rozdział ósmy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tej samej nocy ich drogi miały się rozejść. Lecz na krótko. Dimon wykalkulował, że jeśli nie napotkają żadnych przeszkód, wszyscy ponownie spotkają się już za niecały tydzień, może za pięć dni.

Szczęście zawsze było po ich stronie, a bynajmniej po stronie Dimona.

W jego pokoju na piętrze zebrała się cała czwórka. Pomieszczenie było przestronne i jasne, przeznaczone tylko dla niego, choć pojawił się tu pierwszy raz od bardzo dawna. Nie najlepiej wspominał poprzednie wizyty, lecz w tej chwili odłożył zbędne wspomnienia na bok. Okna wychodziły na północ, więc uporczywe promienie słońca nie wpadały do środka z taką intensywnością.

– Co robisz? – spytał Dimon Morgana, który grzebał coś przy koronkowych zasłonach.

– Za jasno. Oczy mnie już bolą.

– Histeryzujesz – westchnęła Josefine, a następnie zwróciła się do Dimona: – Jednak ci zwiadowcy nie biorą udziału w przedsięwzięciu?

Zaprzeczył.

– I dobrze – rzekł Gaetan, ze znudzeniem opierając się o ścianę. Wszyscy nań spojrzeli. – No co? Ten szczeniak miał podobno obiekcje.

– A ty nie masz? – spytała Josefine. Przycupnęła na taborecie posuniętym do stołu z wielką mapą.

– Ja jestem wierny Klanowi.

– I przez niego opłacony – dodał Morgan.

– A ty nie? – odwarknął Gaetan. – Poza tym, nie jestem byle najemnikiem, nie to, co wy.

Dimon westchnieniem zbył ich sprzeczkę.

Shane miał rację: wszyscy byli spod ciemnej gwiazdy, lecz młodemu zwiadowcy umykał jeden, istotny fakt. Duncan wcale ich nie zrekrutował; zaraz gdy Jonathan Drake otrzymał list kaperski, powiadomił zaprzyjaźnionego Sonderlandczyka, z którym miał przyjemność współpracować ponad trzydzieści lat temu, kiedy Arniemu Gaelishowi paliły się cztery litery po starciu z jednym z Fenów. Tak w klanowym żargonie mówiono na królewskich zwiadowców.

To Drake, jako królewski korsarz, miał być odpowiedzialny za zorganizowanie załogi, której zadaniem było wprowadzenie skomplikowanego planu w życie.

Ale Dimona wciąż zastanawiało, czemu, do licha ciężkiego, król nie posłał po Sebastiana swoich wybitnych zwiadowców? Do dyspozycji miał pięćdziesięciu świetnie wyszkolonych mężczyzn!

Im dłużej o tym rozmyślał, tym bardziej bolała go głowa.

Może faktycznie wystarczyłby jeden bal, gdzie Madelyn i Sebastian poznaliby się i zaręczyli.

Droga na tron zostałaby oczyszczona.

Dimon nabrał powietrza i wypuścił je głośno, z irytacją. Ucięło to dalsze sprzeczki ekipy. Zamilkli, czekając na ochrzan od dowódcy.

Coś podrapało parapet; niewielki, smukły sokół zastukał dziobem w szybę, skrzekiem domagając się wpuszczenia do środka.

Na koniec dnia to Arni Gaelish przywłaszczy sobie całe zwycięstwo. W końcu był ostatnim krewnym Joanny i Gilberta, oraz rzecz jasna – Vosa. Matka Dimona się nie liczyła ze względu na swoją płeć. Wujostwo Dimona także z prostej przyczyny – byli tylko odnogami, a linia Eilandów-Renardów musiała przebiegać prosto.

Na Dimona nie zwracano uwagi. Był najmłodszym synem Margin i Arniego, a zarazem już jedynym. Lata temu gorączka odebrała pierworodnego Bergena, a potem prosperującą Algę. Ostał się tylko malutki Dimon, ale na tyle duży, by rozumieć swoją stratę. A potem Arni zniknął, zbierając coraz więcej zwolenników.

Nienawidził go. Nienawidził ojca całym swoim jestestwem i jeszcze dalej.

Był tylko rubasznym egoistą, który dla tytułu porzucił Sonderland, by wywołać zamieszanie w Araluenie. Potem wrócił, by odebrać nagrodę w postaci matki Dimona – ostatniej potomkini Gilberta Eilanda-Renarda. Starszyzna była tak zdesperowana, że zezwolili Arniemu na ślub. Arni był uznawany za bohatera. Rzekomo zabił Fena, ale niewiele na to wskazywało. Chodziło też o informacje o Koronie i Korpusie, które zdobył na wyspie.

Ale co go obchodził ostatni syn?

– Wszyscy jesteśmy wierni Klanowi – powiedziała Josefine i to pomogło wrócić Dimonowi do rzeczywistości. – I Dimonowi.

– Jakbyś powiedziała, że mojemu ojcu, to bym cię wyprosił – rzekł Dimon, siląc się na spokój. Zaraz skarcił się w myślach. Nie powinien dawać ponosić się emocjom. Nie powinien dawać nikomu do zrozumienia, jak bardzo zabolała go duma.

Był taki sam, jak ojciec. Tak samo zepsuty, tak samo egoistyczny.

– Czemu niby? – Josefine zarumieniła się i speszyła. – Ty mi pomogłeś, nie on.

Pokiwał głową.

– Tak. Masz rację, wybacz.

Pazury Ptaka zaskrobały o drewno, gdy sokół przysiadł na krańcu stołu. Dziobnął w papier, jakby upominał się o rozpoczęcie ostatniej narady.

– W piątym porcie czekać będzie lekka pinasa z błękitnymi żaglami – powiedział, kiedy uspokoił nerwy. – Jest specjalnie przystosowana do żeglugi pod prąd. W ładowni znajdują się ukryte wiosła. Załoga składa się z dwóch tuzinów wioślarzy, kapitana oraz kilku majtków. Gaetan – podniósł oczy na przyjaciela – jesteś bosmanem, ale ostrzegam cię – zaznaczył twardo – zachowuj się.

Gaetan stłumił uśmieszek, przeżuwając w ustach fajkę, którą poczęstował go Morgan.

– Jasne, szefie. – Siwe obłoki ulotniły się z jego ust.

– Josefine, ty będziesz kapitanem "Odrodzenia".

Josefine parsknęła śmiechem i wytknęła palcem w Gaetana, któremu fajka ze zdziwienia o mało nie wypadła z ust.

– Ha! Mam wyższą rangę!

– Co... – Gaetan spojrzał nienaturalnie jak na niego wielkimi oczami na Dimona. – Ale to kobieta!

– To Skandianka – odparł ze spokojną satysfakcją Dimon. – Zna się na statkach lepiej niż ty.

– To czy jest sens mianować Gaetana w ogóle kimkolwiek? – wtrącił Morgan. – Di, to tylko chwilowe.

Puta mierda – zdenerwował się Gaetan i postąpił krok w stronę Morgana. – Callate.

Dimon zatrzymał go uniesieniem ręki.

– Muszę mieć pewność, że się nie pozabijacie.

Josefine wyglądała na przeszczęśliwą.

Gaetan zacisnął usta z frustracją, oparł z powrotem o ścianę i wymienił spojrzenia ze swoim sokołem.

– A ja, Di? – zagadnął Morgan.

Dimon w Morganie cenił sobie wiele rzeczy. Najbardziej jego braterską lojalność. Był cierpliwy, stonowany, choć niekiedy Morgan żartował ze wszystkiego, z czego tylko się dało.

Poznali się mniej więcej w czasie, kiedy rodzeństwo Dimona zmarło na gorączkę – wtedy chłopak przeniósł się z matką do Santorillos, gdzie jednocześnie poznał Gaetana. Morgan umiał być każdym, gdy tylko sytuacja tego wymagała.

Nawet kimś na wzór wuja.

Miał żonę, również Araluenkę, Ruth. Dimon wiedział o niej wiele, bo Morgan lubił chwalić się ukochaną.

– A ciebie bym prosił, byś odebrał Sebastiana i jego sługę z punktu beta – odparł Dimon, stukając palcem w budynek najbliżej muru otaczającego ścisłe centrum, nad którym górował zamek stołeczny. – Przegrupujecie się po drugiej stronie ulicy – przejechał palcem po mapie – w punkcie gamma. Potem – zaczął sunąć palcem po ulicach Tamajón – udacie się do tego portu. Tutaj czekać będzie Gaetan, jak mówiłem wcześniej. Kuter rybacki z wymalowanym sokołem. Punkt delta. Punkt eta to cmentarz, gdzie zadbacie o to, by zgubić ewentualny ogon...

– A gdzie elipson i zeta? – przerwał Gaetan.

Morgan wywrócił oczami.

– Coś ty nagle taki wyedukowany?

Gaetan szykował już ripostę, lecz Dimon skrzętnie mu przeszkodził:

– Nie podobają mi się te nazwy – rzekł z uśmiechem. – Wracając. – Zamyślił się, spoglądając na plan miasta. – Na obrzeżach miasta zostawicie "Odrodzenie" i wrócicie po nią, kierując się tam zaraz po punkcie eta z księciem...

Dios mio, Dimon, po prostu mów, że "cmentarz", "port", "burdel". – Gaetan wywrócił oczami. – Nie wiem, czy mózg Jeffersona potrafi przetworzyć tyle informacji.

– Ejże!

– Spokój – fuknął Dimon. – Po zakończonej akcji wypływacie Heramą do zatoki.

– Czym? – wtrąciła Josefine.

– Rzeka Herama. Odnoga Jeramy, odnogi Manzaranes.

Josefine pokiwała głową.

– Będziesz na nas czekał w Alto Bosque? – dopytała niepewnie.

– Nie w mieście. – Dobył sztylet i zaznaczył ostrzem obszar w zatoce. – "Silverdown" będzie czekać tutaj.

– A porwanie będzie wyglądało na autentyczne? – spytał Gaetan.

Tym razem odpowiedział mu Morgan:

– A co, spodziewasz się jakieś widowni, której trzeba cokolwiek udowadniać? Po prostu jeden statek, dość marny, wypłynie z delty Heramy i uda się na północ. Na pełnym morzu raczej trudno o świadków, chyba że chcesz urządzić teatrzyk dla mew i ryb.

– Mew raczej nie ma na pełnym morzu – zauważyła cicho Josefine.

– No to dla pierdolonych ryb! – zbulwersował się Morgan, machając rękami. – Ważne, by "Silverdown" dostarczył Sebastiana do Araluenu, żeby tam mógł wypłakać się Duncanowi, że został porwany i że chce do mamusi. Czaisz, de Natta?

– Nikt tu nie jest głuchy – warknął Santorillczyk. – Po kiego chuja tak się drzesz?

– Żeby to do ciebie dotarło.

Dimon wymienił z Josefine umęczone spojrzenia, zastanawiając się, czy zwiadowca nie przeprowadziłby lepiej całego przedsięwzięcia.

– Czy to nie będzie dziwne, że książę wyjdzie na ląd ze statku królewskiego korsarza? – powiedziała Josefine, którą najwyraźniej nieco peszyło zachowanie dwóch mężczyzn.

– W zasadzie nie ma to większego znaczenia – odparł Dimon. – Drake raczej większość swojego czasu spędza na morzu, zatem i mógłby "natknąć się" na dwóch rozbitków.

– Po co dwóch? Po co ratować tego karła? – zainteresował się Gaetan.

– Dobre pytanie – zgodził się Morgan, łypiąc niepewnie na Gaetana, samemu dziwiąc się, że doszli w jakiejś sprawie do porozumienia. – Mielibyśmy porywać też lokaja? Takiego, co... Jakby to ładnie ująć...?

– Nie da się ładnie ująć tego, że jest, kurwa, niskorosły – warknął Gaetan, a Morgan pstryknął palcami.

– Że jest niskorosły!

Dimon założył ramiona i zmarszczył brwi.

– No i?

– Słuchaj, Di, jeśli chcemy bawić się w porywaczy, bawmy się na serio. – Złożył ręce jak do modlitwy. – Myślisz, że porywacze wzięliby sługę, który i tak jest kulą u nogi, żeby... Nie wiem! Po co go brać?

– Jak już się napatoczył, to czemu nie? – mruknęła Josefine. – Też dla okupu.

– Problem w tym, złotko – Morgan uśmiechnął się – że ten karzeł jest łupem wojennym Juana. Kto będzie za nim płakał?

– Morgan, ten człowiek przecież nie musi być wzięty "celowo" – upierał się Dimon. – Mógł akurat wejść porywaczom w drogę i po prostu też go capnęli, nie?

Morgan nie wyglądał na przekonanego.

– Przecież mogliby go zabić. Karły strasznie wolno chodzą. Mają małe, pałąkowate nogi i są niezdarne.

Dimon spojrzał nań pobłażliwie.

– No co tak patrzysz, Di? – Mężczyzna rozłożył ramiona. – Nie widziałeś nigdy karła?

– Wtedy to naprawdę będzie porwanie, jeśli weźmiecie księcia bez jego sługi. Zresztą! – Dimon podniósł nieco głos w tonacji. – Korona z głowy wam nie spadnie. Aż tak was to brzydzi? – Spojrzał na każdego z nich, ale oni bardzo szybko spuszczali pokornie wzrok. – Nie zarazicie się karłowatością, jeśli zaczniecie przebywać z nim w jednym pomieszczeniu! Jesteście śmieszni!

– Dobrze, w porządku już, Di. – Morgan wywrócił oczami. – Złość piękności szkodzi. Zawsze to powtarzam mojej Ruth.

– I co? Musi być pomarszczona jak stary ziemniak – bąknął Gaetan. – Ja bym z takim mężem jak ty niedługo utrzymał nerwy na wodzy.

Josefine oparła się łokciami o blat, chwytając się za głowę.

– Stul ten niewyparzony jęzor, bo utnę ci go i każę wpierdolić – warknął Morgan i uniósł się z własnego siedziska. Jego ręka spoczęła na głowicy pałki. – Jak babcię kocham, jestem skłonny to zrobić.

– Nic nie zrobisz – zaczął ostro Dimon – ani jeden, ani drugi. Siadać, cholera. Bierzecie karła, czy chcecie, czy nie. To on skontaktował się z Duncanem przez Lisy. I dlatego my spełnimy jego cholerne warunki, jasne?

Zapadła krępująca cisza; Dimon taksował nieznośnych wspólników lodowatym spojrzeniem. W milczeniu pokiwali głowami. Nawet Gaetan zrobił się potulny. Chcąc nie chcąc, Dimon musiał okazać nieco wdzięczności ojcu za jedną, ważną cechę.

Umiał ustawiać sobie ludzi.

– Ale... Duncan chyba nie wie o istnieniu Klanu? – zapytała nieśmiało Josefine.

– Oczywiście, że nie – zapewnił ją Dimon z kwaśnym uśmiechem. – On nic nie wie. Ani on, ani jego Fenowie. Do czasu. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro