12 | ALL MY LOVING

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

______________________________
ᶜˡᵒˢᵉ ʸᵒᵘʳ ᵉʸᵉˢ ᵃᶰᵈ ᴵ'ˡˡ ᵏᶤˢˢ ʸᵒᵘ
ᵀᵒᵐᵒʳʳᵒʷ ᴵ'ˡˡ ᵐᶤˢˢ ʸᵒᵘ
ᴿᵉᵐᵉᵐᵇᵉʳ ᴵ'ˡˡ ᵃˡʷᵃʸˢ ᵇᵉ ᵗʳᵘᵉ

Ciepło, które biło z prześcieradła, zniechęcało Johna do wyplątania się z pościeli. Po ostatniej nocy czuł się jednak zbyt zagubiony i zdezorientowany, by nie podnieść się z łóżka i nie rozejrzeć się po pomieszczeniu. Pokój, w którym się znajdował, był cały uporządkowany. Światło przebijające się przez czyste firanki nie pozwalało na dostrzeżenie chociaż odrobiny kurzu w powietrzu. Książki stojące na drewnianym regale były równo poukładane, a na ziemi nie walał się ani jeden przedmiot, niebędący na swoim miejscu. Dodatkową rzeczą wskazującą na to, że sypialnia ta nie należała do Lennona, był siedzący naprzeciw niego, na biurkowym krześle Paul, który ani trochę nie wyglądał na zadowolonego.

— Ratowałem ci wczoraj tyłek — wymamrotał z zaciśniętymi zębami, kiedy tylko ujrzał spoczywający na sobie wzrok Johna.

Ten drugi czuł się bardzo zmieszany, ponieważ miał niemały problem — nie pamiętał prawie niczego, co działo się poprzedniej nocy.

— A tak konkretniej? — dopytywał, niewiedząc jak wybrnąć z sytuacji.

— Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co się wczoraj działo? — syknął McCartney, a jego zazwyczaj duże, urocze piwne oczy wściekle wpatrywały się w winowajcę.

Po kilku sekundach konsternacji Lennon zdołał wycisnąć z siebie cichą, nieśmiałą odpowiedź:

— Nie bardzo.

— Wolę nie pytać się chłopaków, co działo się przed moim przyjściem — zaczął piwnooki. Ten zwykle łagodnie wyglądający chłopak sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz zabić — z tego, co słyszałem, chciałeś chyba przelecieć krzesło, ale mniejsza o to. Lepiej zobacz, co odpierdoliłeś na messengerze — dodał, pokazując ukochanemu wczorajszą konwersację.

— O kurwa — skomentował krótko John.

— Ba, to też nic, bo pozostaje to między naszą czwórką — opowiadał dalej McCartney — wszystko zwieńczyłeś ostentacyjnym całowaniem mnie w klubie.

Lennon ani drgnął. Bał się w jakikolwiek sposób odezwać. Przeklinał w duchu swój brak odpowiedzialności. Skąd mógł wiedzieć, co jeszcze mogło mu przyjść do głowy? Wolał nie zadawać pytań, ile osób mogło być świadkiem jego zachowania. Tylko że nie to było teraz najważniejsze. Najbardziej wstyd było mu dlatego, że wszytko to musiał znosić Paul.

— I po tym wszystkim... — wyszeptał w końcu — i po tym wszystkim przyprowadziłeś mnie jeszcze do swojego domu?

— Kocham cię do szaleństwa, głuptasie — westchnął głęboko McCartney.

Czasami naprawdę czuł, że nie powinien zawsze ratować Johnowi tyłka, ale za bardzo się o niego martwił. Z drugiej strony często miał ochotę zostawić go samego sobie, by wreszcie dosięgły go konsekwencje jego czynów. Lennon nigdy nie sprawiał wrażenia szczególnie wdzięcznego z opieki Paula.

Jednak było zupełnie odwrotnie. John był niezmiernie szczęśliwy z jego słów. Nie dowierzał, że po tym, co zrobił McCartneyowi, ten będzie chciał mi jeszcze zaufać. Nagle zapragnął mieć go blisko siebie. Niczym jakieś zwierzątko niezgrabnie próbował wypełznąć ze swojej norki, którą była kołdra. Zahaczając chyba o wszystkie możliwe przedmioty ustawione na stojącej obok szafce nocnej, z trudem dążył do utrzymania równowagi, starając się przy tym nie potknąć.

— Leż, co ty kurwa robisz — poderwał się piwnooki. Co jak co, ale nienawidził, jak ktoś demolował jego idealnie posprzątany pokój.

John kompletnie ignorował słyszane rozkazy. Przewalając po drodze chyba wszystkie możliwe rzeczy znajdujące się wokół niego, w końcu się przewrócił, i to nie byle jak. Wylądował prosto na kolanach McCartneya. Ten z trudem przytrzymał go na miejscu, by nie spadł dodatkowo na podłogę.

— Natychmiast do łóżka, a jak żygać, to do miski — rozkazał, pomagając ukochanemu z powrotem się położyć.

— Paulie, ja... — protestował ten drugi — w takim razie ty chodź tu do mnie.

— Nie dość, że cię niańczę, to jeszcze to... — marudził Paul.

Jednak tak naprawdę niczego bardziej nie pragnął, niż znaleźć się z Lennonem w jednym łóżku, lecz bał się. Obawiał się, że kiedy będzie zbyt oczarowany miłością, John się rozmyśli. Co, jeśli teraz nagle powiedziałby mu, że to tylko wkręt? Że tak naprawdę nic do niego nie czuje, tylko chciał sprawdzić, jaka z niego ciota? Na samą myśl o takim przebiegu zdarzeń, McCartneya przechodziły dreszcze. Dlatego miał opory, by bez żadnych zahamowań wyznawać swoją miłość. Udając znudzonego, ostrożnie położył się na łóżku, niemal stykając się twarzą z Johnem.

— Boję się — przyznał w końcu.

— Czego? Co się dzieje? — dopytywał ten drugi.

— Boję się, że cię stracę. Że dowiem się, że to jakiś głupi żart z twojej strony — z trudem dokończył Paul. Obawiał się, że jak w końcu przyzna się, co go trapi, wszystkie jego obawy się spełnią.

— Wiem, jak bardzo cię zawiodłem — zaczął John — nadal nie mogę pojąć, dlaczego w ogóle chcesz mnie jeszcze znać i tak się o mnie troszczysz.

W tym momencie zmierzwił ręką gęste, hebanowe włosy ukochanego. Pod światłem zwykły przybierać innego, ciemnobrązowego odcienia. Teraz, przy słabym świetle jesiennego słońca przedostającego się przez okno, ich ciemna barwa idealnie odzwierciedlała przerażenie piwnookiego.

— Rozumiem, że ciężko ci jest mi teraz zaufać, ale to wszystko mówię naprawdę całkiem serio — kontynuował Lennon — nie wiem, co mi wtedy odpierdoliło, naprawdę. Wiem tylko, że to mi się należało — w tym momencie dotknął ręką gojącego się sińca pod okiem, pozostałości po ich ostatniej sprzeczce.

Przez krótką chwilę miał wrażenie, że na ustach Paula zagościł mały, niemrawy uśmiech. Choć równie dobrze możliwe, że były to tylko jego wyobrażenia. Zdał sobie sprawę, że niczego więcej nie pragnie, jak tylko zobaczyć go szczęśliwego. Lecz przede wszystkim chciał jednak odbudować swój kredyt zaufania, który w tak głupi sposób zniszczył.

— Mam wrażenie, że mówisz mi tak teraz tylko dlatego, żeby nie było mi przykro — westchnął McCartney. Spojrzał głęboko w brązowozielone oczy Johna, jakby doszukiwał się w nich potwierdzenia swoich słów.

— W życiu — zaprzeczył chłopak — masz to jak w banku, Paulie. Wydaję mi się, że to zaczęło się w wakacje — opowiadał — pamiętasz wtedy, u mnie w ogrodzie?

— Wtedy, kiedy leżeliśmy razem na kocu? Tak.

— Właśnie — kontynuował — dokładnie tak, jak teraz. Chyba wtedy pierwszy raz... Pamiętam, jak cholernie miałem ochotę cię pocałować. Wmawiałem sobie, że może nie wytrzeźwiałem, czy coś... — w tym miejscu zatrzymał się na kilka sekund. Jego głos przybrał bardziej poważnego tonu — szczerze, dopiero wczoraj, u ciebie zrozumiałem, czym to tak naprawdę jest, i jak bardzo cię krzywdziłem przez ten cały czas.

McCartney delikatnie pogładził Lennona po policzku. Czuł się coraz bardziej spokojny. Może nie było już powodu do zmartwień? Taką miał nadzieję. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to, co mówi jego ukochany, może być szczere i prawdziwe.

— Chyba... — wyszeptał — chyba nie wytrzymałbym, jakbyś jeszcze raz to zrobił.

— Dlatego masz moje słowo — skwitował John, a ich usta złączyły się w długim, pieczętującym wszystko pocałunku.

***

______________________________
Czemu im więcej tego piszę, tym bardziej wydaje mi się to słabe XD Przepraszam, że tak długo nie dodawałam rozdziału, ale ostatnio dopada mnie brak czasu i weny. Goo goo g'joob!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro