Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Polanę spowiła ciemność, a nocne niebo skryło się za chmurami, z których nieustannie padał deszcz. Las wydawał się tej nocy jakby martwy, spomiędzy wysokich drzew nie dało się słyszeć nawet najmniejszego szelestu, jakby wiatr bał się poruszyć chociażby najmniejszy listek. Ciemny bór otoczył swoich mieszkańców niczym ochronny mur, pozwalając im zdecydować o swoim dalszym losie.

Pośrodku połaci traw otoczonej zewsząd drzewami, stał jedna chata, a wokół niej zgromadzili się ci, którzy zeszłej nocy nie opuścili lasu. Trzymali w dłoniach pochodnie i szeptali między sobą nerwowo. Było ich niewielu, niespełna pięćdziesięciu. Czuli się rozbici, porzuceni... Nie byli w stanie sobie wyobrazić, że są tak zależni od człowieka, który przed laty zebrał ich w tym miejscu. Jego odejście naznaczyło ich społeczność smutkiem, żalem i krwią. Szybko pochowali swoich zmarłych tych, którzy jawnie mu się sprzeciwili. To nie był czas na żałobę, nie mogli sobie pozwolić na opłakiwanie zmarłych. Musieli wybrać ścieżkę, którą od teraz mieli podążać.

— Może powinniśmy byli za nim iść?

— Chciał nas poprowadzić na wojnę, na pewną śmierć!

— Był naszym przywódcą! Co niby mamy bez niego zrobić?

Postać Fenrira Greybacka wzbudzała wśród zebranych silne, a przede wszystkim skrajne emocje. Nie był on osobą łagodną ani dobrą, ludzi zjednywał sobie siłą i groźbą. Swoją pozycję utrzymywał wzbudzając strach, a jednak jego tyrania nie przyniosła im nieszczęścia. Zgromadził ich wszystkich w jednym miejscu i pozwolił żyć tak, jak tego chcą. Otoczył się wilkołakami, bo liczył, że gdy tylko powie słowo, one ruszą za nim. Wierzył, że tak jak on, pragną krwi i zemsty na normalnych śmiertelnikach, obiecywał władzę i potęgę, pod warunkiem, że przyłączą się do niejakiego Lorda Voldemorta w jego czarodziejskiej wojnie. Oni odmówili. Dlatego ich porzucił...

— Powinniśmy odejść?

— Nie! — Zmieszany tłum spojrzał w stronę mężczyzny, który zabrał właśnie głos. Pewnym krokiem przeszedł między zebranymi, tuż za nim mały sześcioletni chłopiec, który wpatrywał się w niego z ufnością. Mężczyzna był stosunkowo młody, nie miał więcej niż trzydzieści lat. Szedł wyprostowany, prezentując swoją dobrze zbudowaną sylwetkę. Stanął tak, że księżyc, który z trudem przecierał się przez deszczowe chmury, oświetlił jego twarz. Wydawał się surowy, omiótł wszystkich chłodnym spojrzeniem stalowych oczu i zacisnął mocno zęby, co uwydatniło jeszcze bardziej szeroką i wyraźnie zarysowaną szczękę. Jeszcze raz przebiegł spojrzeniem po wszystkich, chcąc skupić na sobie ich uwagę. — Nie możemy odejść, bo tu jest nasze miejsce! Ten las jest naszym domem! To nie Fenrir dał nam schronienie, lecz on! Rozejrzyjcie się dookoła — nakazał, wskazując zamaszystym gestem na polanę i okalający ją szereg drzew — nie znajdziemy nigdzie miejsca, które byłoby bardziej nasze. Kiedy przybyliśmy, nie było tu nic. Stworzyliśmy las na nowo, zbudowaliśmy nasze domy, założyliśmy rodziny. Wszystko, co mamy, zawdzięczamy sobie, a nie Greybackowi! Fenrir Greyback nigdy nie był przywódcą, na jakiego zasługiwaliśmy!

Wśród zebranych dało się słyszeć zgodne pomruki. Mężczyzna niewątpliwie był charyzmatyczny i umiał przemawiać. Benjamin Rivers, bo takie nazwisko nosił ten człowiek, od dawna cieszył się ich szacunkiem. Był jednym z nich.

— Marzę o tym, by mój syn, Ian, dorastał wśród tych drzew, żeby dla niego również były prawdziwym domem. Zrobię wszystko, by tak się stało! By był tutaj bezpieczny!

— Co w takim razie mamy robić, Benjaminie?

— Musimy pamiętać, kim jesteśmy! — zawyrokował Rivers, łapiąc swojego syna na ramiona. — Jesteśmy wspólnotą, rodziną, watahą! Jesteśmy wilkołakami i to my zdecydujemy, jak ma wyglądać nasze życie! To my ustalimy zasady, my stworzymy prawo!

Wilkołaki zawołały zgodnie, popierając przemawiającego, a ich krzyk poniósł się echem między drzewami. To był ten moment, to był czas, w którym tworzyli swoje życie na nowo, a Rivers jawił się jako człowiek, dzięki któremu uda im się osiągnąć wszystko.

— Nie pozwolimy, by do tego lasu dotarła wojna, która nie jest nasza! Nie jesteśmy czarodziejami, nie wymachujemy patykami, nie potrzebujemy tutaj żadnych czarów! Żadnej magii! To nasz las! To Wilczy Las i tylko wilkołaki mają prawo w nim żyć!

Ogólnym wiwatom i okrzykom radości przysłuchiwała się pewna kobieta. Znała każdego z nich, wszyscy byli jej bliscy, ale nie było wśród nich jednej osoby. Nie wiedziała, gdzie w tej chwili jest Remus Lupin, który zeszłej nocy musiał uciekać przed Greybackiem. Zastanawiała się czy jeszcze spotka mężczyznę, którego kochała i czy będzie w stanie porzucić magię, jeśli wróci.

Tej nocy, gdy niebo przykryły czarne chmury, w Wilczym Lesie podjęto decyzje, które miały trwać tak jak ich wataha, mimo wojen i wszelakich przeszkód. Nie mogli się spodziewać, że gdy magiczna wojna się skończy, zjednoczeni czarodzieje na nowo zaczną się dzielić, a dawne uprzedzenia staną się jeszcze bardziej widoczne. A tych nie obowiązują żadne zasady...


W następnym rozdziale:

Czerwiec 2014 r. Młoda Crystal świętuje swoje szesnaste urodziny wraz z przyjaciółmi i rodziną w Wilczym Lesie. Jej życie wydaje się idealne - kochający rodzice, ukochany, pasja, akceptacja całej społeczności wilkołaków. Do szczęścia brakuje jej nie wiele. Odlicza dni do kolejnych urodzin, kiedy to stanie się pełnoletnia, bo według niej wtedy jej życie stanie się idealne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro