to see a marching band

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

night after night she lay alone in bed
her eyes so open to the dark
the streets all looked so strange
they seemed so far away
but Charlotte did not cry
•••••••

Carry me home, got my blue nail polish on, It's my favorite color and my favorite tone of song~ włączone autoodtwarzanie uruchomiło następną piosenkę z albumu.

Will upuścił długopis, który od dłuższej chwili praktycznie nie odrywał się od powierzchni papieru. Arkusz kancelaryjny był już praktycznie całkowicie zapisany jego drobnym, okrągłym pismem, ale po przeczytaniu paru zdań z tego, co napisał na samym początku pracy, stwierdził, że bardziej przypomina to pseudo-naukowy, nieskładny bełkot, niż dobry, zwięzły esej, w którym mógłby zaprezentować swoją wiedzę. Zdania wyglądały nienaturalnie i po prostu źle; te obrzydliwie długie, pełne dziwnych, specjalistycznych nazw mieszały się z tymi podejrzanie krótkimi, powstałymi w wyniku ogołocenia tych pochodzących z Wikipedii z mniej potrzebnych wątków. Nie zamierzał czytać więcej. Dalej mogło być tylko gorzej.

Wielkimi krokami zbliżała się północ, a pod ramię z nią następny, trudny dzień. Środy nigdy nie oszczędzały Solace'a. Wręcz przeciwnie, po chemii, trygonometrii i biologii wychodził nieźle zmaltretowany. Na dokładkę dochodziła godzina literatury angielskiej i socjologia, czyli co prawda jego bezsprzecznie ulubiony przedmiot, ale wymagający od niego dużo skupienia. Nie mógł sobie pozwolić na chwilę nieuwagi, dłuższy moment gapienia się przez okno w trakcie nudniejszego wykładu, czy niedorobienie pracy domowej. Will był wzorowym uczniem praktycznie od rozpoczęcia edukacji. Z egzaminów zbierał praktycznie same A, z ust nauczycieli pochwały, a rodziców okrzyki dumy. W końcu nikt z rodziny Solace'ów nie wykazał takiego zainteresowania naukami przyrodniczymi albo wybitnej pilności.

Jego matka była aktorką teatralną, której pasję do występowania przed publicznością przejął najmłodszy z rodzeństwa, Austin. Zaledwie jedenaście wiosen i dwunasta na karku nie przeszkadzały młodemu w cytowaniu nawet tych bardzo długich i pełnych archaizmów fragmentów sztuk, w jakich grywała ich rodzicielka, a każdą nową pochłaniał z zapałem. Między innymi właśnie dlatego Will nigdy nie czuł się szczególnie zdziwiony, gdy po przekroczeniu progu, jego uszy atakowały wrzaski, lamenty, śmiechy godne Heath'a Ledgera w roli Jokera. Rzec można, że tego typu upiorne kommos towarzyszyły mu każdego dnia na każdym kroku.

Taka ilość sztuki pod jednym dachem to naprawdę pokaźny wynik, a już w ogóle, gdy do tego doda się jeszcze średnie dziecko Solace'ów, Kylię, która ni z gruchy, ni z pietruchy w wieku dziewięciu lat z buzią pełną płatków śniadaniowych oświadczyła ku uciesze rodzicieli, że zamierza zostać profesjonalną malarką i, co lepsze, w tym postanowieniu trwała już od prawie pięciu lat z tym, że od jakiś dwóch coraz bardziej skłaniała się w kierunku rzeźby i ceramiki. A to wszystko jeszcze nic, bo nawet nie wisienką na dziele, lecz raczej osobnym, wybitnym tworem przynależącym do tej rodziny był ojciec i mąż, Leonard William August Solace, przez znajomych nie bez przyczyny nazywany Apollem.

Pan Solace prowadził maleńką księgarnię o mitycznej nazwie Parnas, co może było odrobinę nieodpowiednie, bowiem sprzedawane w niej były praktycznie same dzieła autorów wschodnich z naciskiem na japońskich poetów. W swoim prywatnym, książkowym raju Leonard na zmianę to latał w kimonie, przygrywał na mandolinie, mieszał Kanta z urywkami dzieł Rokkasen, mruczał swoje mniej lub bardziej udane haiku we wszystkich językach, jakimi władał biegle; angielskim, łacinie, mandaryńskim i japońskim. Istniała nawet grupka osób, które regularnie odwiedzały mały sklepik, by się, nazwijmy to wprost, pogapić na ten genialny wybryk natury, albo z nim porozmawiać na temat obojętny – Leonard Solace, jak i jego potomkowie, o żonie nie wspominając, posiadł ten szalenie ujmujący dar konwersowania, dzięki któremu bez znaczenia, czy tematem przewodnim był rozród krów w stanie Yorkshire za oceanem, czy zwiększenie cen biletów w komunikacji miejskiej, rozmówca z chciwością spijał każde jedno słowo wychodzące z jego ust.

I do tego wszystkiego dochodził Will.

Will, który lubił literaturę, a książki darzył faktyczną troską, prawie jak członków rodziny (choć jeszcze nie mówił im czułych komplementów, nie życzył dobrej nocy przed zgaszeniem światła i nie głaskał ich po grzbietach z taką delikatnością, że prawie w sposób intymny, jak to zwykł robić jego ojciec).

Will, który lubił mówić do ludzi, kochał gadać, rozmawiać, śmiać się aż do łez i czuć, że carpe diem każdą chwilą, lecz nie posunąłby się tak po prostu do wrzeszczenia fragmentów "Odysei" na stole wśród tłumu ludzi, albo wyjścia w stroju stworzonym z foliowych reklamówek na ulicę w ramach manifestacji ekologicznej.

Will, którego rysunki ograniczały się do przekroju liści i cząsteczek na biologię i chemię, ewentualnie obowiązkowych prac na zajęcia ze sztuki, w których częściowo pomagała mu młodsza siostra.

Put your white tennis shoes on and follow me! Why work so hard when you could just be free? You got your moment now, you got your legacy~

Westchnął, jeszcze przez moment wgapiając się w czarne literki na białym ekranie, który, mimo że został ustawiony na minimalną jasność, boleśnie ranił jego oczy. Nic z tego nie rozumiał. Słowa zlewały mu się w bezskładną całość, która nieprzerwanie chybotała się na boki, wywołując tym u niego migrenę. Irytowało go to, choć przecież znał możliwości własnej fizyczności, do której mógł doprowadzić organizm, jednocześnie sukcesywnie zdobywając wiedzę. Z niechęcią musiał przed samym sobą przyznać, że znajduje się już na granicy.

To nie tak, że nie mógł odłożyć wypracowania, położyć się w łóżku, zgasić światła i pójść spać. Napisał już prawie wszystko, a za swoją pracę przecież i tak nie dostałby niczego niższego od B, a i to w najgorszym wypadku. Poza tym mógł przecież skończyć na długiej przerwie, bez problemu by zdążył. Problem w tym, że był Willem Solace'm, więc nie mógł odpuścić. Chociaż nikt by nie miał do niego pretensji, zresztą tak naprawdę nie miałby o co. On po prostu czuł, że musi dać z siebie wszystko, być wybitnym na tej płaszczyźnie, skoro na innej nie umiał.

Cała jego rodzina składała się z uzdolnionych artystów, do których od dziecka wiedział, że nie należy i należeć raczej nigdy nie będzie. Faktycznie lubił śpiewać. Zaczął zresztą głównie z myślą o ojcu, który miał genialny słuch i grał na paru instrumentach, a nowych uczył się w zawrotnym tempie. W końcu sam Will miał nie najgorszy głos, coś tam potrafił wybrzdąkać na gitarze i sprawiało mu to całkiem sporą przyjemność. Po prostu to lubił. Nie kochał, nie wiązał z tym swojego życia, po prostu to lubił. Taki mały rodzynek w serniku jego upodobań.

Nie chcąc całkowicie czuć się jak taka szara plama wśród swoich barwnych członków rodziny, uczepił się tego swojego być wzorowym uczniem z ambicją na medycynę i trzymał się tego od lat. Być dobrym synem, wybitnym uczniem, świetnym kumplem, wywiązującym się z zadań ogniwem kółka muzycznego. Wszystko wychodziło mu perfekcyjnie, choć ciągły pęd i samokontrola momentami doprowadzały go do białej gorączki. To był już ostatni rok nauki przed studiami, na których najprawdopodobniej miało być tak samo z tym, że wtedy może byłby otoczony większą ilością podobnych do siebie czubków. Will czuł się już naprawdę zmęczony, a jego organizm powoli zaczynał wrzeszczeć jak rozszarpywany przez apollinową sztukę Marsjasz.

Ekran komputera zgasł w wyniku nieporuszania myszką, a otoczona czupryną w odcieniu słomianego blondu głowa opadła na zapisany arkusz. Nim Willa Solace'a całkowicie pochłonęły ramiona Morfeusza, przed oczyma objawił mu się tłok na szkolnym korytarzu i milion spraw przeróżnych, za które miał się złapać już tego samego dnia, choć przecież nie musiał.

* w mediach "Charlotte Sometimes" zespołu The Cure, niezwykle ważna dla mnie piosenka

** "The Blackest Day"
*** "Swan Song"

Will po prostu słucha albumu "Honeymoon" Lany Del Rey.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro