rozdział trzydziesty szósty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

36/41 (1)

– Myślałam, że... – Niespodziewana konwulsja płaczu poruszyła Sage. – Że ciebie też straciłam.

Zanurzył dłoń w jej splątanych i brudnych włosach, przycisnął do piersi tak mocno, jak tylko mógł i zacisnął powieki. Nie miał powodu do płaczu. Żyli i tylko to się liczyło, i choć jeszcze to do niego nie dotarło, coś z tyłu głowy wrzeszczało za Jaimem. 

Po kiego czorta wracał w płomienie?

– Jestem tutaj – wyszeptał i zamrugał, zbywając szczypiące łzy. – Przepraszam, że mu nie pomogłem. Zawiodłem, wiem to, Sage.

Domyśliła się, że mówi o Dante.

Shane czuł na sobie wzrok Sage, lecz nie śmiał patrzeć jej w twarz, która tak bardzo przypominała tą Dantego. Cięcie na brzuchu zapiekło, jakby i ono pamiętało moment, kiedy krew Dantego przelała się między szczękami bestii.

– Z mojej winy – dodał cicho Shane.

– Nie, przestań. – Sage objęła go zdrowym ramieniem. – Spójrz na mnie. Hej, Shane. – Uniosła obolałą prawicę i dotknęła jego szczęki, by zwrócił ku niej oczy. – Ja również nie mogłam nic zrobić... Nie obwiniaj się.

Shane zerwał się na nogi i z frustracją kopnął szyszkę.

– Jak mam się nie obwiniać?! – huknął, zaciskając palce we włosach i zginając się w pół. – Jak mam to zostawić, wiedząc, że miałem możliwość to wszystko przerwać?! Nawaliłem – załkał głośno. – Pozwoliłem mu umrzeć... Za co?! Za co, Sage?! 

W jego duszy roiły się wspomnienia wspólnie spędzonych chwil, śmiech, rozmowy i marzenia, które teraz były tylko cieniem przeszłości. Była to rozpacz, która przeszywała go jak nóż, a każdy oddech przypominał mu o pustce, jaka pojawiła się po śmierci przyjaciela. Beznadzieja i gorycz wypełniały jego serce, ale w głębi duszy wiedział, że musi znaleźć siłę, by pamięć o przyjacielu żyła dalej. Lecz nie wiedział, na ile starczy mu tej siły i czy uda mu się ją znaleźć.

Blizny rozrywały mu twarz ostrym, przenikliwym bólem.

– Zasłużyłem na to – wyszeptał, odwrócił się do Sage i przycisnął palce do policzków, aż ból wycisnął z niego resztki goryczy. – Nigdy nie zapomnę, jak bardzo wszystko zepsułem, Sage. Nie masz pojęcia, jak bardzo żałuję, że kiedykolwiek dowiedziałem się o Malfield...

Sage w ułamku sekundy doskoczyła do niego i objęła w niedźwiedzim uścisku.

– Ani przez moment nie przyszło mi na myśl, by cię obwiniać, Shane – wyszeptała w jego spoconą i zgęziałą szyję. – Wtedy musiałabym obwiniać siebie jeszcze bardziej. Nigdy w niego nie wierzyłam, a kiedy... Kiedy do tego doszło, było za późno, by mu pomóc... 

– Tak bardzo mi przykro...

Już nie powstrzymywał strumienia łez, unosząc wzrok ku bezchmurnemu niebu, usianymi gwiazdami. Gdzieś tam, w górze, Dante spoglądał ku nim.

Kątem oka Shane wyłowił jakiś ruch po lewej stronie od wejścia do groty. Ulżyło mu, kiedy Jaime wynurzył się na polankę, lecz coś Shane'owi nie pasowało.

To wcale nie był Jaime.

Shane odepchnął Sage i stanął przed nią na widok Donovana, który szedł ku nim z enigmatyczną miną.

– Dlaczego głupcy zawsze muszą mieć więcej szczęścia od ludzi inteligentnych? – powiedział, a zza jego pleców wyjrzała Denalia i zrobiła wielkie oczy. Donovan rozejrzał się, jego wzrok padł na zielony płaszcz Shane'a, a kiedy wzniósł oczy na blizny chłopaka, te dziwnie go zamrowiły. – Może jednak nie wszyscy.

Sage wyciągnęła sztylet z chusty i powolnym ruchem włożyła rękojeść w dłoń Shane'a, a ten schował go w rękaw koszuli.

– Na co ci to wszystko? – spytał Shane. – I tak przegrałeś.

– Czyżby? Nie poniosłem poważniejszych strat, w przeciwieństwie do was, dzieci.

Shane ugryzł się w język, by wyładować złość.

– Coś ci doradzę, zwiadowco, jako człowiek starszy stażem, doświadczony życiem – powiedział Donovan. – Gdy ktoś blokuje twój rozwój, natychmiast się od niego odetnij.

– Nie będę słuchać rad mordercy – warknął Shane.

Na twarzy mężczyzny pojawił się zasmucony grymas.

– Przenigdy nikogo nie zabiłem. – Uniósł dłonie. – Te ręce nie sięgały do przemocy. Jestem człowiekiem nauki, nie terroru. 

– Wiesz, co uczyniłeś?! Stworzyłeś potwora, który mordował niewinnych! Twoje ręce stworzyły narzędzie przemocy, której tak się wypierasz! 

Grymas Donovana wyraźnie mówił, że nie bierze słów Shane'a na poważnie.

– Chciałeś nas zabić przed kilkoma minutami – zauważył chłodno Shane, postępując ku Donovanowi o krok.

– Nie ja, lecz ogień.

– A kto go podłożył?! – wrzasnął Shane.

– To oczywiste jak jebane słońce – odezwał się kolejny głos.

Trójka odwróciła spojrzenia ku jamie; Donovan drgnął i wyciągnął ręce, ale zaraz przycisnął je do ust.

– Odłóż to, wariacie! – zakrzyknął alchemik i ruszył ku Jaimiemu, lecz on tylko przysunął ostrze nihońskiej szabli bliżej krtani Denalii. – Natychmiast! 

– Stój, dziadzie. – Jaime poprawił chwyt na włosach dziewczynki, zaś drugą dłonią ściskał rękojeść smukłej szabli. – Piękne graty chowałeś w swojej grocie. Jakaś pamiątka z podróży?

– Wystarczy!

Shane wycofał się doSage, skamieniałej z przerażenia. Jakaśjego część chciała pozostawić to Jaimemu z własnych, egoistycznych powodów. Z drugiej strony zaś nad tym bezładem należało zapanować w najbardziej racjonalny sposób. Najgorsza była świadomość, że Donovan nie zamierzał pertraktować ani potulnie zgodzić się na aresztowanie.

Musiał coś zrobić, nim szaleństwo Jaimego osiągnie apogeum.

– On ma rację, Jaime – rzekł Shane przez zaciśnięte gardło. – Nie tak postępują normalni ludzie. Prokuratura...

– Stul pysk, gówniarzu! – syknął Jaime. – Jesteś ze mną, czy z nim? – Skinął na Donovana. – Szubienica to za mało dla tego psychopaty.

– Śmiem zauważyć, że to nie ja przykładam dziecku ostrze do gardła – zauważył Donovan.

– Wolałeś siedzieć w grocie niż cokolwiek zrobić z kalkarą – powiedział chłodno Jaime.

Donovan uniósł brwi i zerknął na Shane'a.

– Twój mistrz, Will Treaty, już raz spotkał się z podobnym stworzeniem. Transmutacja przebiegła pomyślnie, ale do w pełni ukształtowanej kalkary wiele brakowało. Nadal jestem z niej dumny. – Westchnął. – Historia lubi się powtarzać.

Denalia załkała.

– Pierdolenie. – Jaime pochylił się. – Nazywasz mnie psychopatą, a tymczasem niezbyt przejmuje cię to, co się zaraz stanie z jedyną osobą, którą kochasz.

– Czy tak pojmujesz zemstę, Jaime? – spytał zupełnie opanowany Donovan. – Jako oskubanie mnie z moralności dla własnej satysfakcji? 

– Zasługujesz tylko na cierpienie – powiedział Jaime z oczami płonącymi nienawiścią.

W chwili gdy Donovan sięgał po coś do kieszeni, Shane oprzytomniał i skoczył ku niemu, wyciągając nóż. Przez zmęczenie jego refleks pozostawiał wiele do życzenia, dlatego też alchemikowi udało się wysunąć zaciśniętą dłoń. Shane nie zamierzał go ranić, choć ręka sama się ku temu wysuwała.

Dłoń Donovana wystrzeliła błyskawicznie, jak na kogoś w jego wieku, i czerwona chmura zasłoniła Jaimego od pasa w górę. Denalia zacisnęła oczy i wstrzymała oddech. Jaime na to nie wpadł tak prędko, a Shane domyślił się, że mogą spotkać się z niemałym problem z siłą, na którą nie mieli wpływu. 

I która była silniejsza od nich.

Donovan już sięgał po kolejną porcję chemikaliów, gdy tępa stal prześlizgnęła się po jego dłoni. Krzyknął, chwytając za obolałe miejsce, a Shane podciął go energicznie, aż sam zachwiał się. Jaime wypuścił miecz, zaciskając dłonie na twarzy, a Denalia rzuciła się w las.

– Łap ją! – Shane zwrócił się do Sage.

A zaraz potem sam wylądował na łopatkach z głuchym jękiem. Świat zafalował wraz z górującym nad nim Donovanem. Wykrzywił twarz w zniesmaczonym grymasie i otworzył krzywe usta.

Shane również chciał coś powiedzieć, ale z jego gardła uszło jedynie chrapliwe rzężenie. Kaszlnął krwią, czując, jak świat powoli czernieje.

A potem wszystko zalało się krwią.

Skwaszona mina Donovana zastygła w niemym szoku, gdy jego głowa zsunęła się z karku i upadła u jego stóp. Ciało runęło tuż obok, odsłaniając Jaimego z brudnym od krwi mieczem. Shane prędko odpełzł od truchła. Wpatrywał się w oszołomioną twarz Rhodesa zbroczoną krwistymi łzami.

Przestrzeń rozdarł pojedynczy wrzask, nienaturalnie wysoki i przeszywający. Denalia wyrwała się z uścisku zdezorientowanej Sage, chcąc podbiec do ojca, lecz zreflektowała się w połowie drogi i zaryła stopami o ziemię.

A potem z szaleńczym pochlipywaniem rzuciła się w kierunku jaskini i zniknęła w jej czeluściach w momencie, kiedy buchnął z niej kłąb ognia. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro