*22*

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Weszli do lasu, a Amara szła przodem. Ciemnowłosa zdjęła z ramienia łuk i trzyma go teraz w dłoni aby w razie czego mieć czym się bronić i zareagować jak najszybciej. Ale nie tylko to ma przy sobie, ma jeszcze broń, maczetę i sztylety, wiec bezbronna to ona nie jest.

-Będziemy szli dwójkami. Daryl pilnuj tyłu, Lori trzymaj się go, ale nie oddalajcie się. Glenn będziesz przodem szedł ze mną.- rozkazała niebieskooka idąc przed siebie, posłuchali się jej, a koreańczyk wyrównał z nią kroku.

-Prawdziwy z ciebie dowódca.- stwierdził Glenn z lekkim uśmiechem.

-Czy ja wiem? Robię to co uważam za słuszne.

-A brzmisz jakbyś miała w tym praktykę i wiedziała co robić.- dodał Glenn. Bo miała praktykę, była w innej grupie po jakimś miesiącu wędrówki od upadku jej ośrodka. Wtedy ich spotkała i trochę czasu z nimi spędziła, wystarczająco długo aby zdążyć się przywiązać. 

-Byłam wcześniej w pewnej grupie. Byłam zastępcą naszego dowódcy, gdy ruszał na wypady to ja przejmowałam jego obowiązki. 

-Co się z nimi stało?- zapytał zanim zdążył ugryźć się w język Gleen, zobaczył ból na twarzy ciemnowłosej zanim skończył pytanie. Zrozumiał co mogło się z nimi stać.- Przepraszam, nie powinien pytać.

-W porządku.- zapewniła go.- Minęło już sporo czasu, pogodziłam się z tym. Teraz liczy się ta chwila.- uśmiechnęła się delikatnie do niego by zapewnić go że jest w porządku.

-Jeśli mogę zapytać.- odezwała się za nimi Lori. Amara mruknęła by kontynuowała dalej.- Jaka była twoja grupa? Było was dużo? Oczywiście nie musisz mówić jeśli nie chcesz.

Amara nie była pewna czy opowiedzieć im to, to bolesne wspomnienie, ale teraz to oni są jej grupą wiec czemu miałaby się nie podzielić tym. 

-Było nas dwadzieścia dwoje, wliczając w tym mnie. Było troje dzieci, dwójka w wieku Carl'a oraz jeszcze jedno młodsze był wnukiem starszego małżeństwa, oni byli jedynymi osobami w naszej grupie w podeszłym wieku. Mieliśmy obóz nad szeroką rzeką, sztywni nie byli w stanie przez nią przejść. Otaczał nas las, ale drzewa nie rosły blisko siebie, mieliśmy dobry widok. Wydawało się że to było idealne miejsce, było takie. Aż do tamtego dnia. Słońce powoli zachodziło, stałam nad rzeką i obserwowałam drugi brzeg gdzie jeden sztywny wszedł do wody, ale rwący prąd szybko go zabrał. Sądziliśmy że będziemy bezpieczni. Pierwsze co usłyszeliśmy to krzyk. Sara wybiegła spomiędzy drzew trzymając się za krwawiące ramie, które zwisało jej bezwładnie wzdłuż ciała. Ledwo skończyła osiemnaście lat, trzy dni przed tym obchodziła urodziny. Ją pierwszą dorwali sztywni, pojawili się tak nagle. Wszystko działo się tak szybko, wyłaniali się z każdej strony. Zaganiali nas w stronę rzeki. Krzyki, płacz, huk wystrzałów. W pewnym momencie ustałam w miejscu, nie wiedział co robić dalej, oglądałam jak ci ludzie giną. Widziałam jak naszego dowódce rozrywają na strzępy, ostatkiem sił próbował zwrócić ich uwagę na siebie by inni mieli choć nadzieje aby móc wydostać się z tego piekła. Udało mi się uciec i wydostać dwie inne osoby, siostry, ale... - urwała czując rosnącą w gardle gule i że zaraz jej głos może się załamać, odkaszlnęła i kontynuowała.- Więcej do żadnej innej grupy nie dołączyłam. Byłam sama przez większość mojej wędrówki dopóki nie natknęłam się na was. 

-I potrafisz po tym spać spokojnie?- zapytała Lori zszokowana tą historią. 

-Nie, czegoś takiego nie da się zapomnieć. Choć nie wiem czy to było najgorsze co zdążyłam już zobaczyć. 

-A co widziałaś?- dopytała Lori. Amara zesztywniała na to pytanie. Nie była w stanie tego im powiedzieć, nie chciała tego nikomu mówić, chciała wymazać to z pamięci. Widziała jak ludzie potrafią być okrutni, zastanawiała się czy nie są nawet gorsi od sztywnych. 

-Nie chce o tym mówić.- ucięła ostro temat. - Znajdźmy naszych.

Idąc dalej przez lasu szli w ciszy. Odczuli napięcie Amary, Lori poczuła się winna że zapytała, nie pomyślała dwa razy zanim jej usta wypowiedziały te słowa. Nie wiedzieli przez co kobieta przeszła i nie chcieli jej drażnić kolejnymi pytaniami, wiec woleli milczeć bo niby jak mogliby ją pocieszyć? 

Daryl teraz mógł domyślić się co mogło się śnić Amarze wtedy w kościele gdy przyglądał się jej. Nie sądził że przeszła przez takie rzeczy. Wydawała się taka miła, przecież uśmiechała się. Ale teraz pomyślał że to mogła być tylko maska, ukrywała przed innymi to co naprawdę mogło ją dręczyć. Idąc za nią co jakiś czas zerkał w jej stronę jednocześnie obserwując otoczenie i szukając śladów, które mogli zostawić Rick, Shane, Carl czy nawet Sophie. Dało się odczuć od ciemnowłosej że nie jest teraz w najlepszym nastroju. 

Przechodzili teraz przez cześć lasu gdzie drzewa rosną znacznie gęściej i przysłaniają widok. Niespodziewanie zza drzewa wyłonił się sztywny. Jako pierwszą zaatakował Amare. Rzucił się na kobietę zanim ta miała szanse zareagować. Powalił ją na ziemie, ciemnowłosa złapała go za ramiona by jej nie ugryzł. Glenn by nie narobić zbędnego hałasu drugą stroną karabinu uderzył w głowę szwędacza przez co zrzucił go z ciemnowłosej. Chwycił ją za ramie i odciągnął w bok. Daryl od razu zastrzelił kuszą spacerowicza i spojrzał na Amare.

-Nic mi nie jest.- powiedziała kobieta wstając z ziemi. 

Nagle pojawiło się więcej spacerowiczów. Musieli szybko reagować. Daryl nałożył kolejny bełt i strzeli w najbliższego sztywnego, Glenn wycelował karabinem i zaczął strzelać. Amara wolała użyć maczety. Zabiła dwóch po czym zamachnęła się na kolejnego, z złością wbiła ostrze w głowę spacerowicza i kopnęła go aby ostrze mogło wyjść. Obróciła się i zobaczyła jak w kierunku Lori zbliża się szwędacz, a kasztanowowłosa wystrzeliła w niego dwa razy, ale nie trafiła. Gdy ciemnowłosa chciała pobiec w jej stronę by jej pomóc z krzaków wybiegł koń a na nim kobieta. Nieznajoma o krótkich jasno brązowych włosach zamachnęła się kijem i uderzyła nim prosto w głowę sztywnego. Za nią pojawił się ktoś jeszcze, również na koniu. Mężczyzna z ciemnymi blond włosami i szarymi oczami. Zatrzymali swoje konie tuż przed nimi. 

Amara tak jak reszta spojrzeli na nich nieufnie nie wiedząc czego się po nich spodziewać. Daryl wymierzył w przybyszów z kuszy. 

-Rick Grimes nas przysłał.- powiedziała brązowowłosa młoda kobieta.- Carl został postrzelony, jest na naszej farmie razem z jego ojcem i Shane'm. Przyjechaliśmy po Lori Grimes oraz doktor Amare Rogers. Reszta niech zjedzie na boczną drogę na wschód i jedzcie nią do końca lasu po czym skręcie w prawo i jedzcie prosto aż zobaczycie farmę. 

-Czemu mielibyśmy wam wierzyć?- zapytał Daryl nadal nie przekonany co do ich intencji.

-Nie kłamiemy. I lepiej żebyśmy się pospieszyli chłopiec nie jest w najlepszym stanie.- powiedział mężczyzna na koniu. 

Lori wystąpiła do przodu przekonana ich słowami i załamana że coś stało się jej dziecku. Amara również chciała pójść w jej ślady, ale Daryl złapał ją za ramie i zatrzymał. 

-Wierzysz im?

-Tak, gdyby Rick naprawdę ich tu nie przysłał to skąd by to wszystko wiedzieli.- zrzuciła jego dłoń z ramienia.

-A co z Jason'em?

-Wróćcie na autostradę, przekażcie reszcie co się stało. I przyjedzcie we wskazane miejsce przez... - Amara zerknęła na brązowowłosą kobietę niewiedzą jak ma na imię.

-Maggie, a to Gadriel.- wskazała mężczyznę na koniu, który uśmiechnął się przyjacielsko.

-Słyszałeś.- powiedziała Amara i podeszła do Gadriel'a, a Lori do Maggie. 

Mężczyzna wyciągnął dłoń, a ciemnowłosa chwyciła ją i przy jego pomocy usiadła na konia za nim. 

-Trzymaj się.- powiedział Gadriel z uśmiechem, a Amara objęła go w pasie by nie spaść. 

Daryl zaciskając szczękę obserwował jak ruszyli by po chwili zniknąć za zaroślami. Glenn z podziwem patrzył w miejsce gdzie zniknęła już brązowowłosa kobieta. 

Sztywny, który oberwał kijem w głowę od Maggie podniósł się do siadu i zaczął charczeć patrząc na mężczyzn. Daryl strzelił mu w głowę.

-Zamknij się.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro