Rozdział 6: Ludzie i nieludzie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sobota. Dzień, w którym nareszcie mogę się wyspać i odpocząć po męczących, ekscentrycznych wydarzeniach. Alice nie daje mi spokoju od sytuacji na boisku, Theo mnie unika, co wcale nie jest nowością, a nauczyciele nieźle dają nam popalić. Dlatego kiedy wstaję, nie dziwię się, że jest już daleko po dwunastej, a ja i Dean wciąż wylegujemy się w łóżku.

Leżę na plecach, wpatrując się w sufit, jakby na nim miały wyświetlić się odpowiedzi na wszystkie moje pytania. Próbuję poskładać wszystko w sensowną całość, ale w mojej głowie pojawiają się same niestworzone scenariusze. Przypominam sobie raz jeszcze historię opowiadaną przez matkę i się wzdrygam. W historii tej ludzie mieli jarzące się nienaturalnie oczy oraz wydłużone, ostre jak brzytwa szpony, które bez problemu mogły rozciąć wszystko. Takie same jakie widziałam u Jasona, wydrążył nimi w ścianie dziury bez żadnego wysiłku. A jego oczy... świeciły się, przysięgam, że miały żółtą barwę.

Wilkołaki istnieją, a Jason oraz Theo są jednymi z nich. To by wiele wyjaśniało... Prycham pod nosem na własną głupotę. Że też matka w dzieciństwie musiała faszerować mnie strasznymi historyjkami o tym dziwacznym miasteczku. Przez nią teraz wymyślam jakieś chore rzeczy. Nie wierzę, że przeszło mi przez myśl, że likantropy mogą istnieć. To przecież nie książka, do cholery, żyjemy w realnym świecie bez potworów. Co mi się poprzestawiało w głowie? Jason zaniepokoił mnie bardziej, niż sądziłam.

Dean kopie mnie w nogę, kiedy obraca się na drugi bok, a to sprowadza mnie za ziemię. Z westchnięciem podnoszę się z łóżka, choć wolałabym spędzić cały dzień opatulona w kołdrę. Nie mogę sobie na to pozwolić z jednego powodu — jeśli nie chcę rozgniewać rodziców i zarobić szlabanu, muszę iść zrobić zakupy. A ja naprawdę mam dość kłótni z tymi ludźmi. Szczerze mówiąc, ich całych mam dość. Jestem im wdzięczna jedynie za dach nad głową i pieniądze, to wszystko. Dla nich jestem jedynie przybłędą i tak traktują mnie od wielu lat.

Idę pod prysznic i przebieram się w dres. Włosy związuję w koka na czubku głowy, przyglądając się przy tym swojej twarzy. Mam wrażenie, że przez ostatnie dni znacznie poprawiła mi się cera, samopoczucie oraz kondycja, choć tą zawsze miałam dobrą. Zupełnie jakby to przeprowadzka do tego miasteczka wpłynęła na poprawę mojego wyglądu. Kręcę głową, żeby wybić sobie te głupoty z myśli. To miasteczko nie jest magiczne!

— Idę za zakupy, zaraz wracam — informuję przyjaciela, który tylko mruczy coś pod nosem, nie racząc mnie nawet spojrzeniem.

Zbiegam ze schodów i wychodzę, zamykam jeszcze drzwi na klucz, żeby przypadkiem nikt nie wszedł i nie zatłukł we śnie Deana. Rodziców nie ma, Sama również. Nie wiem, gdzie się podziali, ponieważ oni nigdy nie mówią mi, gdzie się wybierają. Nigdy nawet nie pytają, czy mam ochotę zabrać się z nimi. Ale taka rola niechcianej córki — zawsze zostaje w pustym, smutnym domu.

Idę pieszo, ponieważ pogoda dzisiaj jest bardzo przyjemna, a nie ma nic lepszego, niż ciepły wiatr na skórze. Poza tym podczas spacerów lepiej mi się myśli.

Próbuję przypomnieć sobie biologiczną mamę, ale w głowie mam pustkę. Byłam dzieckiem, kiedy zginęła w wypadku samochodowym. Miałam trzy, może cztery lata. Pamiętam tylko, że była piękną kobietą. I była dobra. Kochała mnie. Tęsknię za nią, nawet jeśli nic o niej nie wiem. Często wyobrażam sobie, jakby wyglądałoby moje życie, gdyby ona żyła. Tak bardzo chciałabym zobaczyć ją jeszcze raz, chociażby na zdjęciach, których nikt nie chciał mi pokazać.

Zamyślona skręcam w wąską, niezbyt cieszącą oko uliczkę, która jest znalezionym przeze mnie skrótem i nie zauważam trzech postaci kryjących się w cieniu budynku. Zamieram w pół kroku dopiero, kiedy z oddali słyszę ich głosy. Z sercem bijącym jak oszalałe na palcach podkradam się do kontenera. Powinnam odwrócić się na pięcie i odejść skąd przyszłam, a nie kryć się po kątach, ale po pierwsze jestem zbyt ciekawska, a po drugie nigdy nie robię tego, co powinnam. Właśnie dlatego sprowadzam na siebie tyle kłopotów.

Minimalnie wychylam głowę, tylko aby zobaczyć postaci stojące jakieś dwadzieścia metrów ode mnie. Są odwróceni tyłem, stąd wcześniej mnie nie zauważyli, dzięki Bogu. Powinnam schować łeb za kontener i poczekać aż sobie pójdą, ale nie, moja wścibska natura zwyciężyła, więc teraz mrużę oczy i próbuję dostrzec, co się dzieje. Dwóch z mężczyzn stoi nad pobitym dwudziestoparoletnim chłopakiem. Twarz ma we krwi, co widzę nawet z tej odległości. Serce podchodzi mi do gardła ze strachu. O cokolwiek poszło, mnie nie powinno tutaj być.

Szlag, rzucam w myślach, rozglądając się za jakąś drogą ucieczki. Gdybym teraz wstała i pobiegła w stronę ulicy, zauważyliby mnie. Muszę przeczekać i tyle. Jeśli dopisze mi szczęście, za chwilę się zmyją, nawet nie podejrzewając, że ktoś ich obserwuje.

Mam już zamiar wycofać głowę, ale zamieram w bezruchu. Jeden z chłopaków odwraca się bokiem, a kaptur spada mu z głowy. Próbuję sobie wmówić, że to pewnie ktoś bardzo podobny, ale mimo, że nie przebywam z tym chłopakiem zbyt często, rozpoznaję go bez problemu. Cholerny Theo River.

Teraz tym bardziej nie jestem w stanie przestać patrzeć, więc kucam tak z lekko wychyloną głową, modląc się, by ten skończony kretyn nie spojrzał w moją stronę. Co ten biedny chłopak mu zrobił, że musiał go aż tak pobić?

— Gdzie jest Xavier Walken? — wzdrygam się mimowolnie, słysząc jego grzmiący głos. Jest wściekły, słychać to po tonie oraz mimice jego twarzy. Zaciska i rozluźnia szczękę, a w oczach... w nich znów widać ten błękitny błysk. Przeszywa mnie dreszcz.

Drugi chłopak — Enzo, jeśli dobrze pamiętam kumpla Theo — kuca przed pobitym, bezsilnym mężczyzną i chwyta go mocno za szczękę. Mówi coś tak przyciszonym głosem, że nie jestem w stanie usłyszeć słów, ale mogę przysiąc, że słowa zamieniły się w krótkie warknięcie.

Serce wali mi niemiłosiernie i ciężko brać mi spokojne wdechy, ale staram się nie hałasować. Z całych sił próbuję opanować rozszalały oddech, serce oraz myśli. Obserwuję Theo ze strachem, bo choć z początku nie wierzyłam w historyjki uczniów, to widząc go teraz w akcji, cholernie mnie przeraża. Nie jestem pewna czy powodem jest to z jaką furią i zaciętością wypytuje faceta na ziemi o niejakiego Xaviera Walkena, czy to, że ubzdurałam sobie, że jest wilkołakiem.

— Nie mamy go! Przysięgam — łka zrozpaczony mężczyzna, a mnie robi się słabo. Cofam się instynktownie, gdy Theo kolejny raz uderza chłopaka, a wtedy stopą staję na zgniecioną puszkę.

Serce jeszcze nigdy nie waliło mi tak mocno, jak w tym momencie. Niemal czuję, jak obija mi się o klatkę piersiową. Oddech mi drży, a oczy muszę mieć w tej chwili jak spłoszona sarna. Theo patrzy prosto na mnie, razem ze swoim kolegą. Widzę jak z zaciekawieniem przekrzywia głowę, a ja mam wrażenie, że kombinuje, co by tu ze mną zrobić. W końcu przyłapałam ich na czymś potwornym.

Nie zastanawiam się długo nad tym, co powinnam zrobić. Zaczynam biec, nie oglądając się za siebie i wpadam do supermarketu, mijając ludzi rzucających mi rozdrażnione spojrzenia.

Chwytam koszyk, a kroki kieruję w alejkę znajdującą się jak najdalej od drzwi. Opieram się o lodówkę z nabiałem, a chłód przyjemnie koi moje rozszalałe nerwy. Przymykam na chwilę powieki, przy czym biorę kilka głębszych oddechów, aby się opanować. Gdy serce zwalnia nieco rytm, a głowa już mi nie pulsuje od emocji, mogę zacząć w miarę jasno myśleć. W sklepie nic mi nie zrobi, prawda? Zaczaję się tu na jakiś czas, nawet do zamknięcia, jeśli będzie taka potrzeba, a Theo znudzi czekanie, aż wyjdę.

Ręka lekko mi drży, gdy rozsuwam drzwi i wyciągam dwie butelki mleka bez laktozy. Próbuję przypomnieć sobie listę zakupów, ale moje myśli wciąż krążą wokół tego, czego byłam świadkiem. Przeklinam się w duchu za swoją wścibskość. Normalny człowiek po prostu by się wycofał, a nie chował za kontenerem i obserwował dwóch nieprzewidywalnych nastolatków, mogących ci skopać dupę.

Choć lubię kłopoty i pakuję się w nie nagminnie tylko po to, aby poczuć to uzależniające uczucie adrenaliny, tym razem jest inaczej. Po pierwsze — zawsze miałam przy sobie Deana, który bronił mnie, gdy ja nie byłam w stanie, a po drugie — poprzednio moi przeciwnicy nie byli podejrzewani o bycie .

Nie boję się samego Theo, boję się tego, kim, a raczej czym, tak naprawdę może być. Radziłam sobie już wcześniej z chłopakami uważającymi się za bogów, ale tamci w przeciwieństwie do Rivera mieli w sobie więcej ciepła. Byli po prostu głupkami próbującymi się popisać, bogaczami, którzy dla zabawy dręczyli biedniejszych od siebie. Nas gnoili za to, że mimo bogactwa, nie byliśmy rozpuszczonymi dzieciakami.

Theo natomiast... On ma w sobie coś, co każe brać nogi za pas i nigdy więcej nie stawać mu na drodze. W spojrzeniu ma coś więcej niż poczucie wyższości, a jest to złość tak silna, jakby przebijała się przez jego skórę. Jakby nią żył. Powoli zaczynam żałować, że mu podpadłam i myślę, że plotki o nim wcale nie są tylko plotkami, a faktami.

— Jakieś dwa wilki kręciły się pod sklepem. Wezwali policję, ale uciekły. Przerażają mnie te zwierzęta... — Słyszę, mijając jakieś małżeństwo, a serce znów przyspiesza rytm.

— Przepraszam... — zaczepiam parę, siląc się na życzliwy uśmiech. — Jak wyglądały te wilki? — pytam, licząc na to, że odpowiedź będzie całkiem inna niż ta, która mignęła mi w myślach.

— Podobno jeden czarny, a drugi taki jasny — mówi niepewnie kobieta, a mnie krew odchodzi z twarzy. To one. Te same wilki, na które wpadłam podczas biegania.

— Dziękuję — odpowiadam cicho i idę dalej, cudem zachowując równowagę. Od tego wszystkiego kręci mi się w głowie.

Kręcę się po sklepie przez około godzinę, powoli napełniając koszyk. Kilka razy przechodzę obok drzwi, obserwując, czy nie czeka na mnie Theo z Enzo lub co gorsza — wilki. Gdy robię piąte kółko i stwierdzam, że jest czysto, postanawiam iść zapłacić. Nie mogę cały dzień chować się w sklepie. Poza tym, jeśli Theo będzie chciał mnie złapać, może to zrobić również w szkole. Widział mnie, a ja widziałam ich, więc prędzej czy później mnie zaczepi.

Płacę wciąż lekko drżącą dłonią i gdy pakuję zakupy w siatki, wychodzę z przestrachem. Rozglądam się niepewnie, a gdy nie dostrzegam nic podejrzanego, idę znanym skrótem w stronę domu. Towarzyszy mi niepokój, który co rusz zmusza mnie do zaglądania przez ramię. Wchodzę już na leśną wąską ulicę, ale staję nagle, widząc zaparkowany na poboczu samochód. Przełykam głośno ślinę i poprawiam chwyt, bo czuję jak pocą mi się dłonie, a reklamówki ześlizgują z palców.

Postanawiam iść dalej, pomimo rozszalałego serca. Zwalniam, kiedy drzwi się otwierają i nie mogę nic poradzić na to, że gapię się, jak Theo wysiada, by zaraz potem oprzeć się o swoje BMW. Przygląda mi się z przekrzywioną głową, obserwuje każdy mój ruch, sprawiając, że mimowolnie przechodzi mnie dreszcz.

— Wsiadaj — rozkazuje krótko, a głos ma chłodny jak poranki w Heaven.

Stoję w miejscu, bo byłabym głupia, gdybym dobrowolnie wsiadła do jego auta. Nie zwariowałam aż tak, by pakować się prosto w łapy psychopaty.

— Poradzę sobie. — Wzruszam więc ramionami, uśmiechając się niewinnie, ale jestem pewna, że wychodzi z tego wymuszony grymas. Podchodzi do mnie w trzech szybkich krokach, a gdy stoi tuż przede mną, niemal słyszę, jak kruszą mu się zęby od zaciskania szczęki. Ten wzrok, w którym nieustannie chowa się jakaś zwierzęca furia, sprawia, że niemal się pod nim kurczę.

— Wsiadaj! — powtarza nieco bardziej nerwowo oraz niecierpliwie. Widzę, jak napięte ma mięśnie, jakby zaraz miał się na mnie rzucić, by rozerwać na kawałki. Przełykam więc głośno ślinę i posłusznie idę do samochodu. Spoglądam na ulicę, modląc się, by pojawiło się jakieś auto, ale droga świeci pustkami.

Zakupy pakuję na tylne siedzenie, a sama siadam z przodu. Bawię się palcami, patrząc na wprost. Nie mam zamiaru obrzucać go żadnym spojrzeniem, nie chcę widzieć ani jego twarzy, ani tego cholernie przerażającego wzroku. Podobno oczy są odzwierciedleniem duszy, a jego mówią, że takowej nie posiada.

— Zapomnij o tym, co widziałaś. Trzymaj się z daleka od nas obu, a nikomu nie stanie się krzywda — sili się na spokojny ton, ale słyszę w nim wyraźną groźbę.

— Jasne, nic nie widziałam — przytakuję grzecznie, tak jak powinnam. Theo nie musi martwić się, że będę się wokół nich kręcić. Choć to wszystko jest okropnie podejrzane, nie mam zamiaru nawet spoglądać w ich stronę. Będę się zachowywać, jakby nie istnieli. Jakbym nie przyłapała ich na znęcaniu się nad tamtym biednym chłopakiem. Jakbym nigdy nie podejrzewała ich o bycie czymś potwornym, czymś, co nie mogło istnieć naprawdę.

Stajemy przed moim domem, a ja wysiadam jak oparzona. Gdy biorę zakupy, nawet na niego nie patrzę. Nie patrzę również wtedy, kiedy wchodzę do środka. Choć mam ochotę odwrócić się po raz ostatni, nie robię tego. Otwieram drzwi, by zaraz zatrzasnąć je i zamknąć na dwa spusty.

Wchodzę do kuchni, unikając wzroku Deana. Siedzi na wyspie kuchennej i wpatruje się we mnie z takim zaciekawieniem oraz rozbawieniem, że mam ochotę strzelić mu w twarz. Teraz, gdy emocje nieco opadły, poczułam lekkie ukłucie wściekłości. Nie wierzę, że tak łatwo dałam się zastraszyć... Powinnam była coś zrobić, zadzwonić na policję, pomóc tamtemu chłopkowi, nawet gdybym miała za to oberwać. Cokolwiek innego niż chowanie się jak ostatni tchórz.

Rozpakowuję siatki w milczeniu pod bacznym spojrzeniem przyjaciela. Jego spojrzenie wywierca mi dziurę w głowie, przez co mam ochotę krzyknąć dobitne "czego?", ale uprzedza mnie jego prześmiewcze pytanie:

— Ty i Theo?

Rzucam mu poirytowane spojrzenie. Gdyby tylko dowiedział się, dlaczego mnie podrzucił, nie byłoby mu do śmiechu. Dlatego też nie mogę mu o tym powiedzieć. Próbowałby mnie bronić, a nie mogę pozwolić, by przez moją głupotę coś mu się stało. Najbezpieczniej będzie trzymać się z dala od Theo, koniec tematu.

Gdy wibruje mój telefon, opieram się o blat i odczytuję nową wiadomość. Jest od Alice. "Spotkamy się za godzinę przy rzeczce? Chcę pogadać." Zerkam na zegarek. Jest chwilę po czternastej, więc chętnie się zgadzam. Muszę odreagować dzisiejszy dzień, może rozmowa z Alice mi w tym pomoże, mimo że ostatnio zachowywała się dziwnie. Albo po prostu to mi odbija do reszty

— Skończysz? — pytam, bo jeszcze kilka rzeczy zostało do rozpakowania. — Idę się spotkać z Alice — informuję prędko, bo widzę, że ten już otwiera usta, by coś powiedzieć.

— Dobra — zgadza się niechętnie, mrużąc gniewnie oczy.

Chowam więc telefon, biorę butelkę wody i wychodzę na zewnątrz. Przez chwilę stoję w miejscu, wpatrując się niepewnie w ścieżkę prowadzącą do lasu. Przeczucie mówi mi, że jestem najgłupszą osobą na świecie, jeśli po ostatnich wydarzeniach, mam zamiar tam wrócić, ale ignoruję je. To w końcu jedyna droga prowadząca do rzeczki.

Idę powoli, ponieważ mam jeszcze wiele czasu. Rozkoszuję się więc pięknem tego miejsca, wdycham głęboko powietrze, które mnie uspokaja i nasłuchuję dźwięków natury. Nie pamiętam dokładnie, gdzie znajduje się rzeka, pod którą miałam spotkać się z Alice, ale zdaje się, że gdzieś niedaleko, bo słyszę płynący nurt. Kieruję się więc w jego stronę.

Zamieram w pół kroku. Albo wzrok płata mi figle, albo to, co widzę, to schody. Cholerne schody do podziemi w środku lasu. Zapewne moja ciekowość wprowadzi mnie wkrótce do grobu, jak nie teraz, ale chcę wiedzieć, co znajduje się na dole. Adrenalina miesza się ze strachem, kiedy powoli pokonuję kolejne stopnie. Z Deanem uwielbiamy odkrywać takie miejsca, więc żałuję, że go ze mną nie ma.

Nieco zardzewiała furtka stoi otworem i prowadzi do zatęchłego korytarza, w którym śmierdzi starą piwnicą. Ostrożnie stawiam kroki, w razie gdyby nagle miała wylecieć chmara nietoperzy, czy jakieś dzikie zwierzęta. Idę przed siebie, a światło z zewnątrz już nie wystarcza do oświetlenia drogi. Im dalej idę, tym ciemniej się robi. Zauważam dwa kolejne korytarze. Intuicyjnie skręcam w prawo. Staję w miejscu i rozglądam się na boki. Jest ciemno, więc nie widzę jak daleko sięgają rozwidlenia, ale mogę się założyć, że mają nawet po kilka kilometrów. Gdy wzrok przyzwyczaja się do mroku, w oczy rzucają mi się drzwi. Zdrowy rozsądek ewidentnie poszedł odpocząć, bo tylko z lekkim wahaniem podchodzę.

Słyszę wrzask, a strach oblewa całe moje ciało. Przez chwilę nie mogę się ruszyć, zupełnie jakby stopy przykleiły się do podłogi, ale kiedy słyszę drugi, tak samo przeraźliwy krzyk, nie waham się, wciskając klamkę. Powinnam uciekać, aby nie skończyć tak samo, ale kiedy widzę mężczyznę przywiązanego do sufitu kablami, nie wycofuję się, a biegnę w jego stronę. Pot i krew mieszają się na jego twarzy, oczy ma przymknięte, a mięśnie napięte.

Chcę przełknąć ślinę, ale w gardle mam taką wielką gulę, że ciężko wykonać mi nawet tę czynność. W panice rozglądam się po pomieszczeniu, sama nie wiedząc, czego szukając. Jeśli za chwilę ci, którzy schwytali tego mężczyznę wrócą, zabiją mnie. Napędzana strachem podchodzę do metalowej szafki, na której zauważam katanę. Ręce mi drżą kiedy podnoszę broń. Podbiegam do nieprzytomnego teraz faceta i choć nigdy w ręku nie miałam broni, jednym zamachem przecinam grube kable.

Mężczyzna osuwa się na wilgotną ziemię, a ja nie zdążam go złapać. Wpatruję się w niego z rozszerzonymi przez adrenalinę oczami. Nie wiem, co robić, pozwalam więc, aby to strach mną kierował. Zdrowy rozsądek przecież już dawno mnie opuścił.

Nie powinnam tu wchodzić! Dlaczego, do cholery zawsze ściągam na siebie kłopoty?! Mam ochotę wziąć nogi za pas i zwiewać, zanim ktoś mnie nakryje, ale nie potrafię. Nie mogę zostawić tego faceta, nie w takim stanie. Dlatego podchodzę do niego, by chwycić go pod ramię. Wygląda na ciężkiego, ale może uda mi się choć trochę go podnieść.

— Tu ne devrais pas sauver ce monstre, fille. — Zamieram słysząc za sobą czyjś głos. Odwracam się powoli, czując, że serce wyskoczy mi zaraz z piersi.

Starsza kobieta przygląda mi się karcąco. Rude włosy przyprószone ma siwizną, a twarz pokrywają liczne zmarszczki. Wygląda na sześćdziesiąt lat. Jednak nie jej wygląd przyciąga najbardziej moją uwagę, a broń, którą zaciska w dłoni.

— Zajmijcie się nimi, chłopcy — rozkazuje opanowanym głosem, a na jej ustach pojawia się oślizły uśmiech.

Odchodzi, a w jej miejsce przychodzi trzech uzbrojonych mężczyzn. Czuję, że za moment eksploduje mi klatka piersiowa. Strach mrozi mi żyły. Przez moment nawet się nie ruszam, ale kiedy jeden z facetów zmierza w naszą stronę, zaciskam mocniej spocone palce na rękojeści katany. Nie poddam się bez walki.

Zerkam na mężczyznę, by sprawdzić, czy odzyskał nieco sił i nogi niemal się pode mną uginają. Przysięgam, że jeszcze przed chwilą nie miał aż tak owłosionej klaty. Teraz włosy ma niemal wszędzie — na twarzy, ramionach, plecach. Uszy mu się wydłużyły, zamiast paznokci wyrosły szpony, a kły miał długie, jak u zwierzęcia. Ledwo mogę złapać oddech, gdy warczy, a oczy świecą mu na czerwono. Nim ja dochodzę do siebie, on rzuca się na uzbrojonych facetów.

Usta mam szeroko otwarte i nadal stoję w miejscu, obserwując jak kolejno walczy z tymi ludźmi. Wilkołak. To wilkołak. Identyczny jak z opowieści Sary. A Jason i Theo też nimi są. Nie dociera to do mnie, czuję się, jakby to nie działo się naprawdę. Ale dzieje, a uzbrojony koleś właśnie celuje prosto we mnie ze spluwy. Patrzę mu prosto w oczy, gdy z półuśmiechem naciska na spust. Odruchowo, zupełnie jakbym robiła to setki razy, przecinam powietrze kataną. Oddech mam nierówny, mam wrażenie, że cała drżę, ale kiedy patrzę na swoją dłoń, ta pewnie trzyma rękojeść.

Dwie ołowiane połówki spadają mi pod nogi. Patrzę najpierw na nie, a potem na faceta, który do mnie strzelił. Oczy ma rozszerzone w szoku, zupełnie jak ja. Robi krok w moim kierunku, ale wtedy ten, którego uwolniłam, rzuca nim z gruchotem o ścianę. Wzdrygam się, obserwując, jak bezwładne ciało opada na podłogę.

— Musimy uciekać. — Mężczyzna chwyta mnie mocno za nadgarstek, a ja jestem tak osłupiała, że daję się prowadzić do wyjścia. Czuję się jak marionetka.

Biegniemy, prędko przecinając las, a mózg powoli zaczyna mi się dotleniać. Dociera do mnie, co właśnie zrobiłam. Przecięłam kulę w locie, nigdy przedtem nie używając broni. Spoglądam na katanę, jakby była zaczarowana. Jakim cholernym cudem mi się to udało?

Zatrzymujemy się przed jakimś domem. Myśli mam tak chaotyczne, że nie mogę skupić się na jednej rzeczy. Chodzę w tę i z powrotem, nie mając pojęcia w co się, do cholery wpakowałam. Czemu zawsze ja? Czemu to ja muszę być świadkiem takich rzeczy? Najpierw Theo, teraz to... Prędzej umrę, niż skończę ten rok szkolny.

— Jesteś... — zaczynam, ale słowo "wilkołak" nie może przejść mi przez gardło. Mam ochotę się zaśmiać. To wariactwo! Zwariowałam!

— Xavier Walken — przedstawia się, wyciągając dłoń. Patrzę na nią nieufnie. Wciąż przed oczami mam szpony, którymi w stanie jest przeciąć kości.

Nagle dociera do mnie, jak się przedstawił. Xavier Walken. To jego szukali Theo i Enzo. Cholera, czy wszystko sprowadzało się do Rivera? Miałam trzymać się od niego z daleka, a wychodzi na to, że wpakowałam się w jego sprawy bardziej, niżbym chciała. Mam ochotę krzyczeć z frustracji oraz własnej głupoty.

— Wejdźmy do środka, Amando — proponuje mężczyzna, a ja cofam się, słysząc swoje imię. Skąd, do cholery, ten człowiek mnie zna? Patrzę na niego, ale jego oczy nie zdradzają wiele. Wygląda na opanowanego, a wzrokiem błądzi po mojej twarzy, jakby w niej czegoś szukał. — Theo sporo mi o tobie mówił.

Mija mnie, jakby przekonany, że za nim pójdę. Robię to, za co mam ochotę przywalić sobie porządnie w ten pusty łeb. Powinnam odwrócić się i wiać, trzymać się z daleka, ale tylko Xavier może opowiedzieć mi o wszystkim, rozwiać moje wątpliwości. Wchodzę z nim do środka.

— Rozgość się. — Dłonią wskazuje sofę w przedpokoju. Nie rozglądam się, nie mam czasu na oglądanie domu. Siadam, bo czuję, że nogi za chwilę odmówią mi posłuszeństwa.

— Jesteś wilkołakiem — wypalam w końcu, a słowo "wilkołak" jeszcze długo zostaje mi na języku. Jestem przerażona oraz zafascynowana równocześnie, ponieważ, do cholery, istoty nadprzyrodzone istnieją. A ja rozmawiam z jednym z nich!

Xavier kuca przede mną, więc teraz patrzy mi prosto w oczy. Zielonkawe tęczówki wpatrują się we mnie ufnie. Zastanawiam się, co siedzi mu w głowie. Czy myśli nad tym, tak jak ja, co strzeliło mi do głowy, że postanowiłam zejść sama do lochów?

— Musisz zachować to w tajemnicy, Amando — mówi spokojnym tonem, kojącym moje wciąż walące serce. Kiwam głową.

— Raczej nikt by mi nie uwierzył — odpowiadam niemal szeptem. Głos wciąż delikatnie mi drży.

— Zdziwiłabyś się, ilu na nas poluje. — Przebiega mnie dreszcz na te słowa. Ci, na których natrafiłam w lochach, to pewnie jedni z nielicznych. Łowców musi być wielu i każdy mógł nim być. Tak samo jest z wilkołakami. W szkole może być ich co najmniej kilkunastu, a ja mijam ich na korytarzach, jak gdyby nigdy nic. — W tym miasteczku roi się od łowców.

— Czy Cartierowie... — zaczynam niepewnie, podejrzewając, że Alice może być jedną z nich. Zachowuje się, jakby wiedziała, kim są Jason i Theo. Kazała trzymać mi się od nich z daleka nie bez powodu.

— Tak.

— Chowacie się tutaj? — pytam, rozglądając się po domu. Wygląda na ogromny, trochę przypomina mały hotel. Stary, ale zadbany.

— Mieszka tu całe moje stado. Nie chowamy się, po prostu tu mieszkamy. Z dala od ludzi. — Tłumaczy mi, a ja zastanawiam się, jak wiele stad żyje jeszcze w Vestic.

— Więc jesteś ich alfą? — dopytuję. Theo i Enzo szukali swojego przywódcy. Czy to znaczy, że tamten chłopak był łowcą?

— Tak — przytakuje i wstaje. Słyszę, jak ktoś chodzi piętro wyżej. Zdaję sobie sprawę, że znajduję się w miejscu, które roi się od wilkołaków. — Odwiozę cię — proponuje Xavier, a ja zgadzam się, jak oparzona wstając z sofy. Czuję, że za chwilę mózg mi się przegrzeje.

Wsiadam za nim do samochodu i rzucam ostatnie spojrzenie w kierunku domu. Nadal ciężko uwierzyć mi, że mieszka tam całe stado wilkołaków. Oraz że one w ogóle istnieją.

Korzystając z okazji, że Xavier zajęty jest prowadzeniem, przyglądam się mu. Jest przystojny. Długie blond włosy ma zaczesane do tyłu a w połączeniu z brodą, wygląda jak motocyklista. Nie odwracam wzroku, gdy przyłapuje mnie na wgapianiu się. Śledzę wzrokiem jego tatuaże, blizny oraz najświeższe rany, po których zostały tylko ślady krwi.

— Potraficie się uleczać? — pytam, zerkając na jego szyję. Zakrzepnięta krew sugeruje, że musiał zostać draśnięty.

— To tylko jedna z naszych umiejętności — odpowiada, przytakując. Zerka na mnie, wjeżdżając na główną ulicę. — Jesteśmy szybcy, silni, mamy lepszy węch i słuch. Potrafimy wyczuć ludzkie emocje.

Słucham tego z zafascynowaniem i przez głowę przechodzi mi głupia myśl, że chciałabym być jedną z nich. Być szybka, silna, po prostu lepsza od ludzi. Wybijam to sobie prędko z głowy, przypominając sobie, że bycie wilkołakiem wiąże się również z niebezpieczeństwem ze strony łowców. A ja nie chcę umrzeć od strzału w łeb.

Nie chcę przyznać tego na głos, ale patrząc na Xaviera, mam nieodparte wrażenie, że jeszcze nie raz się zobaczymy. Ratując go dzisiaj z tych cholernych lochów, sprowadziłam na siebie niebezpieczną wiedzę. A tamci łowcy widzieli moją twarz. Co jeśli będą mnie szukać, sądząc, że jestem jedną z nadprzyrodzonych?

— Dziękuję. — Z zamyślenia wyrywa mnie jego głos, a ja zauważam, że stoimy już przed moim domem. Nie pytam skąd wie, gdzie mieszkam. Skoro wie to Theo, on pewnie również. — Za uratowanie — prostuje, a ja się uśmiecham.

Czuję się jak jakaś cholerna superbohaterka, a to on co noc wyje do księżyca.

— Czuję, że jeszcze się zobaczymy, Amando — mówi to, co ja pomyślałam chwilę temu.

Przytakuję, sama nie wiedząc, czy cieszę się z tego powodu, czy wręcz przeciwnie, a następnie wychodzę z samochodu. Dzisiejszy dzień zmienił dosłownie wszystko — całe moje myślenie o świecie. Przed oczami wciąż miałam obraz walczącego Xaviera. Te szpony, kły, świecące oczy... Przerażające, a zarazem ekscytujące.

Telefon wibruje mi w kieszeni, przypominając mi, że miałam spotkać się z Alice. Niech to szlag, całkowicie o niej zapomniałam! Z lekkim poczuciem winy piszę jej wiadomość z przeprosinami, tłumacząc się, że najzwyczajniej w świecie zasnęłam. Wchodzę do mieszkania z nadzieją, że Dean nie widział mnie wysiadającą z auta starszego, nieznajomego przystojniaka, ale całe szczęście nie widzę go w kuchni czy salonie.

Wyciągam sok z lodówki, a gdy ją zamykam, opieram się o nią głową. Śmieję się krótko, gdy wszystko do mnie dociera. Wilkołaki istnieją. I żyją w Vestic Hills. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro