Rozdział 12: Przemiana

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zerkam w stronę Alice zamyślona, ignorując Deana gadającego mi coś do ucha. Minął tydzień, a ona od kłótni w szpitalu nie zamieniła ze mną ani słowa. Nie uraczyła nawet spojrzeniem. No, może raz, ale było to tak ostre spojrzenie, że zrobiło mi się gorąco w środku. Miałam nadzieję, że uda nam się porozmawiać, że przekonam ją do swojej racji i wybiję mordercze zapędy z głowy, ale nienawiść do wilkołaków zagnieździła się w niej głęboko. Ja z kolei każdą wolną chwilę spędzałam u Xaviera, trenując i wylewając z siebie siódme poty. Szło mi coraz lepiej, a dwa dni temu przypadkiem wywaliłam korki w całym domu — dzięki temu odkryłam, że potrafię bawić się prądem, a przez to nie muszę już wstawać z łóżka, aby zgasić światło. Plusy z bycia Kitsune.

— Ciekawe o czym gadają.

Głos Deana wyrywa mnie z gapienia się na Alice, więc spoglądam na niego zdezorientowana. Patrzy przed siebie lekko przekrzywiając głowę w zaciekawieniu, a ja podążam za jego spojrzeniem. To Theo i Enzo przyciągnęli jego uwagę. Teraz również moją.

Kłócą się, a w pierwszej chwili nie wygląda to na nic poważnego. Spędziłam jednak z tymi dwoma cały tydzień i doskonale potrafię rozpoznać, kiedy ich sprzeczki są czymś większym. A ta jest. Widzę to po zachowaniu Theo, po tym, jak zaciska i rozluźnia pięści, jak co jakiś czas przymyka powieki, po czym bierze głębokie oddechy. Gdy robi to teraz, jego mina się zmienia. Przekrzywia głowę, jakby coś wyczuł, a wtedy jego wzrok ląduje na mnie.

Dean szturcha mnie w ramię, ale ignoruję go. Nie potrafię odwrócić wzroku, chociaż powinnam. Dziś jest pełnia, Xavier przygotowywał chłopaków do dzisiejszej przemiany po moich ćwiczeniach. Byłam przy tym tylko raz i poprzysięgłam sobie, że nigdy więcej nie będę już świadkiem treningów. W głowie wciąż echem odbijają mi się ich krzyki oraz dźwięk łamanych kości, na własne oczy widziałam, jak wszystko w ich ciele się zmieniało. Nie udało im się jednak przemienić bez działania księżyca. Xavier mówił, że to wymaga wiele cierpliwości, ale wkrótce będą przemieniać się sami, a ból będzie stokrotnie mniejszy.

Przebiega mnie dreszcz, gdy wspomnienie tamtego wieczoru pojawia mi się przed oczami. Kiedy myślę o tym, że dziś będą cierpieć jeszcze dotkliwiej, robi mi się przykro. Xavier wspominał, że młode bety przemieniają się nawet do kilku godzin, po każdej pełni czas się skraca, a gdy zdobywają umiejętności, czasem nawet podczas pełnego księżyca zostają w ludzkiej postaci. Jest to kwestia ciężkich treningów oraz samokontroli.

— To do niego się wymykasz po zajęciach? — pyta Dean, a ja wnet wracam na ziemię.

— Nigdzie się nie wymykam — wypalam od razu, co wcale nie brzmi przekonująco. — Biegam po lesie. — Po części jest to prawda. Często ścigam się z Theo, który do tej pory nie może przeboleć, że jestem od niego szybsza. Wygrał tylko raz, kiedy "zupełnym przypadkiem" wepchnął mnie do przepływającej rzeki. Do tej pory jest z siebie cholernie dumny. — Dzisiaj mecz, chciałam poćwiczyć — dodaję, co brzmi wiarygodniej.

Na myśl o meczu, tysiąc myśli przepływa mi po głowie. Theo River jest rozzłoszczonym wilkołakiem, który nie zna słowa "kontrola". Enzo Haggins podobno radzi sobie lepiej, jednak dwa likantropy na boisku, które mogą wybuchnąć w każdej chwili, przyniosą pecha. Szczególnie, że kapitan przeciwnej drużyny również jest jednym z nich.

— Cześć, Forbes. — Podnoszę głowę, gdy słyszę nad sobą głos, którego nie powinnam była słyszeć. Xavier radził trzymać nam się od siebie z daleka, głównie ze względu na moje bezpieczeństwo oraz by przypadkiem nie doprowadzić do połowicznej przemiany Theo. Podobno raz prawie tak się stało w mojej obecności. River powiedział mi wtedy, że "jestem tak kurewsko wkurzająca", przez co chciał rozerwać mi szyję. Nie powiem, nieco mnie to zaniepokoiło.

Zerkam mimowolnie w stronę Alice. Siedzi po drugiej stronie schowana w cieniu razem z Martin. Przygląda mi się uważnie, tak właściwie obie to robią. Pierwsza ze względu na to, że gardzi wilkołakami, druga, ponieważ chodziła kiedyś z Theo i twierdzi, że nie jest to gość dla mnie.

— Cześć, River — odpowiada za mnie Dean, a ja ledwo powstrzymuję uśmiech, widząc pojawiające się poirytowanie na twarzy Theo. Na usta ciśnie mi się, by powiedzieć, aby nie igrał z Wielkim Złym Wilkiem, ale wiem, że nie jest to komentarz na miejscu. Gdybym to powiedziała, Theo za wszelką cenę spróbowałby zjeść trzy biedne świnki, a w naszym wypadku — dwie.

Moje spojrzenie krzyżuje się z jego. Nie spuścił ze mnie wzroku po słowach Woodsofta i nie robi tego nawet teraz, gdy rozbrzmiewa dzwonek na lekcje. Dean wstaje z miejsca, a ja robię to samo, stając twarzą w twarz z Theo. Muszę lekko zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy. Błyska w nich gniew, który stara się pohamować. Tak niewiele trzeba, by wyprowadzić go z równowagi.

— Leć, zaraz przyjdę. — Uspokajam go, na co rzuca mi podejrzliwe spojrzenie. Dean słynie ze swojej nadopiekuńczości. Jest jak starszy brat, który musi zaakceptować każdego chłopaka, z którym rozmawiam. A wiem, że tego dupka nie lubi od pierwszego dnia szkoły. Ja również, ale czasami znoszę jego towarzystwo, bo nie zawsze jest draniem. Potrafi być przyzwoity.

Ponad ramieniem Theo, widzę Megan i Alice, zmierzające w stronę głównych drzwi. Co chwilę spoglądają w naszą stronę, szepcząc coś do siebie. W tym momencie żałuję, że nie mam wilczego słuchu. River chyba czyta mi w myślach, bo nagle mówi:

— Obie twierdzą, że cię skrzywdzę. Alice przez to pewnie ma na myśli, że rozszarpię cię przy pierwszej lepszej okazji.

Uśmiecha się kpiąco, a w jego oczach błyska rzadko spotykane rozbawienie. Mnie to nie bawi, bo czasami myślę, że Theo jest naprawdę blisko rozszarpania mnie na strzępy. Xavier twierdzi, że River jest beczką prochu, a ja igrającym ogniem.

— Akurat teraz nie mam na to ochoty — dodaje, uspokajającym tonem.

— To dobrze. — Ledwo zauważalny uśmiech pojawia się na mojej twarzy. — Więc czego chcesz? Mieliśmy się dzisiaj trzymać na dystans, pamiętasz? — przypominam, na wypadek, gdyby zapomniał, że dzisiaj jest pełnia, a każdą emocję odczuwa dziesięciokrotnie. 

— Pomyślałem, że możemy trzymać się na dystans gdzieś indziej — odpowiada, a ja mrużę podejrzliwie oczy. Co ten przeklęty wilkołak tak właściwie planuje? — Miałem ci wynagrodzić pobyt w szpitalu, pamiętasz?

— Tak, ale to był żart — mówię, bo tamtego dnia chciałam po prostu rozluźnić atmosferę.

— Czyli nie chcesz zerwać się z lekcji? — zadaje kolejne pytanie i już mam odpowiedzieć "nie", kiedy przypominam sobie, że za godzinę mam test, na który nie przygotowałam żadnych ściąg.

Moje milczenie uznaje za zgodę, bo chwyta mnie delikatnie za nadgarstek i ciągnie w stronę parkingu. Nawet się nie stawiam. Chcąc nie chcąc Theo mnie intryguje, każde spotkanie z nim kończy się czymś innym — poważną kłótnią, ciętymi ripostami, które inni mogą uznać za przyjacielskie, albo zwyczajną przyjemną rozmową. Dziś daleko nam do tego pierwszego, choć wszystko jest możliwe. Nie potrafimy zbyt długo wytrzymać w swoim towarzystwie, Enzo twierdzi, że mamy jakiś chory limit przebywania ze sobą, po pewnym czasie oboje zaczynamy się sobą irytować.

Siadam na miejsce pasażera, a torbę rzucam do tyłu.

— Usmażę cię, jeśli zaczniesz się przemieniać — grożę mu, na co on uśmiecha się pod nosem. Zdaje się, że dziś jest w dobrym humorze.

Jedziemy w spokojnej ciszy i tylko sam Theo wie, dokąd zmierzamy. Ja przez całą drogę wypatruję przez okno, zachwycona urokiem Vestic. To małe miasteczko, ale oprócz nadnaturalnych dziwact, jest naprawdę ładne. Otoczone niekończącym się lasem emanuje zarażającą beztroską. Dopiero kiedy zatrzymujemy się wśród drzew z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, dopada mnie lekki niepokój.

— Boisz się? — pyta zaczepnie, zapewne wyczuwając przyspieszone bicie serca.

— Wilkołak niepanujący nad swoją przemianą wywiózł mnie do lasu podczas pełni. Ani trochę się nie boję — odpowiadam sarkastycznie. Z jednej strony nie powinnam odczuwać strachu, przecież sama potrafię się obronić, ćwiczyłam z Xavierem rzucanie piorunami, noszę też ze sobą paralizator. Z drugiej strony nie mam jednak pewności, czy wygrałabym z żądnym krwi wilkiem.

Wysiadam z samochodu, rozglądając się wokół. Nie widzę niczego specjalnego, nie wiem więc, co tutaj robimy. Theo ma ochotę na spacer po lesie? Znów będziemy się ścigać? Może powinnam dać mu w końcu fory, żeby myślał, że jest lepszy i dał mi święty spokój?

— Chodź za mną — mówi, idąc w głąb drzew.

Rozglądam się jeszcze niepewnie, po czym nie mając wyboru, podążam za nim. Skoro już zgodziłam się na ucieczkę z nim, nie mogę się wycofać, prawda?

Ta część lasu wydaje się potężniejsza. Drzewa rosną bliżej siebie, są znacznie wyższe, bardziej dzikie. Słońce tylko częściowo przedziera się przez rozłożyste gałęzie, więc wydaje się, jakby powoli zbliżał się mrok. Idziemy w ciszy, a ja wsłuchuję się w śpiew ptaków, owadów, rozglądam się za leśnymi zwierzętami, a raz nawet udaje mi się dostrzec wilka — prawdziwego, nie jest to wilkołak. Tak twierdzi Theo, a ja mu wierzę. Podobno w tych lasach żyją wilki, kojoty, raz nawet kiedyś widziano tutaj pumę.

Wpatruję się właśnie w niebo, które teraz jest znacznie bardziej widoczne, a przez to nagle wpadam na Theo. Spoglądam na niego z roztargnieniem.

— To tutaj — mówi, a ja wyglądam mu przez ramię. Zapiera mi dech w piersi.

Otwieram usta w zdumieniu, a serce znacznie przyspiesza rytm, kiedy zdaję sobie sprawę z tego, co to za miejsce. Ogarnia mnie fala emocji, przez którą przez moment mam ochotę rzucić się Theo w ramiona. Zamiast tego wychodzę na barwną polanę. Dłonią przejeżdżam po kwitnących kwiatach. Zapach werbeny uderza mnie w nozdrza, a mnie nagle chce się płakać. To tutaj w dzieciństwie zabierała mnie mama, tutaj rozgrywały się moje wizje. Rozpoznaję to wielkie stare drzewo oraz rosnące rośliny.

— Sophie mnie tutaj zabierała, gdy byłam mała — pospieszam z wyjaśnieniami, widząc zaniepokojenie na twarzy Rivera. — Nie masz pojęcia, jak jestem wdzięczna. — Uśmiecham się do niego szeroko, a kącik ust mu drga.

Rozglądam się, obracając powoli z błogim uśmiechem. Nie sądziłam, że kiedykolwiek znów tutaj będę. Przez chwilę zapomniałam o istnieniu tego miejsca, wydawało mi się, że istnieje tylko w moich wspomnieniach.

— Ja przychodziłem tutaj ze swoimi rodzicami — mówi, kierując się w stronę drzewa. Bez zastanowienia idę za nim. Wskakuje na niską gałąź zwinnym ruchem, a kiedy już na niej siedzi, wyciąga do mnie rękę i pomaga mi wejść.

Nie znam historii Theo, Xavier podzielił się ze mną tylko kilkoma informacjami. Nie chciałam być natrętna, więc nigdy nie pytałam. Poza tym, nigdy nie rozmawialiśmy na poważne tematy. Nie chcieliśmy siebie poznawać. Tego dnia jest inaczej, on pierwszy zaczyna rozmowę.

— Mój ojciec był wilkołakiem, ale ukrywał to w tajemnicy przed całą rodziną. Najwidoczniej nie spodziewał się, że odziedziczę to po nim — mówi, opierając się o pień. Ja rozsiadam się wygodnie, rozkrokiem usadawiając się na gałęzi twarzą do niego. — Nie byłem przygotowany, on też nie. Jednej pełni śledziłem go, gdy wymykał się z domu. Słyszałem krzyki i ryk zwierzęcia, schowałem się za drzewem. To było kilka miesięcy temu — przerwał, by odetchnąć. Wpatrywał się przed siebie pustym wzrokiem, jakby wspomnienie zmaterializowało się przed jego oczami. — Nie przemieniamy się jako dzieci. Xavier mówi, że robimy to jako nastolatkowie, gdy jesteśmy już na tyle dorośli, by to znieść. Czasami trwa to później, czasami wcześniej, wystarczy wiedza lub jakaś emocja, która nas pobudza. Tamtego dnia widziałem, jak łowcy odcinają mojemu ojcu głowę. Wtedy zacząłem się zmieniać. Bolało jak cholera, nie wiedziałem, co się dzieje. Wróciłem do domu, to tam się przemieniłem — mówił szybko, jakby chciał jak najszybciej skończyć temat. A ja słuchałam wszystkiego z sercem szalejącym w piersi.

— Theo... — zaczynam, ale mi przerwa. Chcę powiedzieć, że nie musi tego opowiadać. Widzę, jakie to dla niego ciężkie.

— Gdy zobaczyłem matkę, nie była dla mnie człowiekiem, tylko jedzeniem. Zabiłem ją i do tej pory przy każdej przemianie widzę jej przerażoną twarz. Xavier twierdzi, że to dlatego nad sobą nie panuję. Bo się boję, że kogoś skrzywdzę. I że jestem za bardzo wściekły na samego siebie, za to co zrobiłem — kończy, a wzrok wciąż wlepiony ma w jakiś nieistniejący punkt. Ma zaszklone oczy i choć próbuje wyglądać na obojętnego, widzę na jego twarzy ogromne pokłady bólu oraz poczucia winy.

Nie wiem, co mam powiedzieć. Nie wydaje mi się, by istniały jakieś odpowiednie słowa. Theo przeżył coś okropnego, wcale nie jest złym człowiekiem, jest tylko zagubionym, wystraszonym wilkołakiem, który dopiero poznał swoje dziedzictwo. To nie jego wina, nie mógł wiedzieć, że się przemieni. Nie mógł wiedzieć z czym to się wiąże.

Gdy nadal na mnie nie patrzy, przybliżam się, aby złapać go za dłoń. Wzdryga się na ten gest, ale wtedy spojrzeniem błądzi po mojej twarzy. Szuka w niej czegoś, pewnie strachu, pogardy czy złości. Nic w niej jednak nie dostrzega, bo wcale się go nie boję. Jest mi przykro, po prostu.

— Nie powinienem cię tutaj zabierać, dzisiaj pełnia, mogę cię skrzywdzić — wyznaje, przy czym porusza się, jakby był gotowy do ucieczki. Ściskam jego dłoń mocniej.

— Nie skrzywdzisz mnie, umiem się bronić. Jestem od ciebie szybsza, pamiętasz? — przypominam z lekkim uśmiechem, żeby rozluźnić atmosferę. Kącik ust mu drga.

Rozmawiamy jeszcze przez długi czas. Opowiadam mu o swojej rodzinie, o życiu w Heaven, o przyjaźni z Deanem oraz o tym, jak przez długi czas bałam się wilków po tym, jak mnie zaatakowały podczas fotografowania. Jest miło, tak jak jeszcze nigdy nie było. Najwyraźniej dzisiaj nasz limit przebywania w swoim towarzystwie jest nieco dłuższy, jeszcze nie zaczęliśmy się irytować.

Mogłam siedzieć na tym drzewie i rozmawiać cały wieczór, gdyby nie telefon od Enzo. Theo odbiera z widocznym poirytowaniem, ale jego wyraz twarzy od razu się zmienia. Wypuszcza siarczyste przekleństwo, gdy chowa telefon z powrotem do kieszeni.

— Za pół godziny mecz — przypomina mi, zeskakując płynnie na ziemię. — Pośpiesz się, Forbes! — ponagla mnie, wyjmując kluczyki do samochodu.

Cholera, zupełnie zapomniałam, że dzisiaj gramy.

Zeskakuję, lądując kilka centymetrów przed nim. Chwieję się, ale Theo chwyta mnie pod łokcie. Uśmiecha się pod nosem, a potem biegiem ciągnie mnie w stronę zaparkowanego auta. Pięć minut zajmuje nam dotarcie do niego.

Zajmuję miejsce pasażera, a zanim zapinam pasy, sięgam po swoją torbę. Wyjmuję telefon i krzywię się, widząc kilka nieodebranych połączeń od Deana oraz Megan. Aż boję się zaglądać na Messengera.

Gdy nie ruszamy, spoglądam ze zdziwieniem na Theo. Mina mi poważnieje, kiedy widzę jak zaciska mocno palce na kierownicy, a jego oczy zmieniają kolor. Zaciska mocno szczękę, poruszając głową. Bierze kilka głębokich oddechów, a wtedy wszystko wraca do normalności.

— Nic mi nie jest. To tylko pełnia — mówi, kiedy widzi mój zmartwiony wzrok.

Odpala samochód, a dwadzieścia minut i kilka złamanych przepisów później, parkujemy przed szkołą. Rozdzielamy się dopiero przy szatniach, żeby się przebrać. Wybiegamy w tym samym momencie, zerkając na siebie z rozbawieniem.

Gdy jesteśmy już na boisku, dopada nas trener z surową miną.

— Na boisko! I to już! — wrzeszczy, rzucając nam nasze rakiety.

Nie mamy nawet czasu na wyjaśnienia. Od razu zajmujemy nasze pozycje, a mecz się rozpoczyna po długim gwizdku.

Dzisiejsza gra jest inna, agresywniejsza. Theo nie jest jedynym wilkołakiem na boisku. Podejrzewam co najmniej piątkę. Biegnę w stronę przeciwnej bramki, kiedy nagle czyjś ciężar powala mnie na ziemię, a ja czuję palący ból w barku, na który upadam. Mrugam kilkukrotnie, aby odgonić łzy. Cholernie bolało.

Spoglądam w górę, a gdy widzę gościa z przeciwnej drużyny z zadowolonym uśmiechem, mam ochotę skopać mu dupę. Przysmażyłabym go błyskawicą, gdybym mogła.

Zaraz obok niego pojawia się Theo. Popycha mocno przeciwnika, a w oczach ma taką furię, że ból nagle znika. Wstaję na tyle prędko, na ile pozwalają mi ruchy.

— Bronisz swojej dziewczyny, River? — śmieje się chłopak z nazwiskiem "Wasilewski" na koszulce.

— Wygrajmy z tymi frajerami — mówię, odciągając Theo za koszulkę. — Nic mi nie jest — dodaję ściszonym tonem, choć bark nadal pulsuje mi tępym bólem.

River posyła chłopakowi ostatnie wrogie spojrzenie, po czym wracamy do gry. Ostatnie minuty dzielą nas do zwycięstwa, a na razie mamy remis. Theo zaczyna grę jeszcze agresywniej. Gdy jesteśmy na połowie przeciwników, ja mam piłkę. Widzę gościa, który mnie powalił. Biegnie w moją stronę, ale wtedy River broni mnie, szarżując na niego. Ja w tym momencie wypuszczam piłkę do bramki, ląduje w siatce w akompaniamencie gwizdka.

Rozglądam się za Theo, ale nigdzie go nie widzę. Dopiero kiedy spoglądam w stronę lasu, dostrzegam go biegnącego razem z Enzo. Znikają między drzewami. Nie zastanawiam się długo, najwidoczniej rozsądek uleciał razem z upadkiem, bo przeciskam się przez świętującą drużynę, aby dogonić chłopaków.

Jestem daleko za nimi, ale doganiam ich przy wejściu do podziemi. Sama nie wiem, po co tu przylazłam. Stoję za drzewem w bezpiecznej odległości, ale nie mam szans z nadnaturalnymi zdolnościami. Theo od razu mnie wyczuwa.

— Zwariowałaś?! — krzyczy, odwracając się w moją stronę. Wychodzę zza drzewa, zwracając na siebie uwagę również Enzo. Patrzy na mnie z niedowierzaniem.

— Zdecydowanie — komentuje Haggins. — Co ty tutaj, kobieto, robisz? — pyta, ale w jego głosie, w przeciwieństwie do Theo, nie wyczuwam złości.

— Może wam jakoś pomogę. — Wzruszam ramionami. Xavier mówił, że podczas pełni przemieniają się w lochach i obwiązują łańcuchami. Nie ma opcji, by stamtąd uciekli. — Poza tym jestem ciekawa — dodaję, bo oprócz treningów nigdy nie widziałam ich przemiany. Jasne raz czy dwa Enzo i Theo pod postacią wilków nastraszyli mnie w lesie oraz sklepie, ale wtedy nie wiedziałam jeszcze o wilkołakach. River twierdzi, że tylko w tamte dni udało mu się zamienić w wilka niezależenie od pełni. Ponoć udało mu się nawet kontrolować, a zrobił to tylko po to, aby mnie wystraszyć.

— Właź. — Enzo wskazuje schody, po których schodzę. Mijam Theo, wbijającego we mnie wściekłe spojrzenie.

Lochy niczym nie różnią się od tych, w których przypadkiem znalazłam Xaviera. Są niemal identyczne, a mnie ciekawi, ile takich zejść jest w lesie? Kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt? Wszędzie mogą czaić się wilkołaki, czy łowcy.

Enzo wymija mnie i wchodzi do drugiego pomieszczenia na prawo przez żelazne drzwi. Są masywne nie bez powodu. Wchodzę na nim, a kiedy już jesteśmy w środku, rozglądam się dokoła. Wszędzie walają się grube łańcuchy oraz kajdany. Przechodzi mnie dreszcz fascynacji.

Wpatruję się w kamienne ściany, po których ściekają krople wody, potem w drzwi, które wyglądają, jakby nawet najsilniejszy człowiek nie mógł ich wyłamać, po czym mój wzrok ląduje na... Na nagich klatkach piersiowych chłopaków. Jedyne, co potrafię w tym momencie robić, to gapić się na ich umięśnione ciała. Robiłabym to dalej, gdyby nie łobuzerski uśmiech Enzo. Ostatni raz mierzę go spojrzeniem, a potem odwracam głowę, gdy ściąga spodnie.

— Pomożesz mi? — Na ziemię sprowadza mnie rozdrażniony głos Rivera. Podchodzę do Theo, który właśnie zapina kajdany na kostkach. — Obwiąż mnie nimi mocno. — Głową wskazuje łańcuchy leżące pod jego nogami. Ręce lekko mi drżą, gdy je podnoszę. Są ciężkie, ale radzę sobie z obwiązaniem jego ciała. Opieram się o jego klatkę piersiową, żeby dosięgnąć zapięć za jego plecami. Gdy jestem tak blisko, czuję zapach jego perfum wymieszany z potem, a to powoduje, że teraz serce wali mi jak szalone. Kiedy patrzę w jego oczy, przypatruje mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. — Lepiej się odsuń — szept miesza się z ostrzegającym warknięciem.

— Uciekaj do lasu, tak daleko, żebyśmy nie usłyszeli twojego serca — nakazuje Enzo spokojnym głosem. Widzę grymas bólu na jego twarzy oraz pot spływający mu strużką po czole.

Nim wychodzę, rzucam im ostatnie spojrzenie. Zamykam za sobą masywne drzwi i pędem rzucam się w stronę lasu. Zatrzymuję się dopiero, gdy uważam, że jestem bezpieczna. Siadam pod drzewem, a pozostaje mi tylko czekać. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro