epilog; wyznania

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

41/41 (1)

2 marca 663 roku wspólnej ery

Dotarcie na drugą stronę kanału dzielącego Clonmel i Araluen wcale nie jawiło się jako trudne w obliczu tego, jakimi drogami musiała podróżować do owego Redmont. Jej mapa była tak marnie i podrzędnie wykonana, że mówiła, iż Redmont – jedno z pięćdziesięciu lenn – usytuowane jest przy wybrzeżu, co okazało się być obrzydliwym kłamstwem kartografów clonmelskich.

A Peg M. Lavin nie znosiła kłamstw, zaraz po imbirze.

Tak więc w Highcliff powiedziano jej, że do Redmont to drogą na południe, a w Hogath pokierowali ją na wschód. Na domiar złego, padało nieznośnie i jej wierzchowiec ślamazarnie poruszał się po błotnistym gościńcu.

Chwała bogom, że nikt jej nie napadł. Nie chodziło o to, czy miała przy sobie coś kosztownego – może jedynie pieczęć clonmelskiej dyplomacji, pergaminy i pióra. I sztylet, którym posługiwała się jak mały chłopiec znalezionym w lesie patykiem.

Zorientowała się, że jest u celu na widok zamku o czerwonawych murach, górującym nad doliną i lasem. Oraz nad skupiskiem chat; mapa mówiła, że trafiła do Wensley. Była już niedaleko celu, którego nie było niestety na mapie.

W Wensley pachniało świeżo ściętymi plonami, ludzie krzątali się po ulicach, prowadząc swoje codzienne życie. Peg poczuła się bardzo... sielsko. I zupełnie, jakby była u siebie w Dun Kilty.

Uwagę Peg przyciągnęła gospoda, wokół której tłoczyło się najwięcej osób; wchodzili i wychodzili, zajmowali się motłochem w środku, skąd biło przyjemne, domowe ciepło. I co ważniejsze, pysznie pachniało obiadem, aż Peg poczuła jak ślina wzbiera się w jej ustach. Uniosła wzrok na szyld. "Czubaty talerz". Albo "Sterta talerzy", "Półmisek...". W każdym razie to tutaj postanowiła się zatrzymać na krótki posiłek.

Przywiązała konia i weszła w zaduch gospody, kierując kroki w stronę kontuaru. Za nim krągła blondynka czyściła kufle i wydawała rozkazy pomocnikom w fartuchach i strojach kelnerskich. Peg wiedziała, że zaraz zamieni słowo czy dwa z właścicielką gospody. Miała dobre oko do ludzi, dlatego wysłano akurat ją do sąsiedniego królestwa.

– Dzień dobry. – Peg uśmiechnęła się promiennie, a blondynka wzniosła nań spojrzenie pogodnych oczu. – Znajdzie się jeszcze miejsce dla zbłąkanej wędrowczyni?

– Z pewnością – zapewniła ją karczmarka. Zawiesiła wzrok na płomiennie rudych włosach rozmówczyni. – Aczkolwiek z tym może być problem o tej porze. – Wskazała izbę. – Trochę klientów już mamy.

– Czyli wybrałam dobre miejsce z dobrym jedzeniem skoro taki ruch.

Kobieta zaśmiała się serdecznie.

– Tutaj nie ma na co narzekać, droga pani.

– Proszę mówić na mnie Peg.

– Dobrze. Jestem Jenny. Co podać?

Peg przyjrzała się tablicy z wypisanymi daniami nad głową Jenny.

– Klopsiki wieprzowe. I kufel piwa kraftowego.

– Oczywiście. – Odwróciła się do okienka, skąd szczękały talerze i pluskała woda w beczkach. – Alisa! Klopsy raz i piwo kraftowe!

Peg rzuciła na stół walutę, odliczyła i podała Jenny kwotę z lekką nadwyżką.

– Napiwek tak szybko? – zaśmiała się Jenny.

– To za informacje.

Jenny pochyliła się z miną konspiratorki.

– Tak?

– Gdzie mogę znaleźć zwiadowcę?

– Ha! Taka wiedza jest darmowa. – Oddała zmieszanej Peg drobniaki. – Boczną ścieżką za kowalem, dwie przecznice stąd. Potem cały czas w las. – Przyjrzała się badawczo hibernijce. – Nie stąd, prawda?

– Nie, masz mnie.

Jenny do niej mrugnęła.

– Niewielu hibernijczyków miałam okazję gościć.

– Och. Masz nosa. Tak, szukam zwiadowcy.

– Któregoś konkretnie? Mamy trzech obecnie. – Posłała jej uśmiech.

– Tego z blizną. Shane od Bestii. Tak o nim mówią w Clonmelu.

Pulchna, acz ładna twarz Jenny stężała lekko. Rozejrzała się, jakby rozmowa na ten temat była objęta jakimś tabu.

– To nie jest dobra pora, powiem ci.

– To moja powinność. Wiesz, tam, skąd pochodzę rozwijają się plotki na ten temat. Moim zadaniem jest naprostować informacje, zbierając je u źródła.

Jenny pokręciła głową.

– Minęło półtora roku odkąd... Shane stał się "sławny". – Odstawiła czyszczony kufel i wsparła się o blat. – Cały czas to za nim chodzi, mówię ci. Uważam, że nie powinno się tego dalej roztrącać.

– Chodzi za nim... co takiego?

– Jesteś dziennikarką, co? – Jenny zwęziła oczy. – Mówię poważnie, on nic ci nie powie. Shane od Bestii – prychnęła i podrapała się po karku. – Biedny.

– Mimo to spróbuję. W granicach zdrowego rozsądku.

Jenny spojrzała na nią ze współczuciem.

– Żeby nie było, odradzałam ci, więc chcę mieć czyste sumienie.

– Czy pojawił się już ktoś taki, kto również chciał zaczerpnąć nieco informacji od Shane'a? – spytała Peg, a w tym czasie Jenny podała jej talerz z obiadem. – Dziękuję.

– Proszę. Szczerze powiedziawszy, to tak – powiedziała zmartwiona. – Shane to dość porywczy człowiek, więc i szybko traci cierpliwość. Przynajmniej ostatnio, właśnie z powodu ludzi, którzy przyjeżdżają tutaj, jak ty.

Peg rzecz jasna domyślała się, że może pocałować klamkę, lecz teraz wątpliwości zalały ją jeszcze silniejszą falą niż wcześniej.

Niespiesznie skończyła posiłek, popijając zimnym, gorzkim piwem. Nacieszywszy uszy i duszę muzyką kapeli przygrywającej w rogu sali, podziękowała za gościnę i ruszyła wskazaną drogą ku borowi. Rumaka zostawiła w stajni. Musiała rozchodzić ciężkość obiadu.

Jej oczom ukazała się niewielka, leśna chata na kamiennej podmurówce. Z komina wznosił się dym i z ulgą stwierdziła, że zastała swój cel w domu. Chociaż Jenny wspomniała, że było ich trzech.

Zbliżając się do werandy, do jej uszu dobiegł trzask siekiery uderzającej o pieńki drewna. Peg niepewnie zajrzała przez okno i prędko wycofała się, kiedy nienaoliwione drzwi otworzyły się tuż obok, niespodziewanie.

– Dzień dobry – rzekł mężczyzna w ciemnych włosach i lekkim zaroście. Patrzył na nią uważnie, lecz pogodnie. – Mogę pani w czymś pomóc?

– Tak, dzień dobry. – Podała mu rękę. – Jestem Peg M. Lavin i przyjechałam do Redmont z Clonmelu, by spotkać się z Shane'em. Zastałam go? Czy może mam z nim przyjemność?

Mężczyzna przez sekundę patrzył na nią, zbity z tropu. Potrząsnął głową i zaraz jej skinął.

– Eee... Cóż. Nie do końca. Nazywam się Will Treaty, a Shane jest moim uczniem. Jest pani z Clonmelu?

– Tak. Z Dun Kilty.

– W sprawie Shane'a?

– Dokładnie tak powiedziałam. Muszę z nim porozmawiać. Jestem dziennikarką... – Wyciągnęła z kieszeni liścik z pieczęcią władcy Hiberonu.

– Willu?

Peg nagle odwróciła się z cichym okrzykiem zdumienia na dźwięk trzeciego głosu, który znikąd pojawił się za jej plecami. Jego właściciel był młody, poniżej dwudziestki i patrzył na nią nieufnie, jak nikt wcześniej. Dekolt jego koszuli zdobiła plama potu, włosy w kolorze ciemnej słomy miał rozczochrane od wysiłku, a policzki zdobił rumieniec od pracy w przymrozku. Na lewym widniała parszywa szrama, a w zasadzie cztery – Peg już wiedziała, że przed nią stoi ów Shane od Bestii.

Wpatrywał się w nią tak nieprzychylnie, jakby miał trzymaną w dłoni siekierą odrąbać jej głowę jednym sprawnym ruchem.

– Shane, poznaj panią Lavin z Clonmelu – powiedział Will. – Przyjechała do ciebie.

Chłopak prychnął i odszedł za chatę, by kontynuować rąbanie pni.

– Shane! – krzyknął za uczniem. Zerknął na Peg. – Proszę wybaczyć. Miewa swoje humorki. Porozmawiam z nim. Proszę wejść. – Rozchylił drzwi, wpuszczając ją. – Zaraz wrócę.

Peg weszła do środka. Przy kominku grzał się czarno-biały pies, lecz suka uniosła tylko łeb i ziewnęła przeciągle. Peg przyłożyła dłonie do rozpalonych ze wstydu policzków. Zajęła miejsce przy stole, kładąc na nim torbę. Szczerze wątpiła, by jej zawartość okazała się przydatna. Na werandzie rozległ się jakiś szelest i do środka wślizgnął się ciemny kształt.

– Ojej, dzień dobry. – Peg pochyliła się, by zapoznać się z kolejnym psem, tym razem o czarnym futrze, który trącił wilgotnym nosem jej dłoń, domagając się pieszczot. – No cześć, słodziutki.

W drzwiach znów ktoś stanął.

– Mel – powiedział Shane i poklepał udo, a pies podbiegł do niego. – Już, sio na dwór. A pani nie ma tu czego szukać – oświadczył chłodno. – Niech pani przekaże swojemu królowi, że sprawa zakończona.

Peg wstała, choć nie wiedziała do końca, dlaczego to zrobiła.

– Ale...

– Nie będę z nikim o tym rozmawiać – uciął ostro.

– Nie obchodzi pana, co mówią za morzem?

– Do widzenia. – Otworzył ostentacyjnie drzwi i założył ręce na piersi.

Peg wyjęła z torby sakiewkę.

– Zapłacę.

Oczy Shane'a zabłysły gniewnie.

– Jak śmiesz... Nie jestem pierdoloną atrakcją turystyczną!

Zjawił się Treaty i uspokajająco położył bliznowatemu uczniowi dłoń na ramieniu, mówiąc coś cicho do niego z niezadowoloną miną.

Wtedy Peg zrozumiała, że plotki omijały jakąś kluczową rzecz, którą Shane nie chciał się dzielić.

– Są pewne szczegóły, o jakich wolę zapomnieć, ale przez ludzi, jak ty... – Wytknął w nią palec, postępując krok w przód. – Wszystko się wali. Wynocha!

– Shane. – Treaty chwycił go za bark, a jego niezadowolony ton uderzył nawet Peg. – Wystarczy. Przesadzasz.

– Nie jestem dzieckiem, Willu – warknął chłopak. – Kto rozpuszcza plotki na mój temat?

Peg uśmiechnęła się, choć nie było w tej sytuacji nic śmiesznego.

– Jednak chcesz ze mną porozmawiać – stwierdziła, ryzykując ciosem w twarz. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło, mimo iż Shane musiał być temu bliski. – Ja ci coś opowiem, a w zamian ty mnie. Zgoda?

Widziała, jak bił się z myślami, mierząc ją nienawistnym spojrzeniem. Peg nie odpuści mu tego tak łatwo. Spróbowała jeszcze czegoś.

– Odpowiesz na te pytania, które będą dla ciebie najwygodniejsze.

– Taki miałem zamiar – odwarknął, a Peg westchnęła ciężko.

– Dziękuję. Usiądźmy.

– To ja się może przejdę – powiedział Will. – Albo dokończę rąbanie.

Shane odprowadził go wzrokiem i zamknął za nim drzwi. Peg w tym czasie rozłożyła notatnik, odkorkowała inkaust i wygładziła stronę. Shane dorzucił drewna do pieca i niechętnie usiadł naprzeciwko. Był spięty i schował dłonie. Musiały drżeć.

– Za morzem figurujesz jako Shane od Bestii – zaczęła. – Jak naprawdę się nazywasz?

– Shane Cleveland. Kto tak mówi?

– Zaczęło się od plotek ponad rok temu przy wybrzeżu w porcie. Rybacy opowiadali między sobą o wielkim niedźwiedziu-ludojadzie w aralueńskich górach. I o kimś, kto ów niedźwiedzia poskromił. – Shane uniósł brwi i skrzywił się. – Ile miałeś wtedy lat? Gdy zabiłeś niedźwiedzia, rzecz jasna.

– Siedemnaście i dwa dni.

– Jak dawno temu to było? – Spojrzała na niego uważnie i zaobserwowała znaczącą zmianę.

Cały poprzedni gniew uszedł i teraz patrzyła na zmarkotniałego chłopca.

– Może półtora roku temu – mruknął.

– Jak do tego doszło i jak to wyglądało?

– Pojechaliśmy do lasu za przyjacielem, który wyszedł w nocy. – Umilkł na chwilę, wbijając spojrzenie w pustkę przed nim. – Na leśnej drodze... Zaskoczyła nas. I... Wtedy. Ją zabiłem. Po prostu, strzeliłem. Ale... strzała nie wyrządziła jej wielkich szkód, więc... dopiero nóż... I wykrwawiła się w lesie.

Walczył w czymś w sobie. Głos go zdradzał.

– "Ją"? Czyli to nie był "on", niedźwiedź.

– Był. Tylko... Został zmutowany narkotykiem. – Urwał, ale Peg nie miała zamiaru popędzać go, wiedząc, że sam zaraz otworzy się przed nią. Robiło się coraz ciekawiej. Nagle podniósł wzrok. – Masz, co chciałaś. Znasz prawdę.

– Czekaj. – Pochyliła się, sięgając po jego dłoń, którą wsparł o blat, kiedy wstawał. – Wysłucham cię. Ten zmutowany niedźwiedź. Opowiedz mi więcej, proszę.

Shane patrzył na nią twardo.

– Nie.

– Shane, proszę. To ważne. Twoja historia zasługuje na rozgłos.

– Powiedziałem: nie.

– Wysłucham cię i nie będę cię o nic posądzać.

– Czy ty jesteś głucha? – podniósł głos, cofając się. – Mówisz w powszechnym, a nie pojmujesz znaczenia słowa "nie"? Czy ty nie widzisz, że mnie to boli, durna babo? Samo myślenie! Koniec wywiadu. Wynoś się, natychmiast.

Spojrzała na niemal niezapisaną kartkę i zmarkotniała. W sumie czego miała się spodziewać? Z pewnością nie tego. Wstała i zaczęła pakować rzeczy. Podsunęła Shane'owi sakiewkę, lecz on tylko spojrzał na nią pogardliwie.

– Ruchy.

Peg zgromiła go spojrzeniem.

– Za grosz szacunku.

– To ty włazisz mi z buciorami w życie. – Zazgrzytał zębami. – Udław się tą sakiewką i notatkami. Won.

Otworzył jej drzwi i do środka wślizgnął się Mel. Szczeknął, wyczuwając napięcie swojego pana.

Will siedząc w wiklinowym fotelu, śledził spojrzeniem, jak rudowłosa kobieta odchodzi, kryjąc głowę przed deszczem pod kapturem płaszcza podróżnego. Shane drapał Mela po głowie, który pomrukiwał gardłowo.

– Teraz możemy być pewni, że żadni ciekawscy tu nie zajrzą przez długi czas. – Will pociągnął łyk kawy i mlasnął. – Co nie zmienia faktu, że mogłeś zmiarkować.

Shane prychnął.

– Trzeba było od razu zaszczuć ją psami.

– Shane...

– Co? Ty nigdy nie musiałeś stawiać się w mojej sytuacji.

– Wiem, że wciąż ciąży ci śmierć Dantego i Solar.

Shane spuścił spojrzenie.

– To się już nie powtórzy – rzekł spokojnie Will. – Otworzyłeś się przed Carolyn i rodzicami. Mówiłeś, że było ci lżej.

– T0 co innego... – Pokręcił głową. – Otworzyć się przed bliskimi a opowiedzieć to samo obcej osobie.

– Najważniejsze, że zrozumieli.

Shane uniósł lekko kącik ust.

– Tak.

– Nie no, muszę spytać! – ożywił się Will i uśmiechnął szeroko. – Jak z Carolyn?

Shane również się uśmiechnął, a Mel przysiadł i zaszczekał, również czekając na odpowiedź.

– Byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że musimy się ukrywać. Jest bardzo wyrozumiała i troskliwa i... – Zerknął na Willa. – Co się tak szczerzysz?

– Cieszę się, Shane – odparł Will. – Cieszy mnie, że jest już dobrze. 

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
cdn...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro