rozdział dwudziesty szósty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Karvosky będąc w progu kazał przynieść alkohol, najlepiej wódkę lub spirytus, dużo szmat, bandaży, wszystkiego, czym można zatamować krew. A ona uciekała i to przerażająco szybko, podobnie jak czas. Było go coraz mniej.

Podwinął rękawy koszuli, a potem oblał ramię Elysii zawartością niemal całej butelki, by oczyścić ramię. Dziewczyna wiła się z bólu, lecz Ilya wiedział, że będzie jeszcze gorzej, nawet bez zakażenia. Świec wokół niego było pełno, ale wciąż za ciemno na przeprowadzenie amputacji.

– Tniemy – zadecydował doktor, a Fallon jęknął i upadł na kolana. – Nie panu! Proszę tak nie wydziwiać!

Ilya był porządnie wyprowadzony z równowagi, lekko mówiąc. A kiedy tak się działo, to tylko dlatego, że zdawał sobie sprawę ze swojej niemożności. Nie on przekreślił Elysię.

Jebana bestia.

– Siekiera! Dawać siekierę! Jordan, zwiąż jej ramię w połowie, nad łokciem, ty tam... DAWAJ SIEKIERĘ POWIEDZIAŁEM!

– Musi być inne wyjście – błagał Fallon. Elysia uspokajała ojca głaskaniem po włosach. – Doktorze Karvosky...

Ilya dostał siekierę od Jake'a Rhodesa i zważył ją w dłoni. Dobrze leżała. Zignorował spanikowanego burmistrza.

– Trzymać ją – rozkazał twardo. Kilku mężczyzn, Rhodes, kasztelan, Jordan, i dwóch innych, rzucili się wykonać polecenie medyka. To Karvosky tu rządził. On trzymał siekierę. – Na trzy!

Elysia szeptała niemą modlitwę.

– Raz!

Rhodes czuł, jak dłonie mu się nieprzyjemnie pocą. Krople skapywały z czoła.

– Dwa!

Ilya uniósł narzędzie nad głowę.

– Trzy!

Gdy ostrze zawisło centymetr od okrwawionego ramienia, Ilya znieruchomiał niczym mosiężny posąg.

Pluśnięcie w kałużę pojedynczej kropli krwi Elysii odbiło się echem w głowie Ilyi, nagle wybrakowanej z myśli.

Siekiera z hukiem wylądowała za deskach podłogi.

– Nie żyje – szepnął Ilya i przytknął dwa palce do tętnicy Elysii, ale nie było czego tam szukać.

Fallon sprawdził tętno, choć niepotrzebnie. Z jego gardła wydarło się głośne jęknięcie pełne bólu, aż Ilya skrzywił się i zamknął oczy. Zazgrzytał zębami na jedną, jedyną myśl, która przyszła mu do głowy akurat w tym momencie. Przez ułamek sekundy ujrzał na miejscu Elysii Rinę. Nienawidził odbierać ojcom córek, gdy dochodziło to takiej konieczności. Nienawidził wtedy siebie.

– Zmarła nim...

– Dziękuję, doktorze – powiedział przez łzy Fallon. Stojący obok Rhodes wyglądał jak przejechany przez tabun koni. To samo kasztelan i reszta. – Czemu nie mógł pan przybyć szybciej?! – zerwał się nagle i wymierzył pięścią w Ilyę.

– Bo się nie dało – odparł zimno Ilya. – Radzę w końcu dorwać bestię, by więcej ojców nie musiało chować dzieci. Pogrzeby pociech to najgorsza rzecz pod słońcem.

Rhodes pokiwał głową i poklepał Ilyę po ramieniu.

– Odwiozę pana do Selby – powiedział słabym głosem.

– Jutro... o dziesiątej... dwa pogrzeby – wyjęczał Fallon, gdy wychodzili. – Moja mała Elysia... Nie...

Ilya za plecami słyszał rozdzierający wrzask dziesiątek gardzieli i gęsia skórka przemknęła przez jego plecy.

– Zbyt wiele niewinnej krwi przelało się ostatnimi czasy.

– Skończcie tą błazenadę – odrzekł Rhodesowi Ilya, wyraźnie wściekły, choć na pierwszy rzut oka, nie miał czym. – Ile osób ma umrzeć, byście dopadli sprawcę i rozerwali na strzępy za jego grzechy?

– W kościach czuję, że już wkrótce.

– Pan chce przekonać mnie, czy siebie?

– Skąd ten jad, doktorze?

– Ma pan dzieci?

Rhodes skrzywił się z wyraźnym bólem i tęsknotą.

– Miałem. Syna.

Ilya miał wrażenie, że jeśli mocniej zaciśnie szczęki, skruszy zęby w drobny mak.

– Nie wrócę tutaj, jeśli przez następny dzień, dwa dni, nikt nie poniesie odpowiedzialności – syknął Ilya, obracając się na pięcie i zaciskając palce na kołnierzu Rhodesa. Gniew iskrzył z jego jedynego oka. – Nie chcę więcej słyszeć o ofiarach z Windbone, rozumie mnie pan?!

Rhodes był niewiele niższy od medyka.

– Co pana to obchodzi?

– Sprawiedliwość – wycedził prosto w jego twarz. – Niewinne osoby giną przez szaleńca w górach, którego nawet zwiadowcy nie mogą upolować! Co to ma być?! Ile jeszcze dusz zabierze to monstrum?

Rhodes uwolnił się z uścisku i sprzedał liścia Ilyi. Medyk uspokoił się dzięki pieczeniu na policzku. Ból był jak zimny okład na gorączkę.

– Dziękuję, tego potrzebowałem.

– Nikt więcej nie zginie, doktorze. A ten niedźwiedź zostanie rozszarpany i spalony na popiół.

Był bardziej niż pewien, że utknął w koszmarze, z którego nie sposób się wybudzić, a im dłużej o tym myślał, tym bardziej się do tego przekonywał. Ilya lubił mieć rację i często ją miał, ale teraz chciał chociaż na noc zapomnieć o okropnościach tego lenna.

Podczas gdy doktor Ilya Karvosky zatapiał złe samopoczucie w butelkach wina, Jaime Rhodes stał wpatrzony w dom Hoganów. Deszcz się wznowił i krople spływały po wełnianym kapturze. Bił się z myślami. Sumienie i serce podpowiadały, by zapukać do drzwi Hoganów, zaś rozum kazał trzymać się planu Donovana, człowieka, który trafił w jedyny czuły punkt Jaimego. Nieważne, czy wiedział, czy nie wiedział o nim i Elysii, ale miarka się przebrała.

Jak babcię kochał, jak Elysię kochał, jak przemoc kochał, tego człowieka udusi gołymi rękoma.

Zakołatał do drzwi. Widział za firanami tlące się światło bijące od kominka. W progu pojawił się Luther Hogan.

Piorun rozjaśnił ciemne niebo oraz skrytą pod kapturem twarz Jaimego. Oblicze Hogana stężało.

– O co chodzi? – spytał.

– Luther Hogan?

– Zależy kto pyta – odparował były zwiadowca. – A widzę, żeś zajumał płaszcz. Jeśli przyszedłeś mi grozić...

– Nie.

Hogan uniósł brwi. Nie zaprosił go do środka, Jaime dalej moknął przed progiem.

– No to co? – Musiał spojrzeć nieco wyżej niż zwykle, by patrzeć Jaimemu prosto w oczy.

– Przyszedłem zabić Denalię.

– Z kim mam nieprzyjemność?

Jaime pomyślał, że ten człowiek musi być chory na głowę, skoro nie przejął się słowami gościa, który w okolicach północy przychodzi i oznajmia, iż celem jego wizyty jest czyjaś śmierć.

– Jaime Rhodes. Umarłem od ataku bestii w lesie.

Hogan zamknął za sobą drzwi i stanął w deszczu. Jaime musiał cofnąć się o krok i ze zdziwieniem patrzył, jak mężczyzna wystawia twarz do kropel.

– Jeśli to sen...

Jaime dźgnął go palcem w pierś.

– Żaden sen. Tak jak mówiłem, przyszedłem zabić Denalię.

– Pierdolisz. Wynocha, pajacu.

Jaime uśmiechnął się w cieniu kaptura.

– Mam cię nawiedzać w nocy?

– Powiedziałem, że masz się wynosić.

– Czyli tak. – Jaime odwrócił się, ale obejrzał się przez ramię. – Ale z pewnością będziesz chciał, żebym został, jeśli obiecam, że opowiem ci trochę o Donovanie i jego bestii.

Tak jak przewidział, znalazł się w środku.

– Coś mi się obiło o uszy o jakimś Rhodesie – mruknął w korytarzu Hogan – ale to Watson był bardziej zainteresowany mieszkańcami Windbone. Zdejmij buty, bo błota naniesiesz.

– Wolisz krew?

– Jeden szczur. Żona i tak zabije nas obu. Ciebie za bród, mnie za wpuszczenie ciebie. I bądź cicho; wszyscy śpią.

Jaime zostawił miecz i płaszcz w korytarzu (warunek jego wejścia do środka) i dał związać sobie dłonie z przodu (Hogan chciał mieć na nie oko).

– Zwiąż normalnie, bo po ostatnim razie przetarłem sobie dłonie do mięsa – powiedział Jaime.

– Może jeszcze przynieść ci ciepłej kawusi z miodem i ciasteczka owsiane?

Luther związał go na szczęście w najnormalniejszy sposób i kazał usiąść przy stole z rękami na blacie. Były zwiadowca zajął miejsce na ukos i nalał sobie do szklanki złocistego trunku. Butelkę odsunął poza zasięg dłoni Jaimego, który z wyraźnym pragnieniem i tęsknotą patrzył na wódkę.

Z przykrością Jaime stwierdził, że narkotyk w jego żyłach nie płynie już tak rześko i powoli zaczął odczuwać głód i pragnienie. Kiedy ostatnio miał coś w ustach poza własną krwią?

– Mógłbym szklankę wody?

– Nie.

– No to nie będzie historyjki na dobranoc.

Hogan chwycił go za twarz i zacisnął palce na zszyciach.

– Nie. – Zabrał dłoń. – A teraz gadaj, durna małpo. Może w nagrodę dam ci łyka.

– Jutro Donovan pojawi się na pogrzebie Watsona – rzekł Jaime. Improwizował. Nie wiedział też od czego zacząć. Sam był ciekaw, jak potoczy się jego los. Póki co oddał go w ręce Hogana. – Mówił, że chce zobaczyć Treaty'ego i poszczuć go bestią.

Hogan upił łyk i zaśmiał się cicho i gorzko.

– Skąd wiesz takie rzeczy, chłopcze?

– Bo to ja powiesiłem wtedy Clinta. Bo to ja donosiłem o poczynaniach zwiadowców w Windbone i to ja byłem z moimi pod twoim domem zeszłej nocy.

Podkrążone oczy Luthera przewiercały Jaimego na wylot. A potem zjechały na bliznę na ustach.

– Mam ochotę cię wypatroszyć i patrzeć, jak wpierdalasz własne flaki – rzekł zimno po chwili. – Jesteś chujkiem, Jaime.

– Jestem martwy. – Wzruszył ramionami. – Znaczy, byłem, ale to drobiazg.

Luther zaśmiał się do szklanki.

– Kocham szczegóły.

– Donovan jest alchemikiem i coś wynalazł. – Uśmiechnął się lodowato i z satysfakcją stwierdził, że Hogan na darmo tłumi ciarki. – Opowiadał mi o tym, jak o wielu innych rzeczach...

– Jesteś specjalny jakiś – stwierdził kwaśno Hogan. – Za cenne informacje nie chcesz zapłaty. Pewnie wciskasz mi kit. Ech, ta młodzież.

Jaime zmarszczył brwi.

– Moim jedynym warunkiem jest gwarancja, że to ja zabiję Donovana na mój sposób.

– O, tak! – Luther wytknął w niego palcem. – Idzie ci coraz lepiej. Może zacznę cię brać na serio.

– Wpuściłeś mnie, więc od początku bierzesz mnie na serio.

Luther mlasnął po kolejnym łyku wódki.

– Rzeczywiście jakiś specjalny jesteś. Mów dalej. Jakie: inne rzeczy?

– Mój współpracownik już wygadał wszystko Treaty'emu, ale on tobie jeszcze nie zdążył, z tego co widzę. – Jaime poprawił się na krześle. – Donovan odkrył właściwość proszku z kryształu górskiego. Nie znam szczegółów, ale to działa. Omal nie umarłem. Oliver nie miał tyle szczęścia. Szukaliśmy dzieciaków, ale natknęliśmy się na bestię. Wtedy zjawił się on i wstrzyknął mi to świństwo, mówiąc, że służbą będę spłacać dług. Byłem naćpany jak jasny chuj, więc się zgodziłem. Innego dnia opowiedział mi, jak zmarła jego żona. Została zaatakowana przez zdeformowanego niedźwiedzia, którego on stworzył. Sypnął mu wcześniej w oczy tym kryształem górskim, jak on to nazywa. Misiek uciekł i zabił potem jego żonę. Denalia uciekła, więc poszedł jej szukać. Bestia zabiła piątkę dzieci z Windbone, Olivera, Clinta, Watsona. Od tamtej pory Donovan szuka córki, bo obawia się, że jak wpadnie w wasze ręce, to będzie skończony. Dlatego przyszedłem ją zabić.

Dał chwilę Hoganowi na przetrawienie informacji w głowie.

– Co to za proszek? – spytał cicho.

– Taki niebieski, jak narkotyk. Pobudza, a w przypadku niedźwiedzia – deformuje ciało. Przez to myślicie, że to jakaś kalkara.

– Twoje ciało wygląda normalnie – stwierdził Hogan.

– Donovan coś bełkotał na ten temat, ale nie wiedziałem, o co mu chodzi. Cóż, urosło mi się i przybrałem na wadze.

– Miśkowi też.

Jaime skinął głową.

– To jakiś blef, dzieciaku? – Teraz Luther patrzył na rozmówcę jeszcze podejrzliwiej niż poprzednio. – Zawsze, gdy złoczyńca ujawnia swoje plany, one biorą w łeb. A potem okazuje się, że miał kolejnego asa w rękawie. Co knujecie?

– Bliska mi osoba, której nie powinno się to przytrafić, została zaatakowana – odparł Jaime z napięciem w głosie. – Chcę to skończyć.

– Bredzisz.

Jaime zerwał się z krzesła, a Luther dobył noża.

– Wy, zwiadowcy, wszyscy jesteście identyczni – wycedził. – Tak samo tępi i zadufani w sobie. Nie pokonacie Donovana ani jego bestii bez mojej pomocy. Ogarnij się, facet, i zaufaj mi, cholera.

– Siadaj. – Hogan nacisnął na ramię Jaimego i zmusił go z powrotem do siadu. – Z jakiej choinki żeś się urwał?

Jaime zacisnął usta.

– Jeśli faktycznie mówisz prawdę – powiedział Hogan poważnym tonem – i chcesz się zemścić, to nadal coś mi tu śmierdzi.

– Co? – Jaime powstrzymał się od zgryźliwej riposty.

– Ten płaszcz. – Wskazał kciukiem korytarz za jego plecami. – Skąd go wziąłeś?

Na przystojną twarz Rhodesa wkradł się wyraz szczerego politowania i rozbawienia.

– Nie domyśliłeś się? Donovan odwiedził Watsona w dzień jego śmierci i patrzył, jak kalkara rozrywa go na strzępy. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro