Prolog: Jabłko niezgody

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Od zawsze kochałam konie, chociaż podziwiać je mogłam zazwyczaj w filmach i na zdjęciach. Siedziałam w siodle tylko raz, podczas szkolnego festynu, gdy miałam osiem lat. Moja matka miała gdzieś moje prośby o zapisanie mnie na jazdy lub chociaż pozwolenie na dorabianie w najbliższej stadninie.

Pierwszą kwestię uważała za stratę pieniędzy, a drugą za obrazę jej majestatu. Jej córki nie mogły pracować, bo co ludzie o niej pomyślą? Przecież nie byliśmy biedni.

Nigdy się nie poddawałam. Gdy ktoś zamknął mi przed nosem drzwi, szukałam otwartego okna.

Po tamtej załamującej rozmowie z matką przeczytałam swój horoskop na nadchodzący tydzień na mojej ulubionej stronie astrologicznej.

Przeczytałam w nim wówczas: Na wszystko przyjdzie czas. Staraj się w swoim życiu dostrzec światło przebijające przez burzowe chmury.

Ja sama nie mogłam więc spełnić swojego marzenia, jednak postanowiłam szukać tego światła. Zdecydowałam się w napisać powieść, w której bohaterka uprawiała ten cudowny sport. Pisanie było kolejną z moich pasji i połączenie tych dwóch wydawało się perfekcyjne.

Kwiecień roku dwa tysiące dziewiętnaście był niezwykle ciężki, miałam ogromne problemy w szkole z powodu matematyki, a co gorsze dowiedziałam się o śmierci ojca i mojej matce zupełnie odwaliło. To wszystko miało jednak sens, w kwietniu była jednoczesna retrogradacja dwóch ustawionych koło siebie planet, Saturna i Plutona. W takiej sytuacji wiele rzeczy mogło się zakończyć w życiu człowieka i w moim przypadku dokładnie tak było. Razem ze straszą siostrą na stałe opuściłyśmy Australię i poleciałyśmy do Anglii.

Po przeprowadzce do Londynu szukałam pracy. Krucho było u nas z kasą, Kay sprzedała swój sprzęt, by w ogóle umożliwić nam wyjazd. Miałam wrócić do szkoły od jesieni, nie było sensu abym zapisywała się teraz do liceum na dwa miesiące, w tym kraju rok szkolny zbliżał się do końca. Nie chciałam jednak być ciężarem dla Kaydence, która robiła co mogła, by zapewnić nam dobry start w nowym kraju. Sama starałam się chociaż znaleźć pracę dorywczą. Miałam nadzieję, że ludzie przymkną oko na mój wiek, ponieważ obowiązek szkolny w Anglii obowiązywał do szesnastego roku życia, więc w teorii nie musiałam już chodzić do szkoły. Rzecz jasna tylko w teorii, bo Kay już jasno się wyraziła, że miałam skończyć liceum i kropka.

Znalazłam ogłoszenie w sklepie jeździeckim, jednym z tych ekskluzywnych. Nie robiłam sobie dużych nadziei, że mnie do niego przyjmą, w końcu miałam 16 lat i zero praktycznej wiedzy.

Rozmowę o pracę miałam siódmego maja, podczas szykowania się starałam się uspokoić i przypominać sobie cały czas, że od dzisiaj przez dwa kolejne dni Wenus znajdowała się w kwadraturze do Saturna, Plutona i Węzłów księżycowych. Wenus reprezentowała to, co miało być dla mnie ważne. Saturn był planetą czasu, a Węzły Księżyca to moja karma i cel życiowy. Mówiąc krótko: według ułożenia gwiazd miałam szansę.

Uważałam siebie za dobrego człowieka i starałam się być uczciwa wobec każdego, zdecydowanie wierzyłam w karmę.

Udało mi się dostać tę pracę, z czego byłam ogromnie szczęśliwa. Szef zadawał pytania teoretyczne oraz pytał o moje poprzednie doświadczenia w pracy z ludźmi. Naciągnęłam nieco prawdę, ale nadrobiłam entuzjazmem. Wszyscy od zawsze mi mówili, że miałam charyzmę, co teraz wykorzystałam.

Klienci byli zdecydowanie z tych wyższych sfer, szef mnie uprzedził pierwszego dnia, że powinnam im doradzać, rozmawiać z nimi i zachęcać do kupowania jeszcze innych rzeczy, które ewentualnie mogą im się przydać.

Starałam się dawać z siebie wszystko, bardzo ostrożnie wykładałam towar i go czyściłam na wystawie, wszystko było cholernie drogie i nie chciałam nic przypadkiem zniszczyć.

W wolnych chwilach uzupełniałam swoją wiedzę czytając o asortymencie znajdującym się na sklepie.

Pracowałam tam już ponad tydzień, gdy poznałam Tristana Nivena.

Było piątkowe popołudnie, stałam przy wieszakach, na których znajdowały się kamizelki jeździeckie. Przeczytałam już, jak ważną pełniły rolę podczas jazdy konnej. Można było jeździć bez nich, ale nie było to wskazane. Nawet najbardziej doświadczony jeździec może spaść, nie można było stuprocentowo sobie ufać ani mieć gwarancji, że koń zawsze wykona twoje polecenie. Wcześniej nie czytałam o tych rzeczach podczas robienia reaserchu do książki, wydawało mi się to być nudne. Opisywałam głównie sceny w których moja bohaterka, Amy, jeździła na swoim wałachu, Heraklesie. Czytanie o rzeczach tak błahych jak baty wydawało mi się wówczas niepotrzebne. Podczas czytania o sprzęcie jeździeckim dotarło do mnie, jak wielkie błędy logiczne miałam w mojej książce i że koniecznie musiałam to wszystko poprawić.

Mimo moich starań i czytania po nocach nie byłam w stanie w ciągu ledwie kilku dni uzupełnić wiedzy, którą koniarze chłonęli latami.

Z głośnika znajdującego się na ścianie za kasą leciała cicho muzyka, „Persephone" Tamino.

Nuciłam pod nosem i wygładziłam, którą dopiero co powiesiłam. Poprzedni klient niedbale rzucił ją na podłogę, tak samo jak jeszcze kolejnych pięć, które mu nie pasowały. Wyszedł, finalnie nic nie kupując i pozostawił za sobą niezły bałagan.

Pracowanie z bogatymi ludźmi miało jedną, ogromną wadę: zazwyczaj naprawdę byli nieuprzejmi i traktowali mnie jak swoją służącą, a nie pracownika sklepu. Nie mogłam się do tego przyzwyczaić, ale zaciskałam zęby i przywdziewałam na twarzy najjaśniejszy uśmiech, jaki byłam w stanie. Bardzo zależało mi na tej pracy i lubiłam ją ze względu na to, że mogłam oglądać i dotykać przedmioty, których w innym wypadku nie miałabym szansy. Nie mogłam chodzić na lekcje jazdy, nie mogłyśmy sobie na to pozwolić, gdy każdy pens się liczył. To było moje jedyne połączenie ze światem, do którego kiedyś w przyszłości, jeśli los pozwoli, będzie mi dane należeć.

— Dzień dobry — usłyszałam za sobą spokojny, męski głos. — Czy macie już może nowe baty skokowe? Pan Caskey poinformował mnie dwa tygodnie temu, że powinniście mieć niedługo dostawę. Zmieniliście jednak wystrój i nie mogę ich znaleźć.

Przesunęłam dłonią ostatni raz po chłodnym, twardym materiale kamizelki i odwróciłam się w stronę swojego rozmówcy.

Półtora metra ode mnie stał wysoki, szczupły mężczyzna, nieco po dwudziestce. Miał jasne włosy w odcieniu platynowym, zaczesane do tyłu. Wpatrywał się we mnie intensywnie szarymi, chłodnymi oczami. Miał na sobie elegancki czarny garnitur, perfekcyjnie wyprasowany. Pachniało od niego skórą i chyba jakimiś perfumami z dymną nutą i piżmem.

Starałam się przypomnieć o dostawie batów i rzeczywiście, poprzedniego dnia dotarło do nas kilka paczek.

— Dzień dobry, już panu pokazuję — powiedziałam i przeszłam przez sklep, słyszałam za sobą ciche kroki mężczyzny.

Podeszłam do stoiska, na którym leżały baty i wzięłam jeden z tych nowszych. Podałam mu jeden z nich, a on tylko spojrzał na bat, a potem uniósł głowę. Miał spokojny wyraz twarzy, ale ja miałam praktykę w odczytywaniu nawet najdrobniejszych emocji. Moja siostra miała ogromny problem z okazywaniem uczuć. Dopiero od niedawna dowiedzieliśmy się, że była w spektrum autyzmu, co wiele wyjaśniało i jednocześnie tak naprawdę nie zmieniło nic, bo przyzwyczaiłam się już do zachowania mojej siostry i kochałam ją taką, jaką była. Niezmiennie dorastając z nią byłam mistrzem w wyłapywaniu wszystkiego. Dostrzegłam w szarych oczach mężczyzny przebłysk irytacji.

Miałam za sobą długi dzień i kilkoro wkurzających klientów, nadal jeszcze nie skończyłam sprzątać po jednym z nich i irytacja nieznajomego udzieliła się również i mnie.

— Pytał pan o bat, tak? Oto i on. Tutaj na półce jest ich więcej.

— Widzę. To baty ujeżdżeniowe. Wyraźnie powiedziałem, że chodzi mi o palcat.

Że co? Jaki znowu palcat? Zmarszczyłam brwi. Pierwsze słyszałam tę nazwę.

— Nawet jeśli, to mówił pan o bacie skokowym.

— To inna nazwa na ten konkretny typ bata — powiedział powoli.

Synonim, świetnie, pomyślałam tłumiąc chęć prychnięcia. Dlaczego musiał użyć innego określenia w jednej rozmowie?

— Tak, oczywiście.

Odłożyłam przedmiot na miejsce i zaczęłam podchodzić do kolejnych batów. Blondyn szedł za nią.

— Tutaj z pewnością znajdzie pan coś dla siebie.

Mężczyzna spojrzał na mnie intensywniej, jego oczy przybrały kolor pochmurnego nieba i zacisnął na chwilę szczękę.

— To są baty do lonżowania — odezwał się. No serio, ile było rodzajów tych przeklętych batów? Pomyślałam i zazgrzytałam zębami. Mężczyzna natomiast mówił dalej: — Jak niby miałbym za pomocą jednego z nich pracować z koniem w terenie? Czy pani w ogóle wie, czym się one różnią i o ile dłuższy jest ten bat od szpicruty? Po pani minie domyślam się, że nie ma pani pojęcia o czym mówię. To kolejne określenie na to, po co tutaj przyszedłem. Nie rozumiem, dlaczego pan Caskey zatrudnił kogoś, kto nie potrafi nawet ich rozróżnić.

— Po co w ogóle panu bat?

— Słucham? — Zamrugał powoli, z niedowierzaniem. — To pytanie jest nie na miejscu.

— Krzywdzi pan tylko biedne zwierzęta. To sadyzm.

Powinnam ugryźć się w język. Wiem o tym.

Niestety, w porównaniu do mojej siostry ja aż za bardzo okazywałam moje emocje i przez to powiedziałam co mi ślina na język przyniosła, bez przemyślenia.

Mężczyzna zmrużył gniewnie oczy i zrobił krok w moją stronę.

— Nigdy nie skrzywdziłbym żadnego z moich koni. Zdecydowanie nie masz bladego pojęcia o czym mówisz — powiedział lodowatym tonem, przechodząc na „ty".

I tak długo wytrzymał. Zazwyczaj wszyscy od razu zwracali się do mnie na „ty", sami oczekując zachowania wszelkich konwenansów. Mój szef powiedział mi na samym początku, że mnie nigdy nie wolno się było zwracać do klientów w inny sposób niż „pan" czy „pani", nawet jeśli był to mój rówieśnik.

Chwilowo miałam to gdzieś.

— Jak możesz mówić, że nie jesteś sadystą, skoro chcesz kupić coś, czym uderza się konia?

— Baty mają swoją rolę, z całą pewnością nie jest nią sprawienie bólu. Powinnaś zmienić pracę, skoro nie posiadasz tak podstawowej wiedzy.

Usłyszałam cichy dzwonek nad drzwiami, które się otworzyły. Do sklepu wszedł kolejny klient.

Mężczyzna zerknął przez ramię na kolejnego klienta, a potem ponownie wbił we mnie spojrzenie szarych jak stal oczu.

— Jeśli innych klientów traktujesz tak jak mnie, długo tu nie popracujesz.

Odwrócił się na pięcie i odszedł, bez żadnego pożegnania. Nie miałam czasu na ochłonięcie, podszedł do mnie kolejny klient, starszy pan i zaczął dopytywać o szczotki do kopyt.

Wieczorem tego samego dnia poszłam na miasto wraz z Kaydence i jej znajomymi. Ponownie spotkałam jasnowłosego mężczyznę, jak się okazało był to Tristan Niven, najlepszy przyjaciel Eliasa, z którym moja siostra zaczęła spotykać się kilka miesięcy później.

Tamten bat okazał się być jabłkiem niezgody między mną, a Tristanem.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro