

- Na ten kac gigant przyda się pizza na bardzo tłustym cieście - stwierdzam - I to taka duża pizza.

- Dam ci pieniądze, idź zejdź na dół i kup ze dwa opakowania.

Po tych słowach Jarzyna wychodzi z kuchni i po paru minutach wraca z pięcioma dyszkami.

Wracam do salonu i pytam Janka czy idzie ze mną po pizze. On ożywia się na sam dźwięk słowa "pizza" i oferuje, że kupi jeszcze Coca Colę.

Tak więc wychodzimy z domu, schodzimy po schodach (Janek bardziej się zsuwa po barierce ale no) i kierujemy nasze kroki najpierw do spożywczaka po butle coli.

Janek szarpie się z klamką uparcie twierdząc, że jest zamknięte, podczas gdy ja popycham drzwi, zamiast je ciągnąć, jak to robił do tej pory on i wchodzimy jeden za drugim do sklepu. 

- Pozwól, że to ja będę robił zakupy - mówię, odwracając się przez ramię, aby mieć na niego oko, by czasem nie pocałował się z regałem bądź posadzką.

Podchodzę do działu z butelkami nad którym wisi radio przez które leci "W dobrą stronę" Dawida Podsiadło i biorę dwie duże butelki coli i jedną sprite'a.

Tyle chyba powinno wystarczyć na orzeźwienie i pozbycie się odoru alkoholowego z ust.

Wracam do kasy przy której stoi młoda dziewczyna z dużymi piersiami, które ledwo zakrywa obcisła bluzka polo z poodpinanymi guzikami. Kasuje butelki, patrzy to na mnie, to na Janka przeżuwając gumę i po chwili mówi:

- Co takiego pan Hemingway robi w takim pospolitym spożywczaku i to z samego rana?

Cholera. Zapomniałem, że ktoś może mnie rozpoznać. Ostatnie czego potrzebuje to tłumaczyć się z tego, co tu robię jakiejś dziewczynie patrzącej na mnie takim wzrokiem jakby miała co najwyżej przed sobą na tacy ostatnią frytkę z MacDonald's.

- Pracujemy nad nowymi utworami i przyda się dobra dawka mocnego gazu na pobudzenie komórek umysłowych - odpowiadam nonszalancko, a ton mojego głosu niezwykle mnie zaskakuje, bo wcale nie brzmi gburowato, jak się spodziewałem.

Brak weny i niektóre drobne pierdy typu budzik czy dzwoniący I'phone ostatnio wyprowadzają mnie z równowagi.

- Siedem pięćdziesiąt - odpowiada dziewczyna, opierając się o ladę.

- Przepraszam, co? - pytam, wyrywając się z transu.

- Należna kwota. Siedem pięćdziesiąt - dziewczyna unosi brew, a po chwili wywraca oczami.

Bruh.

Taco, debil z ciebie.

Wyciągam szybko pieniądze, jakby to był jakiś wyścig na czas i podaje je dziewczynie, która na muśnięcie naszych rąk przenosi swój wzrok z nich na mnie.

- Dziękuje bardzo i życzę miłego dnia oraz owocnego pisania nowych tekstów - odpowiada z ociąganiem, po czym przygryza wargę i gwałtownie zabiera swoją rękę.

Zabieram butelki, łokciem naciskam klamkę od drzwi i przytrzymując je stopą wołam na Janka, żeby się nie guzdrał, zostawił żelki Haribo w spokoju i wyszedł, bo ja idę.

Ten brzdąka coś pod nosem, jak jakiś niezadowolony dzieciak i z mozołem rusza moim krokiem.

- No nareszcie, myślałem już, że pootwierałeś paczki i zacząłeś odgrywać na półce przed panią teatrzyk - wywracam oczami i rzucam mu butlę coli - Masz, może to cię trochę postawi na nogi. I będzie czynić cię bardziej znośnym. No, a teraz chodź - dodaje i przechodzę na drugą stronę do pizzeri, którą reklamował mi Jarzyna.

Lokal jako tako ujdzie w tłumie, ale gdy patrzę na to, jaką grubą pizze wyciąga z pieca kucharz, momentalnie zmieniam swoje podejście i pytam co mają w ofercie.

Po krótkim uzgodnieniu z Jankiem zamawiamy Pepperoni i pizze z podwójnym serem.

Siedzimy tak w lokalu (o dziwo nie ma tłumu i ani kucharz ani kasjer nie rozpoznali mojej tożsamości): ja z nudów przeglądam menu, a Janek opróżnia butle coli.

Po chwili gardłowym głosem kasjer woła, że nasze zamówienie zostało zrobione, więc podrywam się i uderzam głową o niski drewniany strop pizzeri, nabijając sobie niezłego guza i sycząc z bólu.

Kuśtykam do blatu na którym leżą w kartonach nasze pizze, jak się okazuje tak gorące, że pieką mnie w dłonie i teraz wyje z podwójnego bólu - i głowy i rąk. Janek podbiega, odbiera ode mnie pudełka, wraca po siatkę z butelkami i wyciąga jedną w moją stronę, mówiąc, że jak jest z lodówki to mam ją sobie przyłożyć w bolące miejsca to szybciej mi przejdzie.

Mija parę minut. Przeszło.

Masuje swój łeb, odbieram już mniej gorące pudełka pizzy od Janka, który ugina się pod ciężarem ich i butelek, otwieramy drzwi i ulatniamy się w trybie błyskawicznym.

Wracamy pod blok Jarzyny, który siedzi na balkonie razem z Kubą i Filipem paląc fajki i drzemy się obaj na całe gardło, że mamy pizzę, że mają nam otworzyć drzwi i że przyda mi się lód, bo w dalszym ciągu boli mnie łeb.

Wchodzimy po schodach; ja ostrożnie, żeby nie ulec kolejnemu wypadkowi, a Janek parę stopni dalej za mną.

Jarzyna odbiera ode mnie pizze, ja władowuje swoje cztery litery do kuchni i wkładam głowę do lodu (no nie dosłownie) oddychając z ulgą.

Siadamy w salonie, właczamy telewizor i opróżniamy oba pudełka w zawrotnym tempie.

Najedzeni leżymy tak rozwaleni na kanapie i fotelach, bo nikomu nie chce się ruszać, gdy do Jarzyny dzwoni telefon. Jak się okazuje chwilę później, to ktoś z pracy i Jarzyna zarządza natychmiastowe opuszczenie jego domu, bo nie chce go zastać po powrocie zrównanego z ziemią.

Zabieram więc z korytarza bluzę, dżokejkę, żegnam się z wszystkimi i wychodzę.

Nie idę jednak na tramwaj, kroki kieruję na najbliższą stację metra.

Tym oto spontanicznym pomysłem, który naszedł mnie z minuty na minutę, postanawiam przejechać się metrem i odwiedzić każdą możliwą stację metra w Warszawie, bo w sumie nie mam nic lepszego do roboty.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro