rozdział piąty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Juczny konik truchtał żwawo za dwoma mniejszymi kuzynami dosiadanymi przez jeźdźców, którzy po całym dniu podróży zbliżali się do granic portowego lenna na północnym zachodzie królestwa.

Rankiem Trelleth przywitało ich pochmurnym niebem i silnym wiatrem, przynoszącym morskie powietrze o intensywnym zapachu. Gdy Shane zamykał oczy, był gotów uwierzyć, że jest z powrotem w cichym Highcliff. Musiał przyznać, że będzie mu tęskno do aralueńskiej, humorzastej pogody.

– Ha! – prychnął Halt, kiedy Shane podzielił się swoimi rozmyślaniami. – Wrócimy, nim się obejrzysz.

– Po Willu odziedziczyłem ten dziwny tik, że nie mam w zwyczaju spoglądać za siebie – odparł Shane.

Halt z namysłem skinął głową.

– Może to i lepiej.

– Zdecydowanie – potwierdził Shane, a w głowie dodał: "Mniej wtedy boli".

– Gdy będziemy wypływać, jestem pewien, że złamiesz tą swoją zasadę – dodał Halt. – Płynąłeś kiedyś statkiem?

– Kilkukrotnie, ale jedynie w szelfie Highcliff. – Wzruszył ramionami. – Chodziło o jakieś pirackie porachunki.

– Brzmi ciekawie. Cóż, nie wiem, ile dokładnie zajmie nam podróż do Gallii, ale znajdziemy czas, żebyś opowiedział mi co nieco, o jakie pirackie porachunki chodziło.

Shane posłał mu krótki uśmiech.

– Jasne. W przerwach między czytaniem twojego raportu a wymiotowaniem przez burtę, co? 

Halt zmroził go spojrzeniem.

– Z chęcią cię za nią wyrzucę przy najbliżej okazji.

Wjechali między budynki dobrze zagospodarowaną ścieżką. Portowe miasta słynęły z tego, że wyróżniały się na tle innych poprzez rozwiniętą gospodarkę i handel. Tutaj gospody wyglądały najschludniej, a ludzie nosili się o niebo lepiej. Oczywiście nad ranem ulice wcale nie były puste; ludzie spieszyli do pracy przy ławicach, aby świeże ryby jeszcze tego popołudnia trafiły na talerze w karczmach.

Końskie kopyta donośnie stukały o bruk, informując całą ulicę o nowoprzybyłych. Jakaś sylwetka wyłoniła się z pobliskiej gospody i pomachała do podróżnych. Halt skierował tam Abelarda, a Shane na Morusie poszedł w jego ślady. Podróż go zmęczyła; była dynamiczna i Haltowi wyraźnie zależało na czasie, choć wyraźnie wcześniej zaznaczył, że transport odpłynie tylko z nimi na pokładzie.

– Kto to był? – zainteresował się Shane, wyciągając szyję.

– Słucham?

– Ktoś machał do nas – odparł Shane. – Znasz ją?

Halt zmarszczył brwi i zerknął w dezorientacji na Shane'a.

– Co?

– No... Nieważne. Myślałem, że to konspiracyjna część naszego planu.

Halt prychnął pod nosem.

– Szukamy mężczyzny w średnim wieku – powiedział Halt, ku uciesze Shane'a. – Tak, masz swoją konspiracyjną część.

Zatrzymali wierzchowce i zsiedli. Shane poczuł, jak bardzo przez te kilkanaście godzin zdrętwiały mu nogi.

– Ach, to ten, co ma czekać w "Albatrosie" przy kontuarze – powiedział, przeciągając się.

– Tak, staruszku. – Halt rzucił wodzą Abelarda na poprzeczny słup. – Zaczekaj tu na mnie.

– Hm?  

Halt zerknął przelotnie na Shane'a, ale nic nie powiedział. Młodszy zwiadowca przywiązał luzaka i poklepał Morusa, dając mu znak, żeby nigdzie się nie ruszał. Poluźnił mu popręg i razem z Haltem weszli do gospody pod eleganckim szyldem z pikującym albatrosem.

Kilku gości pochłaniających swoje śniadanie zerknęło na nich przelotnie i zaraz odwrócili spojrzenia na swoje talerze. Zwiadowcy rzadko pojawiali się w ilości większej niż jeden – teraz ich obecność mogła oznaczać poważne kłopoty. Jednak nowoprzybyli na szczęście nie mieli w planach nikomu zagrażać swoją obecnością.

– Morgan Jefferson? – rzekł Halt do jegomościa pykającego fajkę przy porannym posiłku.

Czarnowłosy mężczyzna po trzydziestce zerknął przez ramię na dwójkę zakapturzonych postaci. Jego oczy rozszerzyły się na moment w niemym zaskoczeniu, ale zaraz potem uśmiechnął się szeroko, prezentując szereg brudnych zębów. Nosił kilkudniowy zarost, a jego włosy były zaczesane starannie w tył. Ubrany był w strój typowy dla przemytnika i wysokie buty, a u pasa ciążył mu miecz niepodobny dla wilków morskich. Zaś przy nodze, oparty o deski baru, spoczywała solidna pałka nabijana ćwiekami.

– Dzień dobry, zacni panowie! Tak, to ja. – Wyciągnął doń prawicę, a drugim ramieniem oparł się swobodnie o blat. W dłoni trzymał fajkę. – Wy musicie być tymi zwiadowcami, których należy przewieźć przez morze, hm?

Kolejno uścisnęli sobie dłonie.

– Zgadza się – odparł Halt. – Jestem Halt, a to Shane. Widzę, że przeszkodziliśmy ci w posiłku.

– Skąd! Właśnie kończyłem. – Dopił napój i odstawił naczynie, tłumiąc beknięcie. – Dzięki, złotko. – Rzucił na stół kilka feningów dla karczmarki. Z ciężkim westchnieniem zabrał pałkę z podłogi, a fajkę włożył z powrotem do ust. – To co? Idziemy, nie?  

Wyprostował się i wtedy dłoń Shane'a pchnęła go z powrotem pod kontuar. Morgan wybałuszył oczy.

– Pozwól, że to my będziemy decydować, czy na nas już czas – powiedział chłodno Shane. – Halt, masz ochotę na poranną kawę?

– Bez niej nigdzie nie idę – odparł szpakowaty zwiadowca.

Morgan westchnął i wrócił na stołek.

– Trzeba było tak od razu – bąknął, rozmasowując sobie miejsce, gdzie dotknęła go ręka Shane'a. – Ale w porządku. Nie dyskutuje się przecież ze zwiadowcami.

Jak na złość zajęli miejsca po bokach Morgana. Gdy Shane zrzucił kaptur na plecy, twarz Morgana nagle rozjaśniła się.

– Hej, ja cię skądś kojarzę! Chwila... – Oparł podbródek na pięści, przyglądając się Shane'owi w zamyśleniu. – Ha, ta blizna! Musisz być Shane od Bestii.

– Tak wyszło – mruknął Shane.

– Myślałem, że będziesz... młodszy. Moja żona...

– Dwie kawy poprosimy – powiedział Shane karczmarce. – Z miodem. Chcesz autograf dla swojej żony ode mnie, czy co? – zwrócił się do Morgana.

Mężczyzna chwilowo zapeszył się.

– Nie, ja tylko... Była pełna podziwu.

Shane tylko skinął głową.

– Nie lubisz tego tematu, co? – ciągnął Morgan. – Ani sławy. Nie każdemu udaje się załatwić taką parszywą bestię mając szesnaście lat.

Tamtego dnia skończył siedemnaście, lecz to był nieistotny szczegół.

– Chcesz zapalić? Użyczę ci swojej.

– Nie palę.  

– Szkoda. Ja zaś w wieku szesnastu lat byłem... Hm, chyba skończonym cymbałem i tak mi pozostało. Już nie pamiętam, czym konkretnie się zajmowałem, a to wcale nie było tak dawno. – Żachnął się i spojrzał na Halta, dotychczas przysłuchującego się w milczeniu paplaninie Morgana. – A pan? Obecność dwóch zwiadowców to poważna rzecz. Łącznie mamy was już trzech w jednym lennie...

– Gadasz cały czas, czy robisz sobie czasami przerwy na sen? – uciął zimno Halt.

Morgan uniósł ręce w obronnym geście.

– Zdarza mi się przysnąć, dziękuję, że się pan martwi. Przykładowo dzisiaj spałem dość długo, jak na moją robotę, i...

Halt odwrócił się do kobiety, która postawiła przed nim i Shane'em ciepłe napoje. Co prawda smak kawy wiele pozostawiał do życzenia, bo nikt lepiej nie potrafił przyrządzić kawy z miodem niż Halt. Shane nauczył się od Willa, jak rozpuścić miód w ciepłej kawie, by żadna grudka nie osiadła na dnie, i aby miód nie zdominował kawowego posmaku. Kawa nie mogła być ani mdła, ani przesłodzona – znalezienie idealnego środka młodsi zwiadowcy zawdzięczali Haltowi.

Jeszcze chwilę w spokoju sączyli kawę. Halt z błogim zadowoleniem stwierdził, że cisza jest stworzona dla jego uszu.

– Dlaczego nosisz przy sobie kolczastą pałę, skoro posługujesz się mieczem? – zainteresował się Shane, widząc jak Halt rozkoszuje się milczeniem Morgana.

W odpowiedzi Shane otrzymał dodatkowo zmęczone spojrzenie starszego zwiadowcy.

– Jedno nie wyklucza drugiego. – Morgan mrugnął do niego, wyraźnie uradowany okazją do rozmowy. – W mojej robocie zdarzy się rąbnąć jednego czy drugiego, a to cacko zostawia permanentne pamiątki.

– Czym się zajmujesz na co dzień? – Shane pociągnął łyk kawy, który rozgrzał jego trzewia po podróży w porannym przymrozku. – Poza okładaniem innych kijem.

– To bardzo złożona robota. Może, jak znajdziemy wolną noc, opowiem ci co nieco.

Nie dało się przeoczyć, że Morgan umiejętnie unikał bezpośredniej odpowiedzi, co jeszcze bardziej pobudziło ciekawość Shane'a.

– Noc?

– Płyniemy tym samym statkiem. Podróż trochę nam zajmie.

– Domyślam się.

– Dokąd was wiatr znosi? Santorillos? Gallia?

– Na wschód. Gdzieś w tamte rejony – odezwał się Halt i nieznacznie dał znak Shane'owi, by odpuścił sobie ten temat.

Dopili kawę i opuścili gospodę, poprzednio zostawiając adekwatny napiwek. Mimo iż zwiadowcy nie byli zobligowani do płacenia, Halt nie zważał na tą regułę.

– Co to za prymityw? – szepnął Shane Haltowi na ucho, kiedy Morgan nieco szybciej wyszedł na zewnątrz.

– Cholera go wie. Kontakt między nami a Drakiem.

Shane przyjrzał mu się uważniej; Morgan poruszał się z gracją wojownika. Miecz nie był dla niego utrapieniem, ani pałka, którą oparł nonszalancko na ramieniu. Szedł pewnym siebie krokiem, nucąc coś pod nosem. Biła od niego buta. Shane poznał ten rytm chodu, ale poważniejsze osądy zachował dla siebie, na czarną godzinę.

– Hola! – krzyknął za nim Shane, zatrzymując się przy koniach. – Poczekaj pan!

– A, moje najgłębsze przeprosiny – odparł Morgan, rozbawiony z jakiegoś powodu. Cofnął się do Halta odwiązującego wodze luzaka i pochylił się. – Solidne macie wierzchowce, tylko takie... konusowate.

Morus położył uszy po sobie i zarżał, kłapiąc zębami tuż przy uchu Morgana. Abelard zerknął tylko na mężczyznę z czystą pogardą w oku.

– Uraziłeś je – powiedział Shane.

– Może i są niepozorne, ale legendy, jakie wokół nich krążą są prawdą, Jefferson – dodał opryskliwie Halt. – Postawiłbym cały majątek Eilandów, że nie wytrzymałbyś na nim dziesięciu sekund. – Poklepał szyję Abelarda, a konik potrząsnął grzywą z aprobatą.

Morgan przyjrzał się obu konikom, przekręcając z namysłem głowę.

– Zapamiętam sobie tą ofertę, zwiadowco. Chodźmy! Nie każmy naszemu kapitanowi tyle czekać.

Shane wymienił z Haltem udręczone spojrzenia i z wodzami wierzchowców w dłoniach ruszyli za rezolutnym jegomościem. 

Wędrówka do portu nie trwała długo; mijali statki przeróżnej maści, zarówno mniejsze żaglowce, jak i majestatyczne karawele oraz pięknie zdobione pinasy i galeony z różnych zakątków wschodnich wybrzeży Morza Wąskiego. Statki, które Shane widział w Highcliff, w połowie nie oddawały różnorodności gości przystani w Trelleth. Nic dziwnego: zachodnie wybrzeże Araluenu sąsiadowało jedynie z Hibernią, a statki z Celtii były rzadkością, zaś marynarzy z Picty cumujących w Araluenie praktycznie nikt nie widział.

Morgan wskazał na trójmasztowy statek, długi na ponad pięćdziesiąt metrów i o wysuniętym przed dziób kasztele. Na samym dziobie widniała drewniana rzeźba kobiety o nagim torsie z sokolą głową i rybim ogonem.

– "Silverdown"! – oznajmił radośnie Morgan. – Absolutny niszczyciel iberońskiej Wielkiej Armady we własnej osobie!

– Myślałem, że będzie większy – zauważył zgryźliwie Halt, lecz uwaga nie zraziła Morgana, który tylko roześmiał się.

– "Silverdown" raczej w pojedynkę nie zmiótł całej floty – dodał Shane. – Poza tym, ta bitwa miała miejsce jakieś sto pięćdziesiąt lat temu. Statki potrafią tyle przetrwać?

– Powiedz to Drake'owi, to zawiśniesz w miejsce Isabelle.

Shane prędko domyślił się, że chodzi o kobieto-podobną postać na dziobie.

Przy okręcie kręciło się kilku mężczyzn. Byli zajęci wnoszeniem na pokład ciężkich skrzyń z zaopatrzeniem oraz żywnością. Na moment przerwali pracę, by przyjrzeć się kolejnym pasażerom.

– Co z końmi, Halt? – spytał z przejęciem Shane.

– Spokojnie, młody, wszystko przemyślane – odparł za Halta Morgan i poklepał Shane'a po plecach. – Dimon, jesteśmy gotowi! Opuście tą cholerną kładkę!  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro