8 | I SAID SOMETHING WRONG

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

______________________________
ᵞᵉˢᵗᵉʳᵈᵃʸ˒ ˡᵒᵛᵉ ʷᵃˢ ˢᵘᶜʰ ᵃᶰ ᵉᵃˢʸ ᵍᵃᵐᵉ ᵗᵒ ᵖˡᵃʸ
ᴺᵒʷ ᴵ ᶰᵉᵉᵈ ᵃ ᵖˡᵃᶜᵉ ᵗᵒ ʰᶤᵈᵉ ᵃʷᵃʸ
ᴼʰ˒ ᴵ ᵇᵉˡᶤᵉᵛᵉ ᶤᶰ ʸᵉˢᵗᵉʳᵈᵃʸ

Jesienne liście opadały z drzew, które straciły już swój letni blask. Obecnie zaczynały przypominać wysokie, długorękie straszydła, pozbawione jakiejkolwiek chęci do życia. Podobnie było z uczniami pewnego Liverpoolskiego liceum, gdzie wszyscy już zdążyli zapomnieć, czym są wakacje i jak nie dać się porwać codziennej, szkolnej rutynie. Tak również było z George'em Harrisonem. Stał bowiem na przystanku, a jego twarz wydawała się wyssana z chociaż odrobiny szczęścia. Po skompromitowaniu się przy obcej dziewczynie, na której mimo tego tak bardzo mu zależało, nie pozostawało mu nic innego, jak tylko wrócić do szkoły, by zaznać jeszcze więcej szarej rzeczywistości.

Jadąc autobusem, wciśnięty w tłum smętnie wyglądających ludzi jadących do pracy, czuł się jak zupełnie nieistotny i niepotrzebny nikomu element. Kiedy pojazd zatrzymał się przy budynku, George nie miał nawet siły, by wstać i z niego wysiąść. Po co miałby siedzieć w szkole i się męczyć, skoro równie dobrze może wrócić do domu? Jak pomyślał, tak zrobił. Pojechał więc kilka przystanków dalej, by dotrzeć do swojego miejsca zamieszkania. Tam czekały na niego Muppety z ulicy sezamkowej. Odkąd raz obejrzał trochę z Ringo, bardzo się w nie wkręcił. Po jakimś czasie przypomniał sobie nawet, że jego przyjaciel miał dziś dla niego przygotowane biszkopty. Jednak tylko wzruszył ramionami, zagłębiając się dalej w świąt maskotek. Po co mu słodycze? I tak nie miał tego, czego chciał.

Kiedy do Harrisona dołączył Starr, wchodząc bez słowa przez okno, doprawdy, zdziwił i zaniepokoił się stanem przyjaciela. George, który nie chciał jedzenia, nie był tym samym George'm, coś było zupełnie nie tak, jak powinno.

– Co się dzieje Geo?

— Dużo by tu opowiadać...

Jednak w końcu zwierzył się przyjacielowi ze swojego problemu. Wtedy dopiero, opowiadając o nieznajomej, zdał sobie sprawę, że powinien rozstać się z Pattie. Niegdyś szargające jego sercem uczucia do dziewczyny, teraz pozostawały tylko wspomnieniem. Miłość rośnie wokół nas, ale czasem więdnie. Za to przeszły do zupełnie obcej mu osoby, którą widział zaledwie dwa razy w życiu.

*

Sytuacje, w których Paul nie wiedział, co ma robić, ostatnio zdarzały się naprawdę często. Stanowczo za często. Tak też było i tym razem. Kiedy wyszedł ze szkoły, zupełnie nie wiedział co się właściwie dzieje, a mimo to podążał żwawym krokiem w stronę domu Johna.

Lennon kończył dziś lekcje godzinę wcześniej niż on. Sprawdził to w jego planie lekcji, który codziennie nosił przy sobie. McCartney nie miał pojęcia, co powie przyjacielowi. Szedł do niego, nie wiedząc zupełnie po co. Mimo tego czuł, że powinien. Nie powinni ukrywać przed sobą niczego. W ich przyjaźni często zdarzały się sprzeczki, ale ta była jedną z tych poważniejszych. Jeśli ich relacja miała przetrwać, trzeba było ją jak najszybciej naprawić, a przynajmniej spróbować. Chociaż Paul wiedział, że zapewne wszystko spieprzy. Nawet jeśli, to trudno. Nie można cały czas żyć w obłudzie, że coś z tego kiedyś będzie.

Nieduży bliźniak o tej porze dnia nie wyglądał tak, jak w nocy. W słoneczne popołudnie dało się dostrzec także czerwone dachówki, nieco wyblakłe od słońca, a szary kolor budynku nie wydawał się taki ponury. Drewniana furtka odgradzająca nieduży ogród od ulicy była zamknięta. John nigdy nie zamykał jej po sobie, więc to zapewne oznaczało, że nie ma go jeszcze w domu. McCartney spojrzał w okno pokoju swojego przyjaciela. Przez nie dało się ujrzeć ich wiszące na ścianie wspólne zdjęcie, które z ukrycia zrobiła im ciocia Mimi, w ostatnie dni wakacji. Pamiętał, jak świetnie spędzili wtedy czas, rozmawiając na różne tematy jak dwaj, prawdziwi przyjaciele. Byli dla siebie zupełnie otwarci, z wyjątkiem tej jednej sprawy, przez którą teraz byli pokłóceni, i której Paul nie powiedziałby Johnowi tak otwarcie. Wtedy jednak Lennon nawet tego nie zauważał, a dla McCartneya nie było to aż takim problemem, gdyż spędzał czas, rozkoszując się chwilami z osobą, na której naprawdę mu zależało.

— Dlaczego tu jesteś?

Paul usłyszał chłodny głos zaraz za swoimi plecami. Zaraz odwrócił się przerażony, z szeroko otwartymi oczyma, widząc, że stoi przed nim John, który właśnie przyłapał go na gapieniu się na jego dom.

— J-ja... — próbował wycisnąć coś z siebie, jednak na próżno.

— Ci już do reszty odpierdala — mruknął Lennon z grymasem na twarzy.

— N-nie, ja tylko chciałem zobaczyć, czy już wróciłeś.

— Chyba wyraźnie ci dziś coś powiedziałem.

— Martwiłem się, że cię nie ma i... — McCartney próbował się jakoś wytłumaczyć, lecz to na nic się nie zdawało. Zaczerpnął głęboko powietrza, próbując się uspokoić, jednak na próżno.

— Serio, Paul? — powiedział John, unosząc brew do góry — czy twoje miejsce nie jest przypadkiem u wariatów? Bo zaczynam się ciebie bać, chłopie.

— Dlaczego? — odparł McCartney.

Emocje wzięły górę i nawet nie myślał o tym, co mówi. Podczas tych kilku chwil w jego oczach zdążyły zebrać się łzy. Bardzo bolały go słowa przyjaciela. Jednocześnie czuł się skompromitowany i bezsilny.

— Te twoje ostatnie zachowanie... I teraz stoisz jeszcze pod moim domem... — wyjaśniał ten drugi — psychol jesteś, czy może pedałek?

John się domyślał. Doskonale wiedział, co może być na rzeczy, lecz niczego nie był pewien. Paul nie zareagował ani słowem. Nie zaprzeczył, co było potwierdzeniem. Za to po jego policzkach zaczęły spływać pojedyncze łzy.

— Ja pierdolę — dodał, gdy spojrzał w piwne, załzawione oczy swego przyjaciela — pedałek i jeszcze wrażliwa panienka.

W tym momencie lewa pięść McCartneya wylądowała prosto na twarzy Lennona. Chłopak nie mógł dłużej znieść upokorzenia. Po tym pobiegł przed siebie, nawet nie patrząc na to, co zrobił. Czuł się okropnie. Jego twarz była tak mokra, jakby dopiero co wyszedł z kąpieli. Żałował, że w ogóle tam poszedł. Zastanawiał się, co właściwie sobie wyobrażał idąc tam. Na co liczył? Kolejnej wymiany zdań nie mógł przecież w ten sposób uniknąć, a najgorsze było to, że zdał sobie przez to sprawę, że John wiedział. Pytanie tylko od jak dawna. A Paul nie zaprzeczył.

***

______________________________
JOHNNY, MĘŻCZYZNO MÓJ, URODZIN TWYCH NADSZEDŁ CZAS, AAAA, FANGIRL MOOD ON, GOO GOO G'JOOB!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro