rozdział dwudziesty trzeci

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Will odciągnął Shane'a na bok, poza zasięg uszu związanych przy drzewie.

– Podczas gdy śledziłeś kalkarę z góry, ja podążyłem za nią pieszo. – Położył Shane'owi dłoń na ramieniu, więc to co mówił musiało mieć większą wagę. – Wiem, nieco ryzykowne. I coś ci powiem. To w dziewięćdziesięciu i trzech procentach niedźwiedź, najzwyklejszy.

– A pozostałe siedem procent?

– Z pewnością nie niedźwiedź. One atakują tylko w chwili zagrożenia. Przed chwilą nie czuł się zagrożony i dlatego nas nie zaatakował, bo pokazaliśmy uległość.

– A Clint?

– Nie wiemy w jakich okolicznościach zginął Welter. Jak mówiłem, to tylko w jakiejś części niedźwiedź, a w tej drugiej, siedmioprocentowej, to jakieś oszalałe plugastwo.

– Thomas ci wszystko powiedział?

– Tak. Chciałbym przesłuchać Jaimego, ale to może być ciężkie. On jest bezpośrednim pomocnikiem Donovana i rekrutuje zbójów z Northan.

Northan było miejscowością w lennie Dawsmere po drugiej stronie Gór Centralnych i stamtąd również biegł szlak na Wichrowe Wzgórze.

– Co ważniejsze, i bardziej niepokojące, mamy do czynienia z chemikiem parającym się alchemią. – Pomiędzy brwiami Willa pojawiła się pionowa zmarszczka zmartwienia. – Jaime przeżył dzięki Donovanowi i spłaca swój dług wdzięczności poprzez wykonywanie jego rozkazów.

– Co z bestią?

– Od zawsze tu była. Podejrzewam, że Jaime wypaplał rozbójnikom, jak powstała, żeby przeszli na jego stronę. Chcieli poznać mistrza tej sztuki i przyłączyli się do Donovana.

– Powstała – powtórzył kpiąco Shane.

– Kryształ górski. Nie znam się na chemii, ale to jakiś produkt reakcji, który po sproszkowaniu pozwolił Donovanowi ujarzmić bestię i uleczyć Rhodesa. Wciąż nie jestem pewien, jak niedźwiedź przemienił się w kalkarę, ale proszek dodaje siły i krzepkości. – Wskazał Jaimego, spętanego z towarzyszami.

– Jeśli kryształ górski deformuje ciało, to niedźwiedź zaczął przypominać kalkarę – podsunął Shane. – Sama kalkara ma coś i z małpy, i z niedźwiedzia, a ta nie ma wiele z małpy. No jasne... Dante miał rację.

– Potem mu podziękujemy. Tyle dobrego, że nie mamy do czynienia z prawdziwą kalkarą.

– Nadal paraliżuje spojrzeniem.

– Myślę, że Watson ujął to w ten sposób, gdyż sam się bał. Czerwone oczy też pewnie są skutkiem mutacji. Ech, trochę w tym magii jednak jest...

– To dziwne, że Donovan kontroluje bestię, bo potraktował ją jakimś kryształem. Albo zabija sama, albo czegoś jeszcze nie wiemy.

– Nic tu po nas – zadecydował Will i podszedł do zakładników. Widząc go, mężczyźni drgnęli niespokojnie. – Wybieramy się na wycieczkę do więzienia, szanowni dżentelmeni! Czas, abyście się do czegoś przydali.

– Nic nie zrobiliśmy – powiedział Shane Senior. – Do Nocny Ry... Jaime nas przekonał...

– Sklej mordę, kutafonie! – ryknął Jaime i szarpnął się w więzach.

Shane trzepnął go w ucho, jak nieznośnego bachora.

– Cicho, bo cię zostawimy na pastwę kalkary.

– Oby ci wydymała matkę – powiedział i jęknął głucho, kiedy Shane wymierzył mu z pięści w nasadę nosa, przez co głowa Jaimego odskoczyła do tyłu i z impetem uderzyła o pień drzewa.

Shane wytarł w jego spodnie krew w knykci.

– Zostawmy go tu, Willu.

– Spokojnie oboje. – Will stał chwilę w milczeniu. – Może to nie jest taki zły pomysł...

– Hę?! Powaliło was do reszty? Mało wam?! – Jaime wytrzeszczył oczy. – Im dłużej tu jesteśmy, tym większe prawdopodobieństwo, że ta kurwa się tutaj pojawi. – Nagle strach ustąpił miejsca chytremu uśmieszkowi. – Rób co uważasz, zwiadowco. Jak bestia mnie pożre, nie będzie kogo przesłuchiwać. Te debile nic nie wiedzą.

– Wiem, co chciałem wiedzieć, ale mimo tego, że jesteście kulą u nogi i pryszczami na dupie, to was oszczędzę – rzekł Will. – Chyba że dacie mi powód, by polała się krew.

Shane z Willem kazali im wstać i ustawić się gęsiego. Nie starczyło sznura, by związać wszystkich razem, więc Shane z łukiem w gotowości zamykał kolumnę pięciu kulejących mężczyzn, a Will prowadził Nocnego Rycerza na smyczy, jak psa.

– Jeśli przekroczę granice Windbone, ktoś tej nocy zginie – powiedział Jaime, kiedy ruszyli. – Nie chcesz tego, zwiadowco. Donovan złoży wizytę tobie i twojemu gówniarzowi. Z takich spotkań nie uszedł z życiem żaden zwiadowca.

– Mówisz o Watsonie, Jaime? – spytał Will, nieodwracając się.

– Nie nazywaj mnie tak!

– Co jeszcze wiesz o śmierci Watsona, Jaime? – Will specjalnie położył nacisk na jego imię. Szara twarz nabrała różu.

– Znam kogoś, kto by ci opowiedział o tym co do joty – powiedział Jaime. – Wystarczy, że puścisz mnie wolno, to się spotkacie.

– Okropnie się targujesz. Lepiej już nic nie mów.

– Wam okropnie idzie to, co robicie – mówił dalej, niezrażony. – Non stop się cofacie, błądzicie w koło. Latacie za własnym ogonem...

Will zakneblował go w końcu. Dalej szli w ciszy przerywanej pojękiwaniem rannych.

Przed Windbone Will zostawił Jaimego z Shane'em i sam poszedł z czterema zakładnikami do wsi. Nie chciał roztrzaskać psychiki Jake'a Rhodesa widokiem przeistoczonego syna. Jego życie będzie ukrywać tak długo, jak tylko będzie w stanie, choć w śmierć syna Rhodes uwierzy tylko wtedy, gdy ujrzy zwłoki potomnego. Sprawy rodzinne zawsze należały do delikatnych.

Shane teraz dobył saksy i posadził Jaimego pod rozłożystą wierzbą, a sam wsparł się o przeciwne drzewo. Spod kaptura mógł obserwować Rhodesa, ile chciał tak, jak on wcześniej spod swojej maski. Młodzieniec próbował coś powiedzieć, ale knebel i ignorancja Shane'a doszczętnie go zniechęciła. Will szybko wrócił.

– Panowie zadomowili się w celach, więc mamy trochę czasu dla siebie. – Will usiadł w siadzie skrzyżnym na przeciw Jaimego i ściągnął knebel. – No, to co masz nam do powiedzenia o przygodach swoich i Donovana? Zacznij od tego, jak się poznaliście.

– Nie. Zostałem potraktowany jak zwierzę. Daj mi spokój, zwiadowco.

– Naprawdę? – powiedział "smutno" Will. – W którym momencie?

Jaime zazgrzytał zębami.

– Od początku.

– Łatwo powiedzieć. Od początku to sam chciałeś, bym cię oszczędził, a potem wysłuchał, więc śmiało. Albo dołączysz do kompanów i ojciec cię powiesi. – Spojrzał na przebijające się przez liście słońce. – Mamy trochę po piętnastej. Shane, prawda, że chcielibyśmy zjeść jakiś porządny obiad w najbliższym czasie?

– Najlepiej steka z ziemniakami i chłodną mizerią, popijając piwem – powiedział Shane, ku rozzłoszczeniu Jaimiego.

Will skinął głową.

– W ogóle się nie starasz, Jaime. Tragiczny z ciebie antagonista. Ci najlepsi skrywają uczucia, by protagoniści nie mogli przewidzieć twoich zamiarów. Ech, chyba ci damy chwilę, byś popracował nad sobą.

– Obiad? – spytał ucieszony Shane.

– Tak. Do zobaczenia, Jaime.

Zwiadowcy pomachali młodzieńcowi, a Will wetknął materiał w jego usta, by krzykiem nikogo do siebie nie doprowadził, i wrócili do wioski. Za ich plecami Jaime krzyczał przez materiał knebla.

Mieli najgorszy komitet powitalny pod słońcem. Gdy tylko pojawili się na głównej ulicy przed drzwiami "Białej Turnii", podbiegła do nich Gelysandra. Jej złote bransolety i naszyjniki z kolorowymi kamieniami pobrzękiwały przy każdym jej ruchu, a czerwone szaty powiewały dziko u stóp w sandałach. W jednej dłoni trzymała filiżankę.

– Świruska na ósmej – mruknął Shane. Wślizgnął się do gospody. – Dalej, Willu.

Dopadła ich w środku. Inni goście ze zmęczeniem w oczach przywitali znachorkę.

– Zwiadowcy – powiedziała i wzniosła kubeczek jak do toastu. – Mówiłam o cieniu! Powrócił przez was! Cień tu jest! – Przez główną izbę przeszedł szmer zaniepokojonych ludzi. – Cień jest w Windbone! Ratujcie się!

Zamachnęła się karmazynowym szalem i chciała zwinąć się z budynku, lecz Will przytrzymał ją za ramię.

– Kto?

– Fusy nie podadzą ci nazwisk, zwiadowco – odparła z urazą. – Widziałam krzyż w filiżance! Krzyż!

Will uniósł brew, gdy podsunęła mu pod nos naczynie.

– Oświeć nas.

Gelysandra spojrzała na niego krzywo, jakby wiedza dotycząca fusów była podstawową umiejętnością życiową, której Will nigdy nie opanował.

– Kłopoty – wychrypiała. – Idą ogromne kłopoty. Albo już przyszły, ja jestem za tym drugim. – Przyjrzała się im sceptycznie, a potem zwróciła się do ludzi: – Natura nie kłamie. Chce dla nas jak najlepiej i zsyła nam znaki, byśmy strzegli się zła!

– Jaki krzyż? – mruknął Shane, patrząc do filiżanki. – Prędzej jakiś wąż? Albo wysypka.

Gelysandra cofnęła rękę, jakby coś ją poparzyło.

– Sio! Wąż powiadasz...

– Jakie "sio", kobieto?! – wycedził Shane. Jego słowa cięły jak ostrze napięcia gęstą ciszę. – Nie chcesz powstrzymać śmierci swoich sąsiadów? Aż tak cię to nie obchodzi? Pewnie współpracujesz z bestią! – Zdziwił się, gdyż ludzie szeptali z aprobatą i wymieniali się skinięciami głowy. Nic nie stracę, jeśli spróbuję. To kombinatorka, jak każda w jej zawodzie. – Wskrzesiłaś kalkarę, by twoje mroczne przepowiednie się spełniały. – Postąpił krok przed siebie i Gelysandra skuliła się. – Wiesz, co się robi z wiedźmami?

– Do ognia! – krzyknął ktoś z sali.

– Stos! – zaaprobował Steve. – Na stos z nią!

– Wystarczy – zagrzmiał Will, ale ludzie powstawali z ław i otoczyli trójkę. – Shane, wyjdź.

Steve wykroczył poza okrąg wieśniaków.

– Chwilkę, zwiadowco – rzekł basem. – Cały czas przewidujesz "złe omeny", ale nigdy z tym nic nie robisz. A teraz gdaczesz, że natura nas karze. Za co?

– Za co? Za co? – powtórzyli dokoła jak echo.

Pomarszczony palec Gelysandry oskarżycielsko wycelował w Shane'a.

– Zdrajca! Wąż, żmija to zdrajca. – Machnęła ręką. – Jak wy wszyscy.

– Co tu się dzieje? – Apollina przecisnęła się na przód z dłońmi na biodrach. – Co to za krzyki, zwiadowco Willu?

– Ach, Apollino, pozbywamy się tej staruchy. – Steve założył wielkie ramiona na silnej piersi. – Tak naprawdę stara wcale nie chce czuć się pożyteczna. Na stos!

– Na stos! Na stos!

Will dojrzał pusty kufel po piwie i sięgnął po niego, czego nikt nie zauważył. Zebrani głośno debatowali donośnie kary, gdy wtem rozległ się przeszywający trzask tłuczonego szkła.

Gmin odwrócił głowy ku Willowi, który spowodował ów hałas.

– Czy wy siebie słyszycie? – spytał, nie siląc się na unoszenie głosu. W karczmie było cicho jak makiem zasiał. Kilkadziesiąt zalęknionych par oczu wpatrzyło się w niego, włącznie z Shane'em. – Kłócicie się odnośnie śmierci niewinnej osoby, mieszkanki waszej społeczności. Gelysandra jest niewinna! Żaden trop śledztwa się z nią nie łączy. – Uniósł dłoń. – Jesteście zdesperowani i zmęczeni, ale wiedzcie, że prace trwają i wasza wioska wkrótce pozna sprawcę, który zostanie postawiony przed sądem i ukarany za zbrodnie!

– Jak chcecie sądzić niedźwiedzia?! – zapytał ktoś z tłumu.

Rozległy się pomruki.

Shane uniósł krytycznie brew. Dotychczas nie podawali do opinii publicznej takich szczegółów.

– Wiele dowodów i połączeń wskazuje, że za genezą bestii stoi człowiek - powiedział spokojnie Will. – Kto powiesił ciało Clinta Weltera? Z pewnością nie zwierzę.

Gmin rozejrzał się po sobie z nieufnością, jakby zdrajca krył się wśród nich.

– Nie musicie się obawiać – rzekł Will, widząc poruszenie ludu. – To nikt z obecnych w Windbone.

– Kim byli ci mężczyźni, których wtrącono przed chwilą do cel? – spytał Steve. Ludzie ożywili się, lecz Will szybko ich uciszył.

– Zwykli zbóje z Dawsmere.

– Ach, to chorężone Dawsmere! – Rozległy się godne cenzury wyzwiska sąsiedniego lenna.

Gdy nienawiść z Gelysandry przelała się na obelgi skierowane ku Dawsmere, Will odciągnął ucznia na bok, przyparł do ściany i syknął:

– Co ci, do cholery, strzeliło do głowy? Nie wierzę, że w ciągu pięciu dni trzeci raz wyprowadzasz mnie z równowagi.

– Ona tylko pogarsza sprawę, Willu – odparował Shane.

– Nie tym tonem, chłopcze. Zdajesz sobie sprawę, że omal nie wysłałeś niewinnej kobiety na śmierć?

Dolna szczęka Shane'a wysunęła się bojowniczo.

– I co teraz? Wychłostasz mnie?

– Jesteś do reszty bezczelny. Nie poznaję cię. Próbujesz się na mnie zemścić?

Shane skrzywił się, jakby pod nos ktoś podstawił mu talerz łajna.

– Co? Mówię, co czuję! Zmęczony jestem tym wszystkim, Willu! W ogóle nic nie robimy!

Will w ostatniej chwili powstrzymał się przed wymierzeniem uczniowi soczystego policzka.

– Jeśli tak bardzo nudzi cię nasza misja, wracaj do domu.

Shane wyswobodził się z chwytu mistrza i z miną zbitego psa wyszedł z gospody, otulając się płaszczem.

Ktoś krzyknął, by iść po Fallona. Inny ktoś zaczął napastować słownie Galysandrę, oskarżając ją o reinkarnację potwora z czasów wojny, ale szybko dostał w nos i się uciszył. I choć zabobonna kobieta nie wyczyniła żadnej szkody, równocześnie nikomu nie pomagała.

Fallon ze spokojem wysłuchał opowieści Willa, przerywanej dopowiedzeniami tłumu, a Jake Rhodes patrzył z niesmakiem na Gelysandrę, skuloną i maluczką, przerażoną poruszeniem wokół jej osoby.

W głębi duszy Will obawiał się, że wieśniacy z prędkością światła zmienią zdanie i zacznie się nagonka na Shane'a, który na całe szczęście zniknął z pola widzenia gminu. Póki co nie zapowiadało się na ukaranie chłopaka za bezpodstawne oskarżenia. Will pomyślał, że Shane nie namawiał nikogo do pozbycia się znachorki. Wątpił, by jego uczeń posunąłby się do tak radykalnego kroku, kierowany jedynie emocjami. Albo aż emocjami.

Sprawa zgodnie ucichła i zdawać by się mogło, że nikt tej nocy nie ucierpi. 

[[troche poprawioned]]

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro