rozdział dwudziesty czwarty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jaime nienawistnym spojrzeniem odprowadzał zwiadowców do granic wsi. Przez drzewa ledwo przebijały się najbliższe chaty, ale ktoś, kto żył w tych okolicach dwadzieścia lat, doskonale odnajdywał się na tym terenie, w przeciwieństwie do zaistniałej sytuacji. Trochę zaczynał się godzić z tym, że został zapędzony w kozi róg.

Mimo krwawiących nadgarstków, dalej szarpał się w więzach. Nie chciał zawieść Donovana. Choć alchemik nie wyglądał na mściwego człowieka, był bardziej niebezpieczny niż jego medve moncai. Nadal zachowywał przewagę, gdyż kalkara jeszcze żyła, ale co się stanie, kiedy zwiadowcy już się dobiorą do legowiska? Jednocześnie znajdą też laboratorium Donovana.

W zasadzie już go zawiódł. Miał wytropić Denalię, ale od tygodnia zmagali się z tym jego tropiciele, których wynajął z Northan. Jutro miał się odbyć pogrzeb, na którym Donovan się pojawi. Być może wtedy capną dziewczynkę. Tej nocy Jaime dowidział się, że Denalia przebywa u jakiś nieco bogatszych mieszczan. Szkoda, że musiał ukatrupić ich sukę – lubił psy.

Dźwignął się na obtarte, zakrwawione i obolałe od nierównej drogi nogi. Idioci nie przywiązali go do drzewa, nie zastawili żadnej pułapki, oprócz dziwnie związanych rąk – za knykcie kciuków. Pewnie sądzili, że poranione stopy go powstrzymają. Od razu pożałował, że się poruszył; sznur na szyi zacieśnił się, blokując przepływ powietrza. Myśl, myśl, myśl! Chciał przełożyć spętane dłonie pod tyłkiem i nogami, ale ramiona były zbyt krótkie. Górą wyłamałby sobie ramiona w stawach, a sprawne ręce jeszcze mu się przydadzą.

Usiadł z powrotem i wsparł na wierzu palców. Pocąc się i stękając przez knebel z bólu, przecierając sobie niemal do mięsa oba kciuki, parł dalej, byle przełożyć dłonie pod biodrami. Takim kosztem przeniósł związane dłonie na przód. Palce go piekły od krwi, przetarć i zmęczenia. Wyrwał knebel z ust i zębami rozerwał więzy. Wolnymi palcami pozbył się sznura z szyi, odetchnął głęboko i zaśmiał. Może i nie grzeszył inteligencją, ale sprytu mu nie brakowało.

Zdjął kolczugę, tunikę i koszulę i tę ostatnią rozdarł w pół. Najpierw jedną połową obwiązał jedną stopę, później drugą. Zarzucił z powrotem tunikę i kolczugę, choć materiał gryzł go w nagi tors.

Wstał i odszedł w las, gdzie zwiadowcy zostawili broń rabusiów i rozrzucili ją w krzakach. Kto tak robi? Jaime sądził, że to on jest tym głupim, ale widocznie się mylił. Chwilowa przewaga oślepiła zwiadowców i teraz będą musieli zapłacić za swoją wybujałą w kosmos dumę.

Z namaszczeniem podniósł dwuręczny miecz i przełożył paski nad głową. Doskonale się poczuł z ciężarem stali na plecach oraz swoją siekierą u pasa.

Na widok oręża byłych kamratów prychnął.

– Przegrywy.

Pod drzewem stanął nad szarą maską, zamyślony. Kopnął ją w krzaki. Syknął z bólu; czemu najpierw robił, a potem myślał? Teraz stopy rozbolały go jeszcze bardziej i krwawiły na nowo i obficiej. Poczuł nagły wstyd; tylko świrusy noszą takie złowieszcze rzeczy, choć pod spodem Jaime nie miał się czego wstydzić. I bez maski wzbudzał postrach. I pożądanie wśród płci pięknej w Windbone. Przejechał palcem po szramie na sinych ustach.

Jeszcze dzisiaj musi zażyć więcej kryształu.

Słońce zakryły ciemne chmury; nic niesamowitego w tych okolicach. Tutaj natura robiła co chciała i kiedy chciała. Deszcz zmywał ślady Jaimego, ale w błocie odbijały się nowe. Jaime męczył się z ich zacieraniem i wieczorem dotarł do Przystani szlakiem, który był najdłuższy z tych, jakie Jaime znał.

– Pewnie już mnie szukają – mruknął do siebie i przyspieszył. Woda zlepiała czarne jak heban kosmyki na jego czole.

Ruszył w stronę wejścia do groty, lecz przystanął na dźwięk znanego mu głosu Donovana.

– Co się stało, że wróciłeś sam?

Przywitał go serdecznym uściskiem dłoni i zatroskaną miną.

– Tropiliśmy twoją córkę – powiedział Jaime i skrzywił się, kiedy Donovan ścisnął go za przetarty fragment ręki.

– Dobrze, i jak? Chodź, opatrzę cię i wysłucham raportu.

Weszli do groty. Medve moncai drzemała w odległym rogu groty. Jaime wyraźnie widział plamy krwi na jej płaskim pysku.

– Łowy pomyślne – rzekł zadowolony Donovan na widok miny Jaimego. – Jaime, gdzie twoja maska?

– Zgubiłem.

Donovan kazał mu usiąść na krześle i wydobył bandaże ze skrzyni, gdzie trzymał rzeczy do opatrywania i zszywania ran. Wpierw nadział na półkolistą igłę nić, by zająć się rozcięciem na nosie.

– Więc? – ponaglił go Donovan. Zreflektował się, że tą ranę jeszcze należy oczyścić. – Poczekaj. – Znalazł resztę spirytusu i, odchyliwszy Jaimemu głowę, rozlał alkohol na ranie. Trunek spłynął po jego twarzy. Jaime oblizał się z uśmiechem. – Mów – rzekł, kiedy skończył polewać również rozwalone stopy.

– Tej nocy namierzyliśmy Denalię w domu na skraju lasu, w Selby. Mieszka z byłym zwiadowcą Lutherem Hoganem i jego rodziną. Co jeszcze ciekawsze, przybył Will Treaty we własnej osobie wraz z uczniem, o którym już ci mówiłem.

– Świetna robota – pochwalił go Donovan, szczerze uradowany. – Piękne wieści, choć okropne. Liczyłem na mniej doświadczonych i mniej rozumnych zwiadowców. Bo widzisz – westchnął, a Jaime wiedział, że te słowa oznaczają dłuższą przemowę – kiedy byłem jeszcze wiernym sługą lorda Morgaratha, obiło mi się o uszy imię Will. Potem chłopak nazywał się Will Treaty na cześć jego dokonań. Jego lekkomyślny przyjaciel zabił lorda Morgaratha w pojedynku dzięki przebiegłemu manewrowi.

– Czyli problemem byłby ten przyjaciel, nie sam Treaty – powiedział Jaime.

– Treaty też.

– Jest skończonym idiotą.

– Czemu tak uważasz? Oj, nie ruszaj się, będę szył.

– Poszedł na szlak dzisiaj przed południem. Spotkaliśmy ich i wzięliśmy ucznia jako zakładnika, ale Thomas, który miał pilnować drogi, wtopił. Nie wiem, gdzie jest Samuel. Ale w każdym razie Thomas wypaplał się o naszej współpracy, a potem... Role się odwróciły i moi ludzie zostali zapędzeni w kozi róg. Zwiadowcy zabrali Thomasa, Shane'a, Ronniego i Eustachego do Windbone, ale mnie zostawili przed wioską.

– Pewnie nie chcieli cię konfrontować z ojcem – mruknął Donovan.

– On by mnie powiesił.

– Cóż za wyrodny ojciec – prychnął Donovan. Jego palce zręcznie zszywały nos Jaimego. – I co dalej? Jak udało ci się zbiec? Uważam, że to niezwykły czyn uciec zwiadowcom.

– Zostawili mnie w lesie i poszli do Windbone. A czwórka moich trafiła do aresztu i pewnie zostaną przesłuchani.

Donovan skończył łatać pomocnika i w zamyśleniu sięgnął po kolejne opatrunki. Gdy w końcu się odezwał, brzmiał poważnie i stanowczo:

– Zagrażają nam, ale i my jesteśmy zagrożeniem, Jaime. Wątpię, by zwiadowcy ryzykowali ponownym wejściem dzisiaj. – Spojrzał na stalagnat, wokół którego zebrała się deszczówka. Krople pluskały w stawek. – Ani czas, ani pogoda nie pozwala na takie wędrówki. Kiedy skończę cię opatrywać, wypuszczę medve moncai, by pilnowała szlaku.

– Oni nie mogą nic wyciągnąć z tej czwórki – powiedział twardo Jaime. – To są szumowiny, które srają w gacie na myśl o zwiadowcach. Wypaplają wszystko!

– To się ich pozbędziesz. Jeszcze tej nocy.

Jaime zazgrzytał zębami.

– A zwiadowcy?

– A no tak... Hm. Nie, wiem, co zrobimy. – Nasączył materiał wodą i obmył młodzieńcowi rany na dłoniach, a potem na stopach. – Denalia to twój priorytet. Musi trafić z powrotem do domu. Uciszymy ich jedyne źródło informacji o nas.

Jaime uświadomił sobie, że Donovan często wypowiada się "za nich", ale w głównej mierze chodzi mu o "siebie".

– Ale drugie będzie w Windbone. Chyba i tak jest za późno na zabicie Ronniego i pozostałych. Zwiadowcy pewnie już ich ciągną za języki. Jeśli dasz mi kryształu, załatwię obie te sprawy jednej nocy.

Donovan uniósł spojrzenie na chłopaka i rozpromienił się.

– Och, faktycznie! – Poklepał go po policzku. – Na takiego współpracownika jak ty nie szkoda mi mendi kesshi. Podaruję ci kolejne piętnaście setnych grama. Powinno wystarczyć. Bo widzisz, gdy cię ratowałem, przeznaczyłem na ciebie półtora grama rozpuszczonego z wodą źródlaną i – jak widzisz po swoim ciele – efekt był zgodny z obliczeniami. Co prawda, omal nie rozsadziło ci układu krwionośnego, ale tyci mniej kryształu i byśmy nie prowadzili tej konwersacji.

– Dobrze, że tego nie żałujesz. I nie będziesz.

Donovan skończył z pierwszą dłonią Jaimego i związał końcówki bandaża. Zabrał się za lewą rękę.

– Wiem, Jaime. Ubolewam nad tym, że nie dało się szybciej przyprowadzić do mnie mojej Denalii. – Nacisnął na ranę chłopaka, aż ten krzyknął cicho. – Obyś naprawił ten błąd i nie prowokował mnie do żalu i utraty nerwów.

Jaime pokiwał głową.

– To będzie krwawa noc, Jaime. Zapłata za słabość i zdradę. Jutro idę na pogrzeb Watsona. Chcę zobaczyć Treaty'ego z bliska. – Dłonie mu drżały, lecz nie ze strachu, tylko z nienawiści. Oczy zaiskrzyły werwą. – A potem on zobaczy medve moncai z bliska!

Gdy Nocny Rycerz został opatrzony, Donovan przygotował obiecaną ilość kryształu górskiego i dodał kolejny podarunek.

– Co to takiego? – spytał Jaime, dotykając ciemnozielonego materiału.

– Zwiadowczy płaszcz Watsona – odparł Donovan. – Zabrałem to oraz jego dębowy wisiorek jako trofeum. – Wyjął spod koszuli srebrny liść. – Weź go dla niepoznaki.

Jaime skinął głową i ścianką twardego pergaminu posiekał niebieski proszek, który mienił się w blasku świec. Przejechał nosem po blacie, wciągając kryształ i zakaszlał, ale natychmiast poczuł potężny zastrzyk energii. Donovan rozpoznał te szaleńczo rozszerzone źrenice. Niebieskiej barwy tęczówek niemal nie dojrzał w oczach Jaimego. Ten zaśmiał się w głos, aż kalkara zerknęła na niego krwistym okiem.

– Czas na przemoc! – Chwycił płaszcz i wybiegł dołem jaskini w las. Kalkara na znak Donovana poczłapała za naćpanym młodzieńcem w ustający deszcz i półmrok wieczoru.

Will domyślał się, że nie tylko jego gryzie sumienie. W samotności przyglądał się, jak wznoszono stos. Will nadal wspierał się plecami o gospodę. Dookoła chrustu wyłożono kamienie, by ogień nie rozprzestrzeniał się na boki. W samym środku zatknięto gruby pień jaworu.

– Dąb, buk i grab są świetnymi materiałami palnymi – mówił Steve. Był drwalem, więc na drzewach znał się lepiej niż na czymkolwiek innym. – Jak damy jawor jako trzon, będzie się palić bardzo ładnie, równomiernie i niezbyt ciepło.

Przygotowania zajęły mieszkańcom całe popołudnie i porę obiadową; wszyscy sprzymierzeńcy zerwali się do pomocy i nawet dzieci przynosiły suche sosnowe gałązki. Matki z krzykiem wyganiały je do domów, ale dzieciaki wystawiały ciekawsko główki w oknach.

– Ach, ta sosna! – uradował się kasztelan. – Tak pięknie się pali, drodzy obywatele!

Mieszkańcy przebierali i wybierali przy stołach z kiełbaskami, serem i chlebem, targowali się o nie, gdy czegoś im brakowało.

Dym ogniska unosił się wysoko ponad linię drzew.

Shane bawił się źdźbłami trawy, plotąc bliżej nieokreśloną siatkę. Bez wyrazu oglądał szary nieboskłon, kiedy przyszły ciężkie chmury i lunął deszcz.

– Chrust! Brać chrust i chować!

– Dać derki! Koc! Osłońcie drewno!

Chłopak naciągnął mocniej kaptur na głowę. Zerknął na nauczyciela; Will stał pod daszkiem przy konikach i nie moknął. Shane zerwał się na nogi. Przez całe zamieszanie zapomnieli o ważniejszej rzeczy, jaką był Jaime Rhodes. Czy Will przywiązał go do drzewa, jak wcześniej pozostałych jego kompanów? Teraz ta czwórka siedziała w suchym i zgniłym więzieniu, ale nadal mieli sucho nad głowami.

Ignorując rozweselony harmider w Windbone, okolica spokojnie zalewana była ciężkim deszczem. Niewiele pozostanie z tego chrustu. Ognisko zostanie przesunięte, możliwe, że na noc. O dziesiątej odbędzie się oficjalny i publiczny pogrzeb Watsona. Prawdopodobnie większość Windbone będzie obecna.

Stanął jak wryty widząc porozrzucane więzy w miejscu, gdzie pół godziny temu zostawili Jaimego. Zbiegł, a na dodatek uwolnił się bez żadnego ostrego narzędzia. Shane wyraźnie widział krople krwi na trawie. Poszedł na zachód, w góry. Shane uniósł spojrzenie na górujące nad wszystkim Wichrowe Wzgórze, którego wiatr kpiąco potargał go za płaszcz. Wręcz popychał go w kierunku góry.

– Nie teraz – powiedział sobie przez zaciśnięte zęby.

Możliwe, że zdążyłby dopaść Jaimego nim się ściemni, ale co dalej? Miał niecałe siedemnaście lat, refleks do wyćwiczenia, to samo szermierka i nikłe szanse na powodzenie.

Pomimo wątpliwości ruszył przed siebie, luzując saksę w pochwie. Nikłe ślady krwi prowadziły wąską ścieżką na wskroś przez las. Shane często kręcił się w tym samym miejscu, wyruszał z powrotem, a potem cofał do punktu wyjścia. Deszcz zmywał trop i nadzieję młodego zwiadowcy.

Wtem nastąpił na coś twardego i niepasującego do krajobrazu. Pod stopą ujrzał czaszkę i podskoczył z przerażenia, lecz była to tylko maska Rhodesa. Zaraz, wróciłem, gdzie spotkaliśmy zbirów. Wyszedł za szlak. W ziemi rysowały się niewyraźne ślady stóp ciężkiego mężczyzny. Idę po ciebie, Nocny Chujku.

Parł dalej, szarpany przez deszcz i wiatr, cały czas wmawiając sobie, że musi wracać. Gdy już niemal zawracał, deszcz prawie ustał i zamienił się w mżawkę. Szedł dalej po śladach Rhodesa. Nawet się nie starał zacierać śladów. Pułapka?

– Witam!

Shane zamarł i wyjął sztylet, widząc na szczycie dróżki jakiegoś mężczyznę ubranego w płaszcz z kapturem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro