rozdział dziesiąty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Spójrz, Willu. – Gdy opuścili dom Festlingów, Shane wyjął z kieszeni podarunek. Odpakował go z szmatki i powąchał spłaszczoną z góry i dołu kulę. – Uch, nie sądziłem, że tak capi.

Will zaśmiał się.

– Jak nie będziesz chciał go jeść, możesz dać mi.

Dosiedli koni i skierowali się na obrzeża miasta, gdzie znajdował się bar żony Luthera. Ich wiedza o byłym zwiadowcy była nikła, nawet nie byli pewni, czy w ogóle rozmowa z nim coś da. Pogoda znowu się zepsuła i odziani w płaszcze wędrowcy nasunęli kaptury na głowy.

Garstka bywalców zwróciła się ku drzwiom, gdy kątem oka złowili kolejne sylwetki wchodzące do środka. Usługujący chłopak i dziewczyna w wieku około szesnastu lat wymienili szybkie spojrzenia, i po krótkim sygnale od dziewczyny, chłopak czmychnął na zaplecze. Dziewczyna dalej roznosiła talerze z obiadami.

Zapach ciepłych, domowych dań uderzył w Shane i przypomniał mu, jak bardzo dawno zjadł coś konkretnego. Mimo napchania się sernikiem, nadal brakowało mu czegoś, co rozgrzeje go od środka na nowo.

– Możemy przy okazji kazać sobie coś podać na obiad – mruknął Shane, wirując za Willem zmierzającym do stolika pod ścianą.

– Tak, tak właśnie zrobimy. – Uwadze Willa nie uszła reakcja młodych kelnerów. – Masz jeszcze miejsce po serniku?

– Na takiego steka? Zawsze. – Shane wskazał na menu wypisane białą kredą na deskach nad kontuarem. Lokal do dużych nie należał, gdyż mieścił się na parterze kamienicy, podobnie jak w przypadku sklepu pana Festlinga. Jednak ciasność nadawała "Pod Dębem" przytulnego uroku, w szczególności dzięki roślinnym – oczywiście głównie dębowym – dekoracjom i drewnianemu wnętrzu. – Co zrobimy, kiedy Luther nie będzie w stanie wskazać nam, gdzie jest Watson?

Will machnął ręką. Zajęli miejsca pod lewą ścianą; Will wybrał to naprzeciw kontuaru w głębi lokalu, a Shane przy ścianie z widokiem na całe pomieszczenie. Ludzie ukradkiem na nich spoglądali, co krępowało Shane'a. Musiał skupiać się na każdym swoim ruchu, by nikt nie posądzał go o bycie jakąś niezdarą. Nie był jakąś sensacją, żeby gapić się na niego, jak na eksponat w muzeum.

– Nie będę myśleć na pusty żołądek.

– Witamy w "Pod Dębem" – odezwał się głęboki, dziewczęcy głos przy ich stoliku. – W czym mogę panom służyć?

To była ta kelnerka, która kazała drugiemu kelnerowi pójść na zaplecze, gdy pojawili się zwiadowcy z Redmont.

– Macie stek dzisiaj w ofercie? – spytał Shane, na co kelnerka przytaknęła i spojrzała pytająco na starszego ze zwiadowców.

– Dla mnie to samo. – Will machnął ręką.

– A do picia? – spytała.

– Dla mnie kufel piwa, a dla tego młodzieńca – sok porzeczkowy.

– Jabłkowy – poprawił Willa i zmroził go wzrokiem, kiedy kelnerka odeszła przekazać kuchni kolejne zamówienia.

Jakaś ponura myśl zachmurzyła oblicze Shane, co Will szybko wychwycił i podjął rozmowę.

– Jak się ma twój ojciec? Nadal pracuje jako tłumacz?

– Ostatnio coś go łupie w plecach – odparł Shane i tylko tyle zdążył powiedzieć, ponieważ przyniesiono napoje. Shane natychmiast wziął się za swoją szklankę z sokiem. Zajrzał do niej zmarnowanym wzrokiem, mimo iż starał się ukryć zmęczenie dzisiejszymi doświadczeniami. – Przez to też nie pracuje, bo musiałby dużo siedzieć, a prawdopodobnie przez siedzenie obciążył sobie lędźwie.

– Ważne, by chodził sporo, spacerował po okolicy.

– Nie da się chodzić cały dzień.

– Pan Herbert sobie poradzi, jestem pewien.

– Przynajmniej na polu nie musi pracować – bąknął Shane.

– Uważam, że oboje pracujecie równie ciężko.

Z talerzami nie przyszła ani dziewczyna, ani ten chłopak. Ów mężczyzna był zupełnie siwy, a włosy zaczesane w tył spiął w kucyk. Najbardziej zaskakująca w jego osobie była ostrość jego twarzy – opalona, cięta i surowa, lecz w tym wszystkim jakaś życzliwa i ciepła. Z początku Shane skojarzył go z Haltem, który był w stanie spojrzeć na każdego w tak zdawkowy sposób. Jednak oczy mężczyzny – niebieskie, przekrwione i bacznie wpatrzone w Willa odbiegały od podobieństw z Haltem. Mężczyzna na dodatek miał potężniejszą tuszę od starego zwiadowcy, lecz nie była ona przesadzona.

– Stek sztuk dwie – powiedział mężczyzna, położył talerze przed gośćmi i założył ręce za plecami. – Panowie tylko przejazdem, jak mniemam?

– Zależy – rzekł Will z lekkim uśmiechem – czy mamy przyjemność z byłym zwiadowcą Lutherem.

Siwy mężczyzna zaśmiał się chrapliwie i dosiadł do stolika. Shane'owi to nie przeszkadzało; w końcu Luther tutaj rozporządzał biznesem rodzinnym. Nagle jakieś dziwne przeczucie kazało się odwrócić ku kontuarowi. Stamtąd obserwowała go dwójka kelnerów i gdy Shane zwrócił ku nim wzrok, chłopak prędko się odwrócił, lecz dziewczyna wytrzymała spojrzenie Shane'a. Na koniec posłała mu uśmiech.

– A czy ja mam przyjemność z Willem Treatym? – odgryzł się Luther, nie przestając się uśmiechać.

Shane podczas ten przekomarzanki nie pozwolił, by jego obiad wystygł.

– Tak – powiedział Will. – To jest mój uczeń, Shane. I nie jesteśmy tutaj przejazdem. – Will zamierzał kontynuować, ale Luther uciszył go uniesieniem dłoni.

– Czyli prawdopodobnie z własnej woli też tu nie przyjechaliście. Zjedzcie na spokojnie, porozmawiamy, kiedy skończycie.

Powiedziawszy to, Luther zabębnił palcami o drewniany blat i wrócił za kontuar.

– To chyba rodzinny biznes – mruknął Will. – Ta dwójka musi być potomstwem Luthera.

– Chyba mało który zwiadowca ma dzieci, prawda? – spytał Shane.  

– Wiesz, Luther rzekomo sam zrezygnował z miana zwiadowcy, co nie oznacza, że nim nie był. Nadal porusza się w ten sam charakterystyczny sposób, co my. Nawet ja ledwo zorientowałem się, że do nas podchodzi.  

– Musisz być bardziej czujny – odgryzł się Shane z uśmieszkiem. – A to tak można? Mam na myśli, że zrezygnować z tytułu zwiadowcy.

– Oczywiście. Każdy może odejść z Korpusu, ale nie każdy może tak łatwo wejść w jego szeregi.

– A tobie jak to się udało?

Will uniósł oczy na ucznia. Zdał sobie sprawę, że nigdy o tym nie rozmawiali. Być może z jakiegoś powodu dla Shane'a wstydem było pytać. Z kolei Shane trafił pod skrzydła Willa po spotkaniu chłopaka z Glennem Riverą, młodym zwiadowcą w rodzinnym lennie Shane'a – Allchy. Glenn był zbyt młody na przygarnięcie ucznia, więc uczynił to zwiadowca z sąsiedniego lenna Redmont, Will Treaty we własnej osobie. A miało to miejsce ponad rok temu.

Przybysze napełnili żołądki ciepłą strawą i podnieśli się z krzeseł, wzdychając ciężko. Podczas gdy Shane opuścił karczmę, by przygotować wierzchowce, Will wsparł się o bar i złowił spojrzeniem Luthera. Ten odstawił kufle z piwem na blat, które zabrała jego córka.

– Najspokojniej porozmawiamy w moim domu. Dajcie mi chwilę. Albo wiem; skierujcie się czerwonym szlakiem w górę miasta. Mieszkam w lesie, niedaleko drogi.

Will skinął głową i wsunął Lutherowi srebrną monetę. Luther ją przyjął bez protestów, bowiem wiedział, mimo że zwiadowcy nie musieli, to chcieli płacić za strawę w gospodach.

Na zewnątrz Shane już czekał.

– Luther do nas dołączy w jego domu.

– Ludzie byli zaniepokojeni naszą obecnością – stwierdził Shane kwaśno. Dosiadł Solar, natomiast Will chwycił Wyrwija za wodze i zamyślił. – Możliwe, że przesadzam. Nie chciałbym, aby ludzie gadali i martwili się niepotrzebnie.

– Sądzisz, że ktoś zawraca na nas uwagę?

Shane wzruszył ramionami.

– Jeśli nie chcesz, by cię widzieli – mówił Will – nie zwracaj uwagi, nie myśl o tym.

– Mam wmawiać sobie takie rzeczy?

– Masz zaufać sobie. – Will poprawił popręg.

– A to nie było tak, że mam ufać płaszczowi?

– A kto nosi płaszcz?

Skierowali kroki w podanym przez Luthera kierunku. Dom był wolnostojący, duży, na uboczu, otulony lasem. Bardziej przypominał mały dworek szlachecki niżeli jednorodzinną parterową chatę. Ściany z okorowanych pni stały na porządnej podmurówce z ciosanego kamienia, dach był charakterystyczny dla tutejszej architektury, jak każda bogatsza czy uboższa chata w tych górskich okolicach. Shane'owi przyszło na myśl, czy Luther, pławiąc się w takich luksusach, zatrudnił dodatkowo gosposię. Sprzątanie i opiekowanie się takim metrażem z pewnością nie było pierwszym zajęciem żadnego członka rodziny, która skupiała swoją uwagę na "Pod Dębem".  

– Dość spora ta chatka – zauważył Shane. Znowu krople deszczu skapnęły z szarych obłoków. Naszła go ochota na wspomnienie o prywatnej gosposi, lecz od tego pomysłu w porę odwiódł go głos zza ich pleców.  

– Nagroda za ciężką pracę, chłopcze – orzekł Luther. Podpierał się drewnianym kijem. Shane spłonął rumieńcem. – Zapraszam do środka.

Zza domu nagle wystrzelił jakiś ciemny kształt, ujadając dziko na widok obcych przybyszów. Zauważywszy swojego pana, czarny owczarek uspokoił się nieco, ale nie spuszczał oczu z dwójki zwiadowców.

– To Mela, nasza domowa strażniczka – powiedział Luther, klepiąc sukę po grzbiecie. – Teraz się oszczeniła, więc czasami nawet ja się boję do niej podejść. – Zaśmiał się cierpko. – Ale to kochana dziewczynka. No, sio! – Machnął na nią, ale Mela pokręciła się jeszcze wokół gości, obwąchując ich.  

Luther polecił im zostawić koniki w zadaszonej zagrodzie za domem, rozsiodłali je i dali odetchnąć po podróży. W domu pachniało drewnem i mydłem. Od razu Shane pojął, że mieszka tutaj rodzina; na wieszakach wisiały płaszcze o różnych gabarytach i kolorach, buty również każde inne. Luther zaprosił ich do głównego pomieszczenia z kominkiem, ławą oraz zakątkiem z fotelami w pobliżu kominka.

– Siadajcie. – Luther zaprosił ich serdecznym gestem, wrzucając do paleniska parę kłód. – W jakim interesie przybywacie do mnie?

– Chodzi o Watsona – powiedział Will. Oblicze Luthera lekko stężało. – Po pierwsze, nie zjawił się na tegorocznym Zlocie. Po drugie – z kieszeni wydobył małą karteczkę i podał Lutherowi – Crowley otrzymał to rankiem podczas Zlotu.

Luther ze zmarszczonymi brwiami przyjrzał się zapiskowi.

– Jak to: nie było go? Wyraźnie sam napisał mi, że wyjechał.

– Mieliście kontakt przed Zlotem?

– Nie znałem jego daty, ale rozmawialiśmy o nim z Watsonem. Nie jestem już zwiadowcą, gdyż zwróciłem liść...

– Ale ten srebrny? – wtrącił Shane. – Czy złoty?

– Ten srebrny, synu. Teraz byłbym za stary i "cieszyłbym się" emeryturą. Mam nadzieję, że Crowley nie ma mi za złe, że odszedłem.

Will pokręcił głową. Oparł łokieć o podłokietnik, a głowę wsparł na dłoni.

– Nie zastaliśmy Watsona w jego chacie, ani na Zlocie – kontynuował Will. – Kiedy rzekomo wyjechał?

– Cholera, bladego pojęcia nie mam. Od jak dawna tu jesteście?

– Rano przyjechaliśmy.

– Po południu – bąknął Shane. – Zlot zaczął się wczoraj. To by oznaczało, że Watson był w stanie wysłać wiadomość dwadzieścia cztery godziny temu. Wtedy Crowley to otrzymał. – Wskazał na papierek w dłoniach Luthera.

– To by się zgadzało – przytaknął Will.

– Może coś go na drodze zatrzymało? – zaproponował Luther.

– Prawdopodobnie byśmy go minęli.

– Raczej nikt nie napada królewskiego zwiadowcy, prawda?

– Życie bywa różne, ale to wątpliwe – powiedział Treaty. – Pamiętasz ostatni raz, kiedy widziałeś się z Watsonem?

– Owszem. Podejrzewam, że rozmawialiśmy tydzień temu. Albo... tak, tydzień.

Will przyglądał się staremu zwiadowcy, marszcząc brwi. Intrygował go dziwny błysk w oku siwego mężczyzny. Bardzo korciło go, by coś powiedzieć, aczkolwiek wyraźnie się wahał. Od ciszy ratowały ich trzaskające spokojnie płomienie.

– Luther?

– Cholera. Bo jest coś, o czym powinniście wiedzieć, przyjeżdżając do Windbone. Znaczy, kurna, do Selby. – Luther kiwał się lekko w fotelu, jakby przytakując samemu sobie. – Całe lenno jest popaprane. Watson był popaprany. Ja prawdopodobnie również jestem. Pewnie nie znacie Watsona tak dobrze, co ja. Miał ucznia po kilku latach służby w Malfield.

– Lorana? – spytał Shane.

– Tak.

– Watson mnie egzaminował rok temu.

– I jaki był?

Shane wzruszył ramionami.

– Chaotyczny? Rozproszony?

– A co to ma do rzeczy, Lutherze? – zainteresował się Will.

Luther nabrał głęboko powietrza.

– Wszystko zaczęło się... piętnaście lat temu. Watson pełnił funkcję zwiadowcy odkąd skończył termin u Aluna w lennie Whitby. Potem trafił tutaj, gdzie ja mieszkałem i nadal mieszkam. Nie byłem tutaj zwiadowcą. Poznałem Watsona, kiedy przyszedł do karczmy Amber, mojej żony. Normalnie wtedy rozmawialiśmy, piliśmy i opowiadałem mu co nieco o Malfield. – Uśmiechnął się na wspomnienie przeszłych lat. – To porządny i sumienny facet. Może z osiem lat później przyszedł do mnie i zabrał mnie do północno-zachodniego lasu, niedaleko wioski Windbone. Pokazał mi niebieski mech, a potem niebieskie liście i wiewiórki. Pamiętam, że wcale nie zachowywały się normalnie.

– Jak to niebieski mech? – zaciekawił się Will. Czuć było kpinę w jego głosie.

– Bo ja wiem? Ciągnął się aż po regiel górny, bo wyżej nie zaszliśmy. Zaczęło padać, zanosiło się na burzę. W górach pogoda to nie przelewki. Młody, wiesz co spada wraz ze wzrostem wysokości?

– Temperatura? – odparł niepewnie po chwili zastanowienia, a Luther przytaknął.

– Skąd ta niebieska barwa? – dociekał Will. – Raczej nikt nie biegałby po lesie, malując rośliny.

– Wiem, że to komiczne, Willu, ale w tamtym lesie dzieje się coś popapranego. – Luther wyprostował się w fotelu i wymachiwał palcem, zaznaczając wagę swoich słów.

– To może coś z tego lasu... powstrzymało Watsona? – podsunął Shane. – Skoro skończyły nam się opcje, a las niby jest taki szemrany...

Dorośli spojrzeli po sobie, sami nie będąc pewnymi, co o tym sądzić. Shane rzucił to bez większego pomyślunku; po prostu mu przyszło na myśl, nieważne czy było jakkolwiek powiązane z prawdą.

– A czy Watson miał wrogów? – dociekał Will.

– Z pewnością, albo i nie. Zwiadowców się szanuje lub boi.

– Zajrzałbym do jego chaty.

Luther prychnął. Jeśli w domu pozostawił jakieś wskazówki dotyczące jego pobytu, śledztwo posunie się dalej. Will nie musiał długo naciskać na Luthera; wszyscy trzej wrócili po wierzchowce. Gniada klacz siwego mężczyzny była roślejsza nawet od kuca Shane'a, a Solar i tak przewyższała w kłębie Wyrwija. Zastanawiało chłopaka, czy Luther musiał zwrócić wszystko, włączając konia.

– Wiesz, o czym pomyślałem, Willu? – Luther zrównał się z Wyrwijem. Kuc prychnął na powitanie zimnokrwistej klaczy. Gniada odwzajemniła przywitanie, potrząsając grubą grzywą. – Crowley pospieszył się z wysyłaniem was. Watson mógł po prostu się spóźnić i dołączyłby do was, na przykład, następnego ranka.

Will westchnął.

– Niby racja, aczkolwiek Crowley odebrał niepokojący liścik, który ci pokazywałem.

– Ech, ten liścik...

Will odwrócił się w siodle do ucznia.

– Shane, tak na wszelki wypadek, mógłbyś napisać do Komendanta krótkie zapytanie, czy Watson nie zjawił się na Zlocie po czasie?

– Może najpierw sprawdźmy jego chatę – odrzekł Shane. W głębi duszy cholernie nie chciało mu się pisać cokolwiek formalnego do dowódcy. Liczył, że w domu Watsona znajdą jasne dowody na to, co stało się ze zwiadowcą.

Jakiekolwiek by one nie były...

W końcu zatrzymali się na polance przed budynkiem, tak samo cichym, jakim go zostawili kilka godzin temu. Gniada klacz Luthera mimowolnie cofnęła się, błyskając białkami. Zarżała cicho, bojąc się podchodzić bliżej. Luther z trudem opanował drepczącą nerwowo klacz.

– Spokojnie, Shiva. – Poklepał klacz po mocnej szyji, ale niewiele to dało. Dopiero musiał zeskoczyć i przytrzymać konia, by Shiva bardziej się uspokoiła. Solar przydreptała do koleżanki i trąciła z troską chrapy swoim pyskiem. – Ach, te zwiadowcze koniki. – Poklepał Solar z wdzięcznością. – Zupełnie jakbym patrzył na własną szkapę, Halo.

– To jest Solar. Musiał pan oddać swojego konika? – zainteresował się Shane, rad, że odpowiedź na jego pytanie pojawiła się tak szybko.

– Tak, przysłużyła innemu zwiadowcy. – Nadal głaskał tęsknie chrapy Solar, aż Shane poczuł ukłucie zazdrości i odchrząknął.

– Wejdźmy.

Gdy Luther w końcu odkleił się od Solar, z przyzwyczajenia rzucił luzem wodze Shivy i wszedł na werandę. Will zrzucił kaptur z głowy, ukazując nieprzyjemny grymas na twarzy.

– Truchło konia w stajni – oznajmił i gniewnie spojrzał na Shane'a. – Sprawdzałeś stajnię i co? Nie uderzył cię odór rozkładającego się ciała? Ani krew na każdej płaszczyźnie?

Shane pobladł, pragnąc zapaść się pod ziemię. Albo chociaż zniknąć pod ciążącym mu od kropel deszczu płaszczu.

– Myślałem, że to smród końskiego gówna, a nie krwi.

Luther zerknął na chłopaka z werandy. Również się krzywił.

– Nie wiesz jak pachnie krew, synu?

Blondyn zaprzeczył.

– Ile osób zabiłeś?

– Żadną. Mam dopiero szesnaście lat.

Wzrok Luthera nie wyrażał aprobaty, jedynie jakiś niesmak. Shane nie pojmował, dlaczego stary zwiadowca stał się taki nieprzychylny, gdy Shane przyznał się do czystego sumienia.

– I obyś nie musiał, synu. – Oblicze Luthera zmiękło, ledwo zauważalnie. – Pokaż no te zwłoki, Willu.

Gdy obaj mężczyźni udali się na tyły, Shane zajrzał przez okno do środka, przysłaniając oczy dłońmi. Natychmiast odskoczył w tył, nabrał powietrza i jeszcze raz zbliżył twarz ku szybie. Poczuł na nosie chłód szkła. I równie zimny dreszcz na plecach.

Krew nie przelała się tylko w stajni.

Nacisnął na klamkę, choć spodziewał się, że drzwi będą zamknięte. Szarpnął raz i drugi. Ostatecznie zdjął kaptur z głowy, odsunął kilka kroków, odmierzając długość i z rozbiegu kopnął w deski w pobliżu klamki. Nie wyszło za pierwszym, a nawet trzecim razem, czego na szczęście nikt poza końmi nie widział.

– Potrzebuję siekiery – oznajmił Shane, podchodząc do towarzyszy. Stali w stajni, z materiałem zakrywającym twarze. Shane cofnął się natychmiast, uderzony smrodem zgnilizny. Doświadczył tego po raz pierwszy, lecz nie ostatni w swojej karierze. Tak przeczuwał.

Zakręciło mu się w głowie i zgiął się wpół, by zwymiotować obiadem. Na szczęście zdążył odbiec między drzewa, by Luther czy Will nie musieli oglądać resztek niestrawionego steka. Pani Amber nie byłaby szczęśliwa na myśl, że klient zwrócił jej potrawę.

Postanowił szybko odnaleźć siekierę lub topór i nie zbliżać się do trupa.

Już, już przymierzał się do pierwszego ciosu w dębowe drzwi, gdy nagle usłyszał odgłos przekręcanych kluczy po drugiej stronie. Drzwi z piskiem otworzyły się na parę centymetrów, a w szparze pojawiła się dziewczęca, chuda twarz, blada jak kreda, na którą opadały brudne i tłuste, czarne włosy. Niemal żółtej barwy wielkie wystraszone oczy patrzyły na Shane'a z zaskoczeniem. Shane uniósł wyżej topór, okrzyk zawisł mu w gardle.

– Zwiadowcy nie ma. Watson nie żyje. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro