2 | HERE TODAY

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

______________________________
ᵂʰᵃᵗ ᵃᵇᵒᵘᵗ ᵗʰᵉ ᵗᶤᵐᵉ ʷᵉ ᵐᵉᵗˀ
ᵂᵉˡˡ˒ ᴵ ˢᵘᵖᵖᵒˢᵉ ᵗʰᵃᵗ ʸᵒᵘ ᶜᵒᵘˡᵈ ˢᵃʸ ᵗʰᵃᵗ
ᵂᵉ ʷᵉʳᵉ ᵖˡᵃʸᶤᶰᵍ ʰᵃʳᵈ ᵗᵒ ᵍᵉᵗ
ᴰᶤᵈᶰ'ᵗ ᵘᶰᵈᵉʳˢᵗᵃᶰᵈ ᵃ ᵗʰᶤᶰᵍ

Od kiedy Paul McCartney zaczął przyjaźnić się z Johnem Lennonem, coraz częściej wydawało mu się, że śni na jawie. No, bo w żadnym innym wypadku nie wyobrażał sobie siebie, niespełna siedemnastoletniego chłopaka, czołgającego się pod płotem podejrzanego sąsiada, kiedy jeszcze słońce nie do końca wyszło zza horyzontu. Nie wiedział, czy to kwestia daru przekonywania jego przyjaciela, czy też może wina tajemniczych pigułek, którymi poczęstował się od niego jeszcze zeszłej nocy. Nadal nie był pewien, dlaczego zgodził się na ten pomysł.

Nie minęła chwila, gdy przed oczyma Paula znalazły się zabłocone kowbojki. Ich właściciel wyciągnął ochoczo rękę w stronę piwnookiego, jakby chciał pomóc mu wstać, jednak ten samodzielnie podniósł się z ziemi, po czym otrzepał się z obrzydzeniem. Na twarzy jego towarzysza malował się głupkowaty uśmiech.

— I czego się tak szczerzysz? — Warknął rozgoryczony McCartney. Perspektywa powrotu do domu w zabrudzonych ubraniach, garściami podejrzanych, zielonych chaszczy w rękach i jeszcze na kacu po wczorajszej nocy naprawdę nie wydawała mu się zbyt ciekawa, w przeciwieństwie do stojącego przed nim przyjaciela, który był widocznie podniecony całą akcją. Bo przecież tajemnicą poliszynela było, że sąsiad Paula hoduje w swoim ogródku całkiem sporą plantację pewnych pięciolistnych roślinek, a cudem było, że jeszcze nie dowiedziała się o niej lokalna policja.

John wskazał na trzymany w dłoniach nieduży, czarny worek od WF-u, w którym zapewne miały być schowane ich łupy wojenne, bowiem obaj rzeczywiście wyglądali teraz jak żołnierze na polu walki, od stóp do głów umorusani błotem.

— Zdajesz sobie sprawę, że jeśli mnie rozpozna, będę miał przejebane? — Obawiał się Paul.

— No, błagam — powiedział lekceważąco Lennon — i co? Pójdzie na policję, bo kradniesz mu jego marihuanę? Nie bądź śmieszny, Paulie.

McCartney przewrócił oczyma, słysząc zdrobnienie swego imienia, którego nienawidził, chociaż w głębi serca uważał, że z ust Johna brzmi wyjątkowo uroczo.

— Wiesz, że on nie tylko na policję może pójść — odparł zmieszany Macca. Nadal nie był przekonany co do pomysłu Johna, chociaż wydawał się coraz bardziej mu ulegać — zabierajmy się do roboty, zanim ten stary wstanie — poganiał, nadal zaniepokojony — chyba że... — wzdrygnął się nagle, patrząc w kierunku dwupiętrowego, starego, szarego i sypiącego się już ze starości domu. Wydawało mu się, że dostrzegł postać obserwującą ich z okna, na pierwszym piętrze.

— Co? — Dopytywał równie zaniepokojony osiemnastolatek. — Co się dzieje?

„No tak" — pomyślał Paul — „Biedaczek pewnie nawet nie widzi okna".

Doskonale zdawał sobie sprawę ze ślepoty swego przyjaciela. Krótkowzroczność była jego przekleństwem. Równie doskonale wiedział, że gdyby kiedykolwiek zobaczył Johna w okularach, zapewne uznałby, że świat się kończy. Nie garnął się do noszenia okularów tak bardzo, jak jego ciotka, do załatwienia mu soczewek. W głębi duszy Paul miał ochotę obić mu twarz za to, że nie pomyślał, żeby założyć te swoje binokle nawet na taką akcję. Był jednak zbyt zdenerwowany i skacowany, by spełnić swoje pragnienie. Zresztą, nawet gdyby miał ku temu okazję, nie byłby w stanie zrobić Lennonowi krzywdy.

— Chyba się obudził — wyszeptał przestraszony, po czym odwrócił się w stronę płotu — lepiej zwiewajmy.

— Paulie, proszę — odparł błagalnie Lennon, patrząc piwnookiemu głęboko w oczy — teraz, albo nigdy. — Wzrok smutnego kociaka sprawił, że McCartney natychmiastowo się rozczulił. Nie dał jednak tego po sobie poznać.

— Kurwa, ja tylko używam mózgu, jeśli chcesz zaraz wyglądać jak podziurkowany ser, to nie przeszkadzam. — Obaj wiedzieli, że oprócz pokaźnej plantacji zioła, sąsiad Paula szczyci się także niemałą kolekcją broni. — Dobrze, bierzmy te chaszcze i spierdalamy. — Dodał, z wewnętrznym bólem serca, nie mogąc dłużej powstrzymać się przed gapieniem na swego towarzysza.

Zabrali się do roboty. Zawzięcie zaczęli przerzedzać gęsto porośnięte poletko, lecz w krótkim czasie musieli przerwać swoją pracę. Ledwo zdążyli uzbierać pół worka, a z oddali dało się usłyszeć głośne krzyki:

— Hej! Co tam się odpierdala?!

Obaj szybko spakowali manatki i zaczęli niemal z prędkością geparda biec w stronę płotu. Równie szybko zdawał się biec w ich kierunku groźnie wyglądający mężczyzna, na oko po trzydziestce, mimo że mógł się pochwalić dość sporą oponką na brzuchu.

— Wiem, że to ty, McCartney, skurwysynu! — Krzyczał mężczyzna w stronę Paula, choć ten starał się jak najbardziej odwracać głowę.

Przyjaciele w przypływie emocji zdawali się nie słyszeć dalszych oszczerstw kierowanych w ich stronę, choć z pewnością było ich wiele. Zwinnie przeczołgali się pod ogrodzeniem i szybko udało im się opuścić posesję, chociaż z pewnością nie był to koniec problemów.

*

George Harrison miał to do siebie, że często zapominał o bożym świecie, zajadając się biszkoptami. Nie był jednak żarłokiem, co to, to nie. Chłopaczyna po prostu najzwyczajniej w świecie lubił jeść. Tak się złożyło, że tego słonecznego ranka, szykując się do szkoły, wyjątkowo nabrał na nie ochoty. Nie poszedł, jak to u innych bywa, szukać tej słodyczy w kuchennych szafkach, czy spiżarni, o nie. W takim wypadku jego biszkopty już dawno zostałyby pochłonięte przez tajemniczego złodzieja, który podkradał mu słodkości. George znalazł sobie nową kryjówkę i był niemal pewny, że łupieżca nie będzie na tyle sprytny, by szukać właśnie tam. Toteż udał się do całkiem sporej, stojącej w jego ogródku sterty kory ogrodowej, która znajdowała się tam, gdyż jego ojciec, mimo niezliczonych próśb swojej żony, nie bardzo garnął się do tego, by łaskawie usadowić ją pod usychającymi już zresztą tujami. Chłopak odgarnął nieco kawałków drzewa w poszukiwaniu niedużego słoika i po chwili już trzymał go w dłoniach. Jednak pojemnik, ku niezadowoleniu George'a okazał się pusty i nie zawierał w sobie biszkoptów tak, jak powinien. Znowu. Od razu wydało mu się to podejrzane, bowiem nie podejrzewał swojego rodzeństwa o to, by było na tyle bystre, by poszukiwać słodkości w niepozornej stercie kory. W takim razie musiał być to ktoś z otoczenia.

Zanim Harrison zdążył zamordować za ten incydent swoją rodzinę, sąsiadów, a najlepiej cały świat, na szczęście (lub nie) usłyszał hałasy dobiegające zza płotu, a chwilę potem zaczęło mu się wydawać, że przez ogrodzenie niezdarnie próbuje przejść dwójka ludzi. Od razu uznał, że te omamy, to zapewne skutek przemęczenia szkołą, no bo kto normalny, w biały dzień przechodziłby tak beztrosko przez cudze płoty? Szybko jednak przypomniał sobie, że przyjaźni się z Johnem Lennonem oraz Paulem McCartneyem, a oni do grupy tych "normalnych" z pewnością nie należeli. George westchnął głęboko, gdyż wiedział, że ich wizyta w tych okolicznościach nie wróży nic dobrego.

— Geooooooorge! — Krzyczało w stronę biednego Harrisona dwoje dzikich kudłaczy.

Chłopak chwilami poważnie zastanawiał się, czemu zadaje się z tymi idiotami. Co prawda sam nie uważał siebie za nadzwyczaj inteligentnego, lecz to, co odprawiała ta dwójka, przekraczało wszelkie możliwości człowieka zdrowego rozumu. Nikt chyba nie powie, że podpalanie prezerwatywy na zapleczu miejscowego kina jest czymś normalnym. George nie próbował wnikać, który z nich wpadł na ten genialny pomysł.

— Geooooorgie! — Wydzierała się nadal cała banda.

— Nie. — Odparł stanowczo Harrison, który nawet nie chciał wiedzieć, czego tym razem od niego chcą. Zwłaszcza że teraz wydawali się mu nieco podpici. I tak był urażony, że wczoraj o nim zapomnieli.

Powszechnie wiedziano jednak, że George Harrison miał zbyt miękkie serce, by odmówić pomocy swoim przyjaciołom w potrzebie, dlatego już kilka chwil później znajdowali się w jego pokoju, zastanawiając się, gdzie na razie można bezpiecznie przechować ich łupy wojenne, oraz jak mają przeżyć najbliższe kilka lat tak, by nie zostać postrzelonym ze snajperki, lub nie zniknąć w tajemniczych okolicznościach za sprawą sąsiada Paula. Ostatecznie, to Lennon miał zabrać towar do swojego domu, a tam bezpiecznie go przechować. George szybko wybaczył dwójce wczorajszą ignorancję z ich strony. Czas mijał im tak szybko, że zanim się obejrzeli, dochodziła już ósma rano, o której cała trójka powinna już grzecznie siedzieć w szkole.

Ostatecznie skończyło się tak, że Paul wraz z Johnem musieli pospiesznie opuszczać sypialnie kolegi przez okno tak, by jego mama nie spotkała przypadkiem dwójki, niekoniecznie mile widzianych w tamtym momencie gości. Zaraz potem sam George, wziąwszy swój plecak, niepostrzeżenie wymknął się z domu, by jego rodzicielka nie zauważyła jego spóźnienia do szkoły. Zresztą, żaden z chłopaków nie zamierzał w tamtym momencie do niej iść.

***

______________________________
Ugh, nie spodziewałabym się, że tak często będę dodawać rozdziały. Ta sama ja, która dodaje cokolwiek raz na miesiąc. Pewnie w rok szkolny to się skończy, ehh. Goo goo g'joob!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro