Wilcza krytyka: ''WychowujMy - o chłopcach i dziewczynkach'' - część 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Słuchajcie!

Czy może raczej czytajcie?

E, zwał jak zwał, grunt, że w moje lepkie, ciekawskie, nieco może wręcz masochistyczne łapki wpadł właśnie prawdziwy SKARB. Skarb, podczas lektury którego wybuchłam niepohamowanym śmiechem tak wiele razy, że ledwo już jestem w stanie wytrzymać z bólu w przeponie, a mózg niebawem rozpuści mi się na papkę lub przemieni w ektoplazmę (o ile już tego nie zrobił, sądząc po niewyszukanym humorze, którym się tutaj posługuję, czy ilości błędów ortograficznych, jakie walnęłam w tym krótkim akapicie, ale kit z tym).

Pewna znajoma osoba miała na uczelni zajęcia z przygotowania do życia w rodzinie, czy jak to się tam nazywało. Nie zagłębiałam się w temat szczególnie, grunt, że również była zszokowana sprawą do tego stopnia, że podała link do przepięknej „pracy naukowej", którą wykładowcy się podpierali – pracy „WychowujMy. O chłopcach i dziewczynkach" (link wrzucam w komentarzu, dzieło dostępne jest do pobrania bezpłatnie. I choć określano to „pracą naukową", w rzeczywistości jest to... numer magazynu o wychowywaniu dzieci. Najwyraźniej jednak wielce naukowy).

Jeśli znacie mnie choć odrobinkę (a po przeczytaniu mojego zbioru bóli tyłka pod tytułem „Wilcze leże" i/lub którejkolwiek z moich powieści znacie mnie pewnie całkiem nieźle), domyślacie się już, że nie mogłam przejść obok takiej okazji obojętnie. Bo tak się po prostu nie godzi i koniec kropka. Humor mam ostatnio taki sobie, więc każdy rozweselacz jest dla mnie jak znalazł... a to coś spadło mi po prostu niczym grom z jasnego nieba w momencie, w którym zastanawiałam się, czy jeszcze kiedykolwiek będę mieć siłę coś napisać (mam takie wątpliwości średnio raz na dwa tygodnie, więc wy akurat nie musicie się o nic martwić).

Uwielbiam takie rzeczy. Po prostu kocham je czytać i analizować (moi sąsiedzi z całą pewnością tej miłości nie podzielają, bo rżę przy tym ze śmiechu, że pewnie cały blok stawiam na równe nogi). Doskonale poprawia mi humor, gdy następnie mogę się nad autorami nieco poznęcać i walnąć głęboką analizę, nie szczędząc swojego spaczonego dowcipu. No więc lecimy z tym koksem!

Ach, wciąż się szczerzę z satysfakcją. Toż to będzie kolejny czyn mojego życia... ale sami zobaczycie, bo ta ulotka to prawdziwe dzieło sztuki.

Oczywiście zastrzegam, że nazywanie czegoś, co ma siedemdziesiąt dwie strony „ulotką", może być lekkim niedopowiedzeniem, nie jestem również w stanie odnieść się do wszystkiego, gdy tekstu jest aż tyle. Również ze względu na czytelników z Facebooka nie mogę posłużyć się zrzutami ekranu fragmentów, do których się odnoszę, co zmusza mnie do przepisywania ich w całości, dlatego uprzejmie proszę docenić moją pracę, bo już samo reklamowanie tego czegoś zakrawa tu na kuriozum... Już teraz wiem, że w jednej części z pewnością się nie zmieszczę. W dziesięciu na pewno też nie. Działka pierwsza, którą właśnie mam przed oczami (docelowo podzielona), liczy sobie 5777 słów, a zawiera analizę dokładnie... pięciu stron tego dzieła. Potem może będzie trochę lepiej... no ale zobaczymy. W takich kwestiach zawsze mam dużo do gadania.

Do roboty!

Już sam temat numeru: „O chłopcach i dziewczynkach", sprawia, że w głowach normalnych, zdrowo myślących ludzi powinna zapalić się ostrzegawcza lampka z napisem „oho, coś tu nie gra". Niektórzy już staną w pełnej gotowości, inni w razie czego wyłączą czytnik, spodziewając się najgorszego, a jeszcze inni (prawdopodobnie ci wykazujący się literackimi skłonnościami masochistycznymi, czyli na przykład ja) otworzą piwo i wejdą głębiej, drugą ręką odpalając na komputerze plik tekstowy, w którym mogliby zanotować spostrzeżenia, wszystkie bez wyjątku błyskotliwe niczym woda w klozecie.

W sumie nawiązanie do klozetów jest tutaj akurat całkiem na miejscu. Ale przekonajmy się sami!

Na początku z okładki szczerzą się na nas rude jak marcheweczki chłopiec i dziewczynka. A na ich tle wypisane tytuły artykułów, od których najpierw włos mi się zjeżył, a potem oklapł z zażenowania. Mamy tu: „Dziewczyna albo chłopiec – stereotyp czy biologia i natura". Moja pierwsza myśl: o, będzie o gender. I to w kij dużo o gender. A następnie pewnie trochę obrażania ludzi, którzy czują się źle we własnych ciałach. Ale co tam mają dla nas jeszcze? „Czułość i szacunek, czyli jak tato i mama budują w dzieciach tożsamość i uczą relacji z płcią przeciwną". Okej, nie przyczepiłabym się do tego, gdybym nie wiedziała, co to za gazetka, a tak w głowie narastają mi już setki przypuszczeń co do zawartości. Następne, prawdziwa petarda: „Razem czy osobno? – dylematy dotyczące kształcenia dziewcząt i chłopców". No na to już sobie zacieram z rozkoszą łapki. Ostatnie: „Mężczyźni w szkole pilnie potrzebni!". Okej, wydaje się to nieco z czapy, no ale zobaczymy...

Następna strona... i już prawdziwa lśniąca perła. Perła tak doskonała, że najchętniej przytoczyłabym ją w całości, bo w krótkim wstępie, zajmującym ledwie połowę kartki zdominowanej przez dokładny spis treści, niemal każde zdanie zasługuje na uwagę i oddzielny komentarz kogoś obdarzonego zdrowym rozsądkiem. Ja sama nie uważam się za kogoś wybitnie rozsądnego... no ale zobaczmy sami.

Pierwszy akapit zaczyna się tak:

„Chłopcy i dziewczynki? Tylko tyle? A gdzie reprezentanci pozostałych 54 płci [...]?"

Czy ja mam paranoję, czy to wygląda jak taktyczne wsadzenie kija w mrowisko? Dużego kija w bardzo już podkurwione i przynajmniej kilka razy kopnięte przez psychopatycznego czterolatka mrowisko. Aż chciałoby się wykrzyknąć „ależ prowokacja" i wznieść toast, ale jeśli będę wznosić toast za każdym razem, gdy napotykam tu podobną rzecz, musiałabym wypić dzisiaj o wiele więcej niż jedno piwko.

Dalej: „Chcielibyśmy, żeby ten numer mógł dotyczyć tylko tego, jak wolą się bawić chłopcy, a jak dziewczynki; dlaczego chłopcom trudniej się skupić i uczyć; jak w rodzinie kształtować męskość i kobiecość naszych synów i córek. Nie możemy jednak zamykać oczu na rzeczywistość – a rzeczywistość jest taka, że wokół nas narasta fala odrzucania swojej płciowości; 'próbowania' młodych ludzi jak się czują w innej płci, a może bez płci". I na koniec soczyste i równie złośliwe jak poprzednio: „56 opcji daje duże możliwości".

Najpierw odniosę się do tego ostatniego. Nie widzę autorki tego tekstu. Nie wiem, jakie emocje jej przyświecały, gdy wyklepywała to na klawiaturze. Pojęcia nie mam. Ale dla mnie bije z tego wręcz... obrzydzenie. Pogarda w stylu „ech, ludzie, wy jesteście tak koszmarnie głupi, że już nic z was nie będzie". Jest w tym coś uwłaczającego nawet dla mnie, uważającej siebie za ciskobietę, a nie jedną z „nowych płci" (chociaż, jak tak się zastanowić, to ja przecież jestem wilczycą... ale wilczyca też kobieta. Ale nie o mnie). W każdym razie ja wyczuwam tutaj pogardę wobec wszystkich tych, którzy źle się ze sobą czują.

A sam początek... Jeśli to będzie za mało psychologiczne, a za bardzo oparte na moich poglądach i obserwacjach, to zwróćcie uwagę.

Wiecie co? Zawsze uważałam, że różnice w tym, jak bawią się chłopcy, a jak dziewczynki, nie wynikają z tego, że jesteśmy od siebie tak bardzo różni. W gruncie rzeczy, na tym wczesnym, dziecięcym etapie jesteśmy praktycznie identyczni. Na zabawy małych dzieci w wieku przedszkolnym wpływa przecież świat zewnętrzny. To, jakie bajki oglądają, co dzieje się w ich rodzinach, jakie przygody je spotykają, jakie książeczki czytają im rodzice (o ile czytają jakiekolwiek). Dzieci mają ogromną wyobraźnię, jasne, że tak, ale żadna wyobraźnia nie istniałaby bez pożywki w postaci świata, który nas otacza. Wystarczy mieć oczy, żeby zauważyć, że dzieci czerpią ze swojego życia, w zabawach bardzo często je naśladują. I tutaj właśnie pojawia się kwestia tego, jakie zabawy „wolą"... No bo spójrzcie sami. Mieszkamy w Polsce, takim słynnym ciemnogrodzie w sercu cywilizowanej Europy. U nas model konserwatywnej, patriarchalnej rodziny wciąż jest bardzo silny i będzie taki nadal jeszcze pewnie przez bardzo długie lata. Dzieci dorastają, uczą się, obserwując swoich najbliższych, a więc najczęściej rodziców. A skoro naśladują... No to uważajcie. Skoro mamusia zawsze zajmuje się domem, sprząta, pierze, gotuje, sprawuje opiekę nad dziećmi i wykonuje milion innych obowiązków, a tatuś pracuje i o godzinie piętnastej wraca do domu, zmęczony, rozsiada się na kanapie, wsiąka w poduchy i odpala telewizor, to dzieci automatycznie uznają, że to jest w porządku. Małe dziecko nie potrafi ocenić, czy jego rodzina jest okej, bo nie zna innych rodzin, to przychodzi dopiero z czasem. A z braku innych opcji naśladuje to, co widzi. Dziewczynki widzą kobiety sprawujące opiekę nad domem i usługujące mężom, więc zaczynają je naśladować w swoich zabawach. Chłopcy widzą twardych mężczyzn – ojców powtarzających im nieustannie, że to obciach płakać i okazywać emocje, wykonujących męskie prace, stanowiących ostatnie zdanie w najważniejszych kwestiach... i również zaczynają to naśladować. Moim zdaniem w tym, jakie zabawy wybierają dzieci, najwięcej jest... No, nazwę to praniem mózgu. Rozejrzyjmy się po zwykłym sklepie z zabawkami, popatrzmy po kreskówkach skierowanych do chłopców i do dziewczynek. Od samego początku otaczająca nas kultura w zasadzie stara nam się wmówić, że różnimy się od siebie diametralnie. Narzuca nam swoje zdanie, ten konserwatywny, stereotypowy model.

Dla przykładu: bardzo dobrze pamiętam swoje dzieciństwo. Ja byłam wprawdzie w idealnej sytuacji do budowania własnej świadomości, bo moja mama zawsze była kobietą bardzo silną i niezależną i jako taką właśnie ją widziałam. Twarda, lecz przekochana pani doktor, wykształcona, diabelnie inteligentna, z poczuciem humoru, a przy tym tak tolerancyjna i spokojna, że dla mnie nie było rzeczy niemożliwych. Tak, tutaj się chwalę: bardzo wiele zawdzięczam mojej mamie. Być może wręcz wszystko... Moja mama jest feministką, która zawsze radziła sobie sama, i przy okazji osobą o ogromnym sercu. Ona nigdy mi niczego nie narzucała. Z dzieciństwa wyniosłam świadomość, że mogę robić to, co mi się podoba, o ile nie krzywdzę tym innych. Mogłam bawić się, czym tylko chciałam: samochodzikami, kucykami My Little Pony, figurkami piesków, gumowymi smokami. Mogłam toczyć wojny wśród zabawek, mogłam oglądać „Ed, Edd i Eddy", mogłam chodzić w chłopięcych koszulkach. Albo w różowych bluzeczkach, gdy mi się odwidziało. Zawsze to było traktowane jak coś normalnego, zupełnie naturalnego, bo wszyscy wychodzili z założenia, że to tylko ode mnie zależy, co mi się podoba. Dopiero z czasem zaczęłam zauważać (a obserwatorką byłam zawsze aż patologicznie dobrą i bardzo pamiętliwą), jakie reakcje wywołuje to w ludziach. O sytuacji, gdy moja babcia wreszcie nakłoniła mnie do zabawy wózkiem dla dzieci, a następnie zauważyła, że wożę w nim plastikową koparkę, już nie wspominam, bo chodzi mi tu o takie sprawy, jak na przykład sklepy z zabawkami. Gdy wchodziłam do działu z zabawkami dla dziewczynek, ze wszystkich stron atakował mnie wszechobecny róż. Były tam lalki, lalki-dzidziusie, zabawkowe kuchnie, domki, sprzęty AGD w radosnych kolorkach. Normalne rzeczy też się znajdowało, ale było ich zawsze bardzo niewiele, dzisiaj zaś, gdy z ciekawości czasem zawędruję między takie półki, widzę, że jest jeszcze gorzej, bo teraz to już po oczach wali cała eksplozja słodkości... Nawet domki, które uwielbiam, nie są takie, jak kiedyś – brak im autentyczności, a dominują wygładzone krawędzie.

A dla chłopców? Autka, superbohaterowie, miecze, łuki, dinozaury, smoki. Zawsze miałam zabawki z obu działów, bo nikt mi nie zabraniał takich wybierać, ale...

No właśnie. W przedszkolu już były z tym problemy. Dzieckiem zawsze byłam dziwnym, ale nie o to tutaj chodzi. W co bawiły się dziewczynki? W dom. Zbierały się razem w grupę, ustawiały z paneli plastikowy domek swojej wielkości i tworzyły rodzinę. Dzieliły się obowiązkami, urządzały edukację dla tych, które grały dzieci, udawały wykonywanie domowych obowiązków. Podczas gdy chłopcy nieopodal bawili się w wojnę, roboty i tak dalej. Ja zawsze byłam gdzieś pośrodku, przez co nie pasowałam do żadnej grupy, ale właśnie to ułatwiało mi obserwację... Z przyjaciółką czasem bawiłam się w dom, ale nigdy to nie wyglądało w dokładnie ten sam sposób. Nasze zabawy więcej miały wspólnego z odtwarzaniem serialów o survivalu niż życia typowej polskiej rodziny.

Do czego zmierzam. Zarówno ja, jak i moja koleżanka zawsze miałyśmy wzorzec w postaci silnych matek, u mnie nawet silniej niż u niej, bo rodzice wcześnie się rozwiedli. Z własnej woli wybierałyśmy to, co nas faktycznie interesowało, podczas gdy reszta... No cóż, w porządku, nie wiem, co wybrałyby pozostałe dziewczynki, gdyby dano im zadecydować od zera, bez żadnych już wdrukowanych wzorców, ale mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że wszystkie dzieciaki z grupy – w tym ja – naśladowały to, co widziały również we własnych domach. To nie tak, że dzieci bawią się w różny sposób, bo są tak bardzo od siebie różne. Nie wierzę w to i nie uwierzę z całą pewnością. Różnice pojawiają się, to jasne... ale dopiero gdy wkracza się w okres dojrzewania. Przedszkolaki... Myślę, że one same nie byłyby żadnych różnic świadome, gdyby im o nich nie mówiono. Dzieciaki są podatne na wpływ, nie? A tutaj sugestie otaczają je zewsząd. Kwestia tego, jak się wolą bawić, to kwestia tego, jakie wzorce wynoszą ze swoich domów. Zainteresowania i cała reszta pojawiają się dopiero później i na drugim miejscu.

Czy chłopcom trudniej się skupić i uczyć? Może to i prawda, choć tego na sto procent nie wiem. Kojarzę, że w mojej szkole to dziewczyny zawsze miały lepsze stopnie, ale tu akurat obstawiałabym, że chodzi raczej o tempo dojrzewania, bo fakt, że nie jest identyczne dla każdej płci, znany jest akurat od dawna i z tym kłócić się nie zamierzam. Chłopcy dłużej bawią się zabawkami, są początkowo słabsi z przedmiotów humanistycznych i czasem nadrabiają ścisłymi. Efekt obserwacji, ale nie wnikam, z czego to się wzięło, bo nie jestem psychologiem. Ani socjologiem, choć niedługo (za kilka lat, he he...) będę.

I tu pojawia się moja wyczekiwana kwestia męskości i kobiecości w rodzinie... To już trąci konserwatyzmem (stanowczo nadużywam tego słowa). I stereotypowym modelem rodziny, tak uwielbianym przez Polaków (szczególnie tych wierzących). No bo... czy to naprawdę takie ważne? Mnóstwo badań już wykazało, że patriarchat szkodzi wszystkim. Nie będę ich tu nawet przytaczać, bo i całkiem sporo książek na ten temat powstało, wystarczy wybrać się do biblioteki lub księgarni i przeczytać jedną z nich, napisaną przez specjalistę. Nigdy nie potrafiłam pojąć, dlaczego to podkreślanie roli kobiety i mężczyzny w rodzinie jest aż tak ważne, skoro w gruncie rzeczy powinno chodzić o to, żeby wszyscy byli szczęśliwi... ale w porządku, zobaczymy, co dają dalej. I najwyżej tam się nad autorami artykułów trochę poznęcamy. Bo możemy. Za pisanie takich głupot i tak zresztą powinien być kryminał lub przymusowy pięcioletni kurs socjologii.

A fala odrzucania płciowości... Brzmi doprawdy groźnie. I wprost haniebnie. I jak problem, który należy wytępić, więc pewnie dalej będzie...

„W krajach Zachodu idee gender wkraczają w życie już od najmłodszych lat, jak np. w szwedzkich przedszkolach, gdzie nie ma zabawek wskazujących na płeć, czy poprzez możliwość zmiany płci nawet przez kilkuletnie dzieci [...]".

Och. Ojej. W przedszkolach nie ma lalek-dzidziusiów? To wprost okropne! Aż chciałoby się rzucić takim soczystym, gówniarskim „no i?". Jak zwykle to ten straszny Zachód jest zły, to z niego napływają cały jad i te nowe pomysły, zaburzające boży porządek świata. To z Zachodu przecież przyszły te wszystkie geje, lesby i inne takie, żeby demoralizować nasze dzieci! Tfu!

Toż to już krok do wskazania, że wszystko przez Unię Europejską. A jak przez Unię, to i przez Tuska.

Tutaj znowu pojawia się kwestia tego, co napisałam wcześniej. Przecież to dobrze, że nie ma od najmłodszych lat tej idiotycznej indoktrynacji, przystosowania nas do dorosłego życia, w którym kobiety zajmują się domem i dziećmi! Ale, no... nie dla wszystkich. Najbardziej chyba w tym przeraża mnie jednak to, że te słowa napisała kobieta. I nie wiem, co o tym myśleć. Zawsze mi się zdawało, że jak jakaś babka wyraża podobne poglądy, to zdecydowanie bije na łeb wszelkie moje skłonności masochistyczne, o jakich kiedykolwiek wspominałam. Jak te laski, co głosują na Konfedezjebację, jakoś nie zauważając, że jej Ojciec Założyciel otwarcie mówi, że możliwości głosowania mieć nie powinny.

„Czy chodzi tu o zanegowanie jakichkolwiek różnic między kobietami a mężczyznami?".

Nie. Prawdopodobnie chodzi o wskazanie, że każdy może być sobą i nikomu nie trzeba z góry narzucać, jak się powinien zachowywać i czym interesować. Dla mnie dość jasno to wynika, i to nawet z takiego tekstu, NO ALE...

„[...] Czy o udowodnienie, że płeć pochodzi z kultury, nie z natury, jak chciała Simone de Beauvoir: 'Nikt nie rodzi się kobietą, tylko się nią staje'?".

Płeć fizyczna i psychiczna to kompletnie co innego, proszę szanownej pani, i szanowna pani z pewnością by się o tym dowiedziała, gdyby tylko zechciała... no nie wiem... poczytać o tym. Zainteresowała się psychologią. Czy może po prostu porozmawiała z kimś, kto trochę temat zna. A za przeinaczenie i interpretację słów de Beauvoir... Ja pierniczę, za to to już nie kryminał, tylko dożywotnia zsyłka na Sybir w bikini w palemki. Jak babcię kocham, mało z krzesła nie spadłam. A trudno spierniczyć się z krzesła z podłokietnikami, uwierzcie.

I tutaj następuje nieco paranoi połączonej z doszukiwaniem się teorii spiskowych: „Wydaje się, że jesteśmy świadkami przemyślanego, zaplanowanego i sprawnie przeprowadzanego projektu z zakresu inżynierii społecznej". Poważnie, aż się przelękłam. I to tak, że najpierw wykrzyknęłam „ło cię panie!", następnie złapałam za krucyfiks, przeżegnałam się i...

Szlag, przeżegnałam się lewą ręką. Wybaczcie, to z przyzwyczajenia po tych wszystkich czarnych mszach, na których feminazistki czerpią energię życiową ze składanych ofiar.

Ale czekajcie, to się jeszcze ciągnie: „[...] Akcji, która niejawnie robi dokładnie to, z czym jawnie walczy: pod płaszczykiem walki z kulturą wymuszającą role kobiece i męskie w sposób autorytarny narzuca porzucenie ról".

Wiecie co? Interesuję się tematem już jakieś dziesięć lat i jakoś nigdy nie poczułam, by ideologia gender coś mi narzucała. Wręcz przeciwnie – ona trąbi na każdym kroku, bym po prostu była sobą. No i cały czas zasadniczo myślałam, że właśnie o to w niej chodzi. A tu masz... Jaka ja niedoedukowana jestem. Wstyd! A pomyśleć, że od października będę studiować socjologię stosowaną i antropologię społeczną. Z tym swoim ilorazem inteligencji powinnam raczej obejrzeć się za jakąś ciepłą posadką w okolicy miejskiej śmieciarki. Serio, poczułam jakąś taką podejrzaną więź z żółtym kontenerem, który stoi pod blokiem, tym z napisem „plastik i METAL".

Ciekawe w sumie, na jaki kolor pomalowaliby kontener na feministki...?

Nieważne. Bo to nadal nie koniec.

„[...] Konsekwencje tego w mikroskali już widać – ogromny dramat ludzi, którzy manipulacje z własną płciowością przypłacają kompletnym rozbiciem osobowości".

Ekhm... Ja mam takie pytanie. No bo czy pani wie, co to jest rozbicie osobowości? Bo mi się tak wydawało, że rozbicie osobowości to jest wtedy, gdy wiesz, że na sto procent jesteś kobietą, a ta dziwna część ciała między nogami mówi ci, że jednak nie masz racji, więc cierpisz i płaczesz po nocach, nie mogąc patrzeć na siebie w lustrze. Tak mi się wydawało. Nie wiem, może mi się źle wydawało, a pani wie lepiej... Swoją drogą, to pewna byłam, że w tym miejscu wspomną o ujemnym przyroście naturalnym i braku słodkich bombelków na miejskich placach zabaw.

„A konsekwencje w makroskali? Czy jesteśmy w stanie przewidzieć, jak będzie funkcjonował świat, z którego zniknie rodzina – bo takie będą ostatecznie konsekwencje tego nieludzkiego eksperymentu...?"

A, to przepraszam. Jednak jest lekkie wspomnienie o prawdziwych rodzinach.

W tym miejscu naszły mnie myśli, czy aby na pewno chcę brnąć dalej. Ale niech tam!

No właśnie, bo co to takiego, ta rodzina? Okazuje się, że z psychologicznego punktu widzenia „rodzina" to wcale nie tylko standardowy model z dumnym, męskim tatusiem, radosną, ogarniającą wszystko wokół mamusią i dwoma słodkimi brzdącami. To nie ten obrazek z reklam proszków do prania i dań błyskawicznych... a przynajmniej nie tylko. Rodzina to ludzie, z którymi czujesz się dobrze i z którymi wiąże cię coś więcej niż znajomość. Mąż i żona to rodzina. Para narzeczonych to rodzina. Dziewczyna mieszkająca ze swoją mamą to rodzina. Dwie zaręczone lesbijki to rodzina. Ja, mój facet i nasz kot też jesteśmy rodziną. I owszem, czujemy się tak jakby odrobinkę pokrzywdzeni tym, że ze względu na to, iż nie chcieliśmy się rozmnożyć, odmawia nam się możliwości określania w taki sposób. To lekko nieuprzejme, wiecie? A mówienie o eksperymencie...

Eksperyment. No czujecie to? Mało się tym głupim piwem nie udławiłam. I tak lektura tej perełki tak mnie pochłonęła, że wypiłam do tej pory ledwie parę łyków...

Jesteśmy ofiarami eksperymentu społecznego! Jesteśmy w pieprzonym Matriksie! Nie dajcie się zwieść temu, co mówią wasze głowy, bo wcale nie mają racji, tylko posłuchajcie głosu rozsądku...! NASZEGO głosu!

Już sobie wyobraziłam całą redakcję tego pisma na tle biało-czerwonej flagi. Jeny, jak mi jest wstyd, że ja jestem w tym kraju i jeszcze z niego nie uciekłam choćby przez Odrę wpław...

Na sam koniec szanowna pani (zapewne redaktor naczelna, ale przyznaję bez bicia, że tego nie sprawdzałam, starcie z elitą pisma zostawiłam sobie na słodki koniec) kończy soczystym, nadającym się na slogan: „Czas więc pomóc naszym chłopcom i dziewczynkom, zanim zapomną, kim są".

Czy może raczej... pora im przypomnieć, że prawda jest tylko jedna? Bo zabrzmiało to groźnie. Trochę jak wstęp do kolejnej książki Orwella. „Folwark dziecięcy" tym razem, kuźwa...

Jak jest ze mną źle, skoro właśnie śmieję się ze swoich suchych żartów? Chyba bardzo? Ale jeszcze nie skończyłam!

Gazetka również jeszcze nie skończyła, co jest w tym wszystkim najgorsze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro