19 | SGT. PEPPERS (NOT) LONELY HEARTS CLUB BAND

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

____________________________
ᵀʰᵉʸ'ᵛᵉ ᵇᵉᵉᶰ ᵍᵒᶤᶰᵍ ᶤᶰ ᵃᶰᵈ ᵒᵘᵗ ᵒᶠ ˢᵗʸˡᵉ
ᴮᵘᵗ ᵗʰᵉʸ'ʳᵉ ᵍᵘᵃʳᵃᶰᵗᵉᵉᵈ ᵗᵒ ʳᵃᶤˢᵉ ᵃ ˢᵐᶤˡᵉˑ

— Panie i panowie. Mam zaszczyt przedstawić wam najlepiej prosperujący zespół Liverpoolu, guru robaczanych i niepoprawnych ortograficznie nazw, a przy tym, jak najbardziej odrobaczonej, poprawnej muzyki. Przed wami The Beatles! — krzyknął prowadzący, po czym w całym pomieszczeniu rozległ się niewyobrażalnie głośny aplauz.

Beatlesów nie dało przywitać się bez uśmiechu na twarzy. Niemal każdy, kto często odwiedzał Cavern, w krótkim czasie szalał na ich punkcie, a najwięksi przeciwnicy szybko przekonywali się do nich. Ich z pozoru zwyczajna muzyka miała w sobie coś przyciągającego, uzależniającego i magicznego. Każdy chciał zasmakować choć skrawka tej magii i chyba nie było żadnej młodej osoby w Liverpoolu, której nazwa zespołu nie obiła się o uszy.

Nawet kiedy koncert dobiegał końca, a głosy muzyków stawały się coraz bardziej zachrypnięte z wyczerpania, widownia prawie nie odrywała od nich oczu. Wyjątki stanowiły te chwile, w których tłum porywał się do tańca przy rytmicznych dźwiękach wesołej muzyki. Z kolei nieco poważniejsze kawałki wprawiały ludzi w stan lekkiej melancholii, ale nie zniechęcało ich to do dalszej zabawy.

Sami występujący na scenie kudłacze zdawali się świetnie bawić wraz ze swoją widownią, a ich twarze były całe zaczerwienione z wysiłku, jaki wkładali w to, co robili. No, może nie tylko z wysiłku, gdyż przed występem mieli odpowiednio dużo czasu na wypicie paru butelek zimnego piwa. Częsty brak trzeźwości na scenie raczej nie wpływał na nich źle, ponieważ najczęściej likwidował tylko zbędny stres spowodowany występowaniem przed ludźmi.

— Dziękujemy! Dziękujemy — mówił do mikrofonu z uśmiechem Paul, zaraz po zakończeniu przedostatniego utworu, kłaniając się przy tym — teraz przyszła kolej na ostatnią piosenkę, tym razem dla mojej pięknej kobietki — dodał, patrząc w tłum, jakby wypatrywał kogoś. To był jednak tylko sprytnie uknuty plan z domieszką niezawodnej gry aktorskiej McCartneya, gdyż osoba, do której się zwracał była zaraz obok niego, na tej samej scenie — Janinko, to dla ciebie — dodał już bardziej niepewnym, chwiejnym głosem, mając nadzieję, że nikt poza docelowym odbiorcą nie połapie się, o co mu chodzi.

I give her all my love
That's all I do
And if you saw my love
You'd love her too
I love her...

Publiczność wpatrywała się w Paula otumaniona jego anielskim głosem, a prawie każda dziewczyna zazdrościła wspomnianej przez niego wcześniej „Janince". Na piwnookiego zerkał również, choć z lekkim powątpiewaniem Ringo, gdyż po rozmowie z Maureen nabierał coraz większej pewności, kto może być „kobietką", dla której zadedykował piosenkę. Dziwił się tylko swoim przyjaciołom, że wyraźnie (choć właściwie coraz mniej wyraźnie) starali się zataić, jakie są fakty. W końcu XXI wiek, to nie te czasy, w których za ich związek zostaliby zamknięci w ośrodku psychiatrycznym, bądź wsadzeni do więzienia, a lincz społeczeństwa byłby nieunikniony. Starr uśmiechnął się tylko pod nosem, nie rozumiejąc, co ci dwaj wariaci mają w głowach, i dalej precyzyjnie wybijał na perkusji kolejne rytmy delikatnej melodii.

John zaś odbierał kierowaną w jego stronę inaczej. Po mowie jego ciała wyraźnie było widać, jak bardzo przeżywał ten gest Paula. Szeroko otwarte oczy nie chciały oderwać wzroku od ukochanego, a usta wygięte w lekkim uśmiechu pokazywały jego szczęście. Zaraz po słowach McCartneya, które wypowiedział, oblała go fala ciepła, będąca mieszaniną wielu uczuć. Jego serce waliło jak szalone z podekscytowania. Nie spodziewał się, że Paul zaryzykuje na tyle, by otwarcie, lecz w nieco skryty sposób zadedykować mu tę piosenkę. Piosenkę, która w ciągu tych kilku dni stała się jego ukochaną.

Przypomniał sobie swoje ostatnie wieczory, które spędzał na wsłuchiwaniu się w nagranie, na którym zarejestrował jej wykonanie przez swojego ukochanego. Odkąd dowiedział się, że utwór ten skierowany jest do niego, poczuł jak więź między nim a Paulem zacieśnia się. Ostatnio prawie wszystkie myśli Lennona skupione były wokół McCartneya. Z trudem próbował oderwać się od nich, chcąc wrócić do normalnego świata.

Teraz również miał ten problem, biedak ledwo mógł skupić się na grze. Niemal w ostatniej chwili udawało mu się ułożyć palce na odpowiednich strunach. Tak mało brakowało do pomyłki. Miał wrażenie, że od tego całkowitego szaleństwa ratuje go tylko kłębiący się gdzieś daleko strach, którego nie potrafił racjonalnie wyjaśnić. Bał się, że wszystko wyjdzie na jaw. Co z tego? Czy stałoby się coś strasznego z tego powodu? Z jednej strony chciał mieć wszystko gdzieś, jednak z drugiej — doskonale znał odpowiedź na te pytania. I niekoniecznie chciał ją wyjawiać Paulowi.

— Te, Johnny — wychrypiał do niego piwnooki, długo potem jak koncert się skończył, część widowni rozeszła się, a większa część została w klubie, balując bez umiaru — zimno mi.

Było już sporo po północy, co oznaczało, że w Cavern nie było już chyba żadnej trzeźwej osoby, z wyjątkiem pracowników obsługi. Po występie cała czwórka rozeszła się po imprezowni, osuszając kolejne butelki alkoholu. Niczego nie oszczędzali sobie również dwaj ukochani, więc obaj byli mocno otumanieni.

— Za-az pofruniemy pod pierz-grzynke — odparł Lennon, jąkając się — ogrzejemy, co trzeba, morsiku — dodał, poklepując McCartneya po głowie.

— Co? Jaki morsik?

—  Noo — John zawachał się, lecz chwile później zebrał w sobie kilka słów — gatunek dużego drapieżnego ssaka morskiego, jedyny współcześnie żyjący przedstawiciel dawniej licznej w gatunki rodziny morsowatych i jedyny gatunek z rodzaju Odobenus...

— Japieswdole, Janinko, stop, stop — przerwał mu wywód Paul — szkoda, że jesteś mądry tylko po pijaku.

— Szsze co? — chłopak spojrzał na niego, mrużąc oczy — Sugerujesz, że cały czas moja zawartość alkoholu we krwi przekracza 0,5 promila albo prowadzi do stężenia przekraczającego tę wartość, lub
zawartość alkoholu w 1 dm3 wydychanego powietrza przekracza 0,25 mg albo prowadzi do stężenia przekraczającego tę wartość?

— O kuurwa — westchnął McCartney z podziwem — weź tak się napij przed matmą, może zdasz...

— Na górze morsy, na dole konopie, weź już więcej nie pierdol, chłopie — skomentował krótko John.

— Ale wiesz, za dużo, to też przed tą matmą nie pij.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro