the plans that they have made?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

it's in the way that she walks
her heaven is never enough
she puts the weights in my heart
she puts, oh she puts the weights into my little heart
•••••

Panno Hoops! Panno Hoops! Jest tu pani? — zawołał Will, rozglądając się po pustej bibliotece. Nie otrzymawszy odpowiedzi, podrapał się po głowie, zastanawiając się, co też zrobić w tej niespotykanej sytuacji.

— Panna Hoops wyszła — Solace podskoczył, słysząc to ciche stwierdzenie faktu tuż za sobą, a jego ramiona w ciągu ułamka sekundy pokryły się gęsią skórką.

— O borze, ale mnie wystraszyłeś — roześmiał się na widok niższego, ciemnowłosego chłopaka. — Myślałem, że nikogo tu nie ma, no może z wyjątkiem panny Hoops. Nie zauważyłem cię. Gdybym wiedział, że ktoś tu jest, nie darłbym się tak. Ach, to chyba kolejny dowód na to, że zasad należy przestrzegać, nawet gdy nikt nie patrzy, bo może się okazać, że jest dokładnie na odwrót.

Po krótkim monologu blondyna zapadła dość niezręczna cisza, podczas której jego, hm, współtowarzysz niedoli rozglądał się po bibliotece, wydając się być niezbyt zainteresowanym jego obecnością.

— Za dużo gadam — stwierdził niezbyt odkrywczo Will, po czym opadł na krzesło za biurkiem panny Hoops. — Chciałeś chyba coś wypożyczyć. Czasami pomagam pannie Hoops. Nie byłaby zła, gdybym wydał ci książkę.

Brunet zmierzył go średnio przychylnym spojrzeniem i tylko mocniej zacisnął palce na trzymanej lekturze. Will był przekonany, że już go widział, że chyba nawet wiedział, jak ma na imię, ale za Chiny Ludowe nie był w stanie sobie teraz przypomnieć. Prawdę mówiąc, nawet jeżeli trzymał się dobrze, uśmiechał oraz sprawiał wrażenie zmotywowanego, w środku skręcało go ze zmęczenia, a kolejny wysiłek umysłowy, jakim wyszukanie imienia człowieka, z którym chyba nigdy nie rozmawiał, by było i to na dodatek zaraz po skończeniu bloku przedmiotów ścisłych, nie wydawało mu się zbyt proste.

— No to jak masz na imię? — zapytał, skoro chłopak sam do niego nie podszedł z książką i mu jego nie podał. — Muszę wiedzieć, by odnotować, że ją bierzesz.

— Nie, dzięki.

Will wzruszył ramionami i kiedy chłopak odłożył książkę na jej prawowite miejsce, a potem przekroczył próg biblioteki, cicho odparł:

— Dziwne imię.

I wrócił do szukania zaginionej panny Hoops, choć tym razem zachowywał się zdecydowanie ciszej; w końcu nie wiadomo, ile jeszcze takich ponuraków kryło się po kątach książkowego zacisza, a jakoś średnio miał ochotę, by nagle na światło dzienne wypełzło ich więcej.

— O! William! — panna Hoops uśmiechnęła się do niego szeroko, wychodząc zza ostatniego regału stojącego koło wejścia na zaplecze, na które zdążył już zajrzeć. — Długo tu stoisz?

Solace machnął dłonią, tym samym komunikując, że to nieważne.

Wbrew ogólnie przyjętemu wyobrażeniu o bibliotekarkach noszących druciane okulary, będących mocno dojrzałymi kobietami o surowych wyrazach twarzy, gotowymi zatłuc głośnych odwiedzających jakimś pokaźnym tomiszczem, panna Hoops była stosunkowo młoda (nie mogła mieć więcej niż czterdzieści parę lat), ruda jak wiewiórka i nieobecna. Sprawiała wrażenie jednostki wiecznie zaspanej, zawieszonej między jawą a sennym marzeniem, a przy tym niebywale życzliwie podchodziła do wszystkich osób, jak gdyby jej charakter był wyprany z wszelakiej złośliwości i agresji.

— No nic. Przeglądałam tam z tyłu archiwum i najwidoczniej zaczytałam się trochę bardziej, niż mi się wydawało. — Odłożyła stos jednakowych podręczników na blat stołu, obróciła się i machnęła na niego dłonią. — Chodź, zrobię ci herbaty.

Will pogratulował sobie w myślach osiągniętego celu, o którego spełnienie nawet głośno nie poprosił. Z ochotą poczłapał za niziutką kobietą, usłużnie pomagając jej ze stertą innych książek, które z kolei chciała przenieść na zaplecze.

Kiedy już siedzieli przy małym stoliku koło kuchenki w ciasnej klitce zawalonej stosami podręczników o tematyce wszelakiej, papierów oraz pudeł, trzymając w dłoniach szpetne, poobijane kubki, Will w końcu odetchnął z ulgą. To wręcz niesamowite, jak dobrze się tam czuł, prawie jak w domu. Ba, poniekąd lepiej niż w domu! Spokojniej.

Praktycznie całe swoje dzieciństwo spędził, biegając po księgarni ojca, który jednak nie zdołał zarazić go pasją w takim stopniu, w jakim chciał, a jednak sprawił, że zapach starych książek i rozlewające się po ciele ciepło pomieszane z herbacianym aromatem było dla niego już na zawsze swojskie i miłe, jak nic innego. W końcu mógł na moment odpłynąć na ocean głębszych myśli, nie bojąc się, że jeżeli wyjdzie z płycizny, to straci sprzed oczu majaczący na horyzoncie cel i, cóż, zatonie.

— Ależ ty zmęczony — zauważyła panna Hoops, która najwidoczniej od dobrej chwili przyglądała mu się ciepłymi, orzechowymi oczyma.

Przytaknął jej, lekko kiwając głową. Nie było powodu, by udawać, że jest inaczej. W końcu ich bibliotekarka nie była typem belfra, który czułby się w obowiązku go zbesztać za zły styl życia, za zbyt małą ilość snu, zbyt duże dawki kofeiny, czy chociażby przesiadywanie przed ekranem komórki przez długie godziny. Will zresztą doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele rzeczy robi nie tak, jak powinien, tym samym narażając się na jeszcze gorsze samopoczucie. Niczyje złote rady nie były mu w tej kwestii potrzebne.

— Podobno szykujecie przedstawienie z sekcją teatralną. Pani Hélène pewnie nie daje wam odpocząć, co? — spytała raczej retorycznie, doskonale znając odpowiedź. W końcu tak jak panna Hoops słynęła ze swojego rozmarzenia i leniwego uśmiechu, tak samo zapał Hélène Madeleine nie był nikomu obcy.

— Tak, mieliśmy dzisiaj próbę o siódmej — sprostował, na co grzebiąca w leżących na ziemi książkach bibliotekarka zacmokała cicho.

— Aj, aj, aj. Wcześnie. Szczególnie dla takiego nocnego marka — dodała, ale ze swego rodzaju sympatią. — Zapowiada się ambitnie w takim razie.

— Eee, nie. Robimy tylko za podkład. Będziemy cicho śpiewać, gdy będą przerwy między kwestiami, a nie będzie ich wiele. Nawet zespół pana Brunnera nie będzie grał, tylko Nico ma trochę pomagać na pianinie.

Imię Włocha przywiało mu znów na myśl przyglądanie się jego dłoniom sunącym po klawiszach i zastanawianie się, czy nie mógłby tak już w nieskończoność gapić się na niego i stać w miejscu. Nieświadomie kąciki jego ust powędrowały delikatnie w górę. Miłe myśli, miłe momenty, po których trudno się było otrząsnąć, pogodzić się z niemożliwością posiadania tego konkretnego uczucia na dłużej. Will, jak prawdziwy homo viator, co całe życie pędził na złamanie karku, stawał na rzęsach, by osiągnąć więcej, na moment uczuł spokój ducha, a już własna ambicja pchała go dalej.

— O, Nico. Znowu jest w sekcji muzycznej? — zapytała autentycznie zaciekawiona. — Po tej aferze z Melpomene sprzed dwóch lat nie sądziłam, że kiedykolwiek do was wróci.

Melpomene była nauczycielką muzyki w ich szkole, zanim zatrudniono Hélène Madeleine i zdecydowanie nie cierpiała przez wybitną sympatię ani ze strony uczniów, ani nauczycieli. Will nawet nie wiedział do końca, o co chodziło w starciu między byłą belferką a jego muzykalnym znajomym, ale z tego, co słyszał, miała tam miejsce niezła awantura. Były to jeszcze czasy przed jego dołączeniem do klubu, dlatego nie był bezpośrednim świadkiem wydarzeń, których wynikiem było czasowe zawieszenie działalności koła, a zresztą nawet osoby, które tam były, niezbyt umiały nakreślić, co się stało.

Mimo braku zaznajomienia ze średnio przyjemną nauczycielką, usłyszenie jej przezwiska w ustach ukochanej panny Hoops sprawiło mu swego rodzaju przyjemność. Większość ludzi przyrównałaby to pewnie do grzesznej satysfakcji, jaką odczuwa dziecko, gdy jakiś dorosły rzuci przekleństwem w jego obecności i nie zakryje po tym ust, ale William nie mógłby się z tym zbytnio utożsamić. W jego domu od zawsze panowała sztuka z literaturą na czele i wyuzdany język nigdy nie stanowił dla niego czegoś gorzko-słodko zakazanego. Był po prostu częścią mowy.

— Ponoć coś przeskrobał i jego tutor uznał to za dobrą formę odpracowania — sprostował.

W zasadzie to nawet zaciekawiła go sprawa odejścia Nico z ich klubu, zaczął nawet planować, by jakoś napomknąć o tym przy najbliższej okazji i choć trochę pociągnąć go za język. W końcu di Angelo nie był kompletnym bucem i z pewnością, gdyby Solace się trochę postarał, udałoby mu się choć trochę z nim porozmawiać. To w końcu kwestia chęci i cierpliwości. Nico też był człowiekiem z krwi i kości, a skontaktowanie się z nim, może nawet zaprzyjaźnienie, nie było niemożliwe. Miał przecież przyjaciół i to takich, za których zdawał się być skłonnym rzucić się w piekielną otchłań, kierowała nim pasja, potrafił grać na pianinie z kompletnie znudzoną miną, jednocześnie traktując instrument, jak gdyby był porcelanową lalką, i miał takie ciemne, takie głębokie oczy. Czy takie oczy mogłyby mieć człowiek do cna przegniły, nieczuły na bliźnich? I...

Will uświadomił sobie, że chyba się odrobinę zagalopował w swoim toku myślenia, dlatego gwałtownie zwolnił, obiecując sobie, że już naprawdę postara się więcej tego dnia nie odpływać zbyt daleko w swoich wyobrażeniach, bo pochopnie się napala, czy to na możliwość pomocy innym ludziom, czy potencjalną znajomość z kimś, kto najwidoczniej wcale nie miał ochoty się z nim zadawać. A później pozostawała mu tylko frustracja i niekończące się pytanie "Co tym razem zrobiłem źle?". Podziękował pannie Hoops za herbatę, wyrównał przypominającą ułożeniem Krzywą Wieżę w Pizie stertę książek, złapał plecak i raźnym krokiem wymaszerował przed bibliotekę.

Mimo że na korytarzu znajdowało się naprawdę sporo przedstawicieli stowarzyszenia ĆMA (Ćpuny, Miernoty, Analfabeci), przez większość społeczeństwa nazywanych "uczniami", wzrok Willa przyciągnęła akurat ta jedna ciemna czupryna okalająca bladą twarz. Nico di Angelo stał, obrócony do niego bokiem, i zawzięcie rozmawiał z mrukliwym Azjatą, na którego blondyn natknął się wcześniej w bibliotece, a jego usta wyginały się w leniwym półuśmiechu. Półuśmiechu, który najwidoczniej miał dla wielu osób, ale nie dla Willa Solace'a.


w mediach "obstacle 1" zespołu Interpol

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro