Rozdział II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Crystal miała złe przeczucie, które dręczyło ją od początku pełni. Intuicja uparcie podpowiadała jej, że coś się stało i to coś niekoniecznie dobrego. Obawiała się, że mogło chodzić o jej rodziców albo Iana, że wśród członków watahy wydarzyła się jakaś tragedia. Zdarzało się tak czasami, chociaż niezbyt często. Wilkołaki po przemianie odczuwały wszystko bardziej, jakby ze zdwojoną siłą. I nie chodziło tutaj tylko o zmysły, ale również o emocje, który niekiedy brały górę nad zdrowym rozsądkiem. Wszystko to, co czuł człowiek - radość, smutek, gniew, odczuwał również i wilkołak, ale o wiele intensywniej.

Chris do dziś pamiętała zdarzenie sprzed trzech lat, kiedy to Denzel oświadczył swojemu ojcu, że nie ma zamiaru dłużej z nim pracować i wyprowadza się z domu. Starszy Morton był wściekły, a jego syn chyba jeszcze bardziej. Początek konfliktu był zażarty, wszyscy słyszeli wyzwiska, jakimi siebie obrzucali, inni mężczyźni powstrzymywali ich od rękoczynów. Po kilku dniach ograniczyli się do pogardliwych spojrzeń i cichych przekleństw. Wszyscy myśleli, że czas ich uspokoi, ale niestety, nim to się stało, przyszła pełnia, a Mortonowie po przemianie rzucili się sobie do gardeł. Ian opowiadał Chris, że walka była brutalna, a każdy, kto próbował im przerwać, dotkliwie odczuwał ich gniew. U Denzela skończyło się to tylko kilkoma bliznami, ale jego ojciec do końca życia będzie kulał na prawą nogę, a jego rany goiły się tygodniami. Osobiście współczuła staremu Mortonowi. Nie od dziś było wiadomo, że miał problemy z synem, ciężko mu było wyegzekwować posłuszeństwo i szacunek, a Dan znacznie bardziej wolał spędzać czas z Ianem i jego ojcem, któremu to chyba nawet pochlebiało. Remus często powtarzał jej, a ona się z nim w pełni zgadzała, że stary Morton to poczciwy i pracowity człowiek, a jego syn niewiele po nim odziedziczył.

Wyjrzała nerwowo na werandę, tak jak to robiła niezmiennie od trzech dni. Za każdym razem, gdy się budziła, miała ochotę pobiec i poszukać rodziców, jednak wiedziała, że to nie było najlepsze wyjście. Pomijając ich złość, nie miałaby jak im pomóc. Współczuła im czasami z całego serca. Im i wszystkim wilkołakom, które przybyły do lasu. Kiedyś ojciec tłumaczył jej na czym polega likantropia i chociaż ona osobiście pojmowała tę kwestię inaczej, to zrozumiała, że ich przemiany są możliwe dzięki mieszance ludzkich genów z tym, który nazywano wilczym. Ona, Ian i wszystkie wilkołaki, które urodziły się w lesie, byli ogromnymi szczęściarzami. Każde dziecko z Wilczego Lasu pochodziło ze związku dwóch wilkołaków, ich mieszanka genów była zrównoważona, jak to ujął kiedyś jej ojciec - stężenie ludzkich i wilkołaczych genotypów było właściwe. Dzięki temu od poczęcia organizm przyzwyczajał się do likantropii, od najmłodszych lat mieli wyczulony zmysły i oddziaływał na nich księżyć, a gdy osiągali pełnoletniość przemieniali się znacznie łagodniej, bo było to dla nich naturalne. Dlatego też Crystal i inni tak niecierpliwie wyczekiwali swojej pierwszej pełni. Ponieważ od narodzin było to ich przeznaczeniem, integralną częścią ich bytu. Ojciec mówił jej również, że kiedy wilczy gen próbuje zdominować ludzki, jak w przypadku dzieci pochodzących z mieszanego rodzeństwa, przemiany mogą nastąpić znacznie wcześniej lub nie nastąpić wcale. Co nie było jednak regułą, bo zdarzali się również i tacy, którzy przybywali do lasu, bo niespodziewanie okazało się, że po ukończeniu siedemnastu lat zaczęli się przemieniać i nie potrafili się odnaleźć w swoim otoczeniu. Najgorzej jednak mieli wszyscy ci, którzy zostali ukąszeni. U nich wilkołactwo było nabyte, co prawda mogli się do niego przyzwyczaić, nauczyć i zaakceptować, co większość mieszkańców Wilczego Lasu zrobiła. Wówczas bolesne przemiany, przechodzili łagodniej i nie pozwalali kontrolować się swoim zmysłom, tylko zachowywali świadomość. Crystal widziała po swoich rodzicach, że to Meg nauczyła się panować nad swoim wilkołactwem, a Remus ciągle z nim walczył. Ojciec zdecydowanie ciężej znosił zbliżającą się pełnie, stawał się blady, nieco otępiały, jakby chorował, a gdy księżyc zachodził i zaczynało go ubywać, on wracał poraniony i obolały, wspierając się na ramieniu żony. Kiedy Crystal dorosła na tyle, żeby zrozumieć co się dzieje, jej mama nauczyła ją przygotowywać specjalne zioła i maści, które później pomagały Remusowi, a on widząc, że jego córka ma dryg do tego, co sam nazywał zielarstwem, poszerzał jej wiedzę w miarę możliwości, tworząc razem z Chris kolejne zielniki.

Myślami powędrowała do słów ojca, który tłumaczył jej, co najszybciej łagodzi ból, ale szybko odrzuciła tę myśl od siebie. Słońce już dawno wzeszło, a rodzice nadal nie wrócili do domu. Machinalnie sprawdziła dłonią czy prezent od ojca znajduje się bezpiecznie w kieszeni. Od kiedy go dostała, zawsze nosiła przy sobie. Był jej talizmanem, czymś magicznym. Nie marnując dłużej czasu, ruszyła biegiem w stronę polany. Jeżeli coś miało się stać, to z pewnością dowie się o tym właśnie tam. Bieg nie sprawiał jej żadnych trudności, od dziecka uwielbiała mknąć między drzewami i czuć wiatr we włosach. Szybko pokonała odległość, dzielącą jej dom i polane. Wiedziała już, że jej przypuszczenia się potwierdziły. Coś się stało. Podniesione głosy, usłyszała już z daleka, a wśród nich rozpoznała Benjamina Riversa i swojego ojca. Ponadto wśród licznie zebranych panowała napięta atmosfera. Przebiegła między domkami na polanie, mijając również namiot Reece'a. Wszyscy gromadzili się wokół chaty Riversów.

— Takie jest nasze prawo! — zagrzmiał ostro Benjamin, a Chris włosy aż stanęły dęba, gdy usłyszała jego szorstki głos. Przedzierała się między zebranymi, wyczuwając, że sytuacja jest bardzo poważna. Nikt nie ośmielił się odezwać, jedynie głośny, przerywany spazmami szloch akompaniował słowom ich przywódcy.

— Takie jest twoje prawo, które ty ustaliłeś i egzekwujesz, choć nie ma ono najmniejszego sensu! Nie masz prawa tego od nich oczekiwać. — Remus również mówił podniesionym i stanowczym głosem. Crystal rzadko widziała ojca tak wzburzonego. Przedarła się w końcu przez zebranych, którzy machinalnie ustępowali jej z drogi. Zobaczyła Benjamina, który stał na stopniach schodków prowadzących do jego domu i opierał się o barierkę, zaciskając na niej mocno palce. Lupin miała wrażenie, że gdyby mógł, to rozniósłby ją na drzazgi. Remus stał poniżej, trzymał się za ramię, które było zakrwawione, jednak jego postawa wskazywała, że nawet w tej chwili, mimo rany, mógłby się rzucić na Riversa. Tuż obok niego stała jej matka, która jakby asekuracyjnie czuwała na wypadek, gdyby sprawy potoczyły się nie po jej myśli. Trochę na uboczu od centrum wydarzeń w ramionach matki kuliła się Tracy, to ona szlochała żałośnie. Jej ojciec, łysy, postawny mężczyzna z rudawą brodą stał nad nimi, był tak spięty, że na jego czole wyskoczyła niebezpiecznie pulsująca żyła.

— Ustaliliśmy przed laty pewne zasady i musimy ich przestrzegać, bo inaczej w naszym życiu zapanuje chaos! — zawołał Rivers, choć było to bardziej skierowane do ogółu niż do Remusa.

— Nie widzisz, że te zasady niszczą nasze życie? — warknął ojciec Crystal, wyrywając się z uścisku żony i robiąc krok do przodu. — Stawiasz im warunek, który rozbija rodzinę, skazujesz ich dziecko na samotny los! Mieliśmy stworzyć tu wspólnotę, która się wspiera, a tymczasem ty organizujesz sobie społeczeństwo, które ma spełniać twoje oczekiwania! Czym to biedne dziecko ci zawiniło?

— Nie przemieniła się... — Te słowa zadudniły niebezpiecznie w głowie Chris, a nogi się pod nią ugięły. Poczuła, jak czyjeś silne ramię podtrzymuje ją, żeby nie upadła. To był Ian, który pojawił się obok niej. Spojrzała niepewnie na jego poważną twarz, na której nie mogła dostrzec żadnych pozytywnych emocji. Chciała się spytać, o co chodzi, dlaczego Tracy się nie przemieniła i co to oznaczało, ale głos uwiązł jej w gardle. Przecież jeszcze dwa dni temu rozmawiała z nią o jej pierwszej pełni, dziewczyna była zachwycona i nie mogła się doczekać, a teraz...

— Co to zmienia?

— Nie jest wilkołakiem, nie ma dla niej tutaj miejsca! — zawyrokował Benjamin, a z piersi Crystal wyrwał się jęk, który zagłuszył szloch Tracy. — Nie może tu zostać, to by było niebezpieczne. Musi odejść!

— Ta dziewczyna jest tą samą osobą, którą była przed pełnią. Nie zmieniła się ani trochę, ale nagle brakuje dla niej miejsca? — ryknął wściekle jej ojciec, mierząc się spojrzeniem z Benjaminem. Crystal wiedziała nie od dziś, że jej rodzice nie darzą szczególną sympatią ich przywódcy, ale dopiero teraz dostrzegała tę nienawiść, która wisiała między nimi niczym groźba czegoś potwornego. — Kiedyś Moon powiedział mi, że to nie przemiana świadczy o tym czy jesteś wilkołakiem, ale przynależność do watahy!

— Nie będziemy się po raz kolejny o to kłócić — uciął temat Benjamin. — Prawo jest prawem, Tracy musi odejść! A kto się z tym nie zgadza, niech odejdzie razem z nią.

Benjamin Rivers zniknął w swoim domu, trzaskając drzwiami. Przez chwilę panowała cisza. Jedynie ojciec Crystal warknął wściekle i odwracając się na pięcie, ruszył w stronę domu, a jego żona podążyła za nim. Chris również chciała do nich dołączyć, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Wpatrywała się zszokowanym wzrokiem w Tracy, która teraz wpadła w szał i nie pozwoliła podnieść się ojcu z ziemi. Nie spostrzegła nawet, kiedy tłum się rozszedł, a obok nich pojawili się Nancy, Phil i Dan.

— Idźcie do groty, ja porozmawiam z ojcem i do was dołączę — oznajmił Ian rzeczowym, wypranym z emocji głosem. Chris poczuła, że teraz to Wilson ją obejmuje i prowadzi w stronę lasu.

— Zostanę z tobą — zdecydował Morton i razem z Ianem wkroczyli na werandę jego domu.

— Chodźmy, Crystal... To już koniec — mruknęła pokrzepiającym głosem Nancy i pociągnęła ją i swojego narzeczonego w stronę lasu. Chris odwróciła się w stroną Tracy, która nadal nie mogła się opanować. Koło niej i jej rodziców stał teraz O'Neil, rozczochrany bardziej niż zwykle, kręcił w palcach papierosa. Lupin usłyszała jeszcze, jak mówił:

— Jeśli chcesz, to mogę cię podrzucić do najbliższego miasteczka.

Gdy tylko przekroczyła granicę drzew, wyrwała się z ramion przyjaciół i puściła biegiem przez las. Słyszała za sobą, że oni zrobili to samo. Znała drogę na pamięć, bywało tak, że pokonywała ten dystans kilka razy dziennie. Biegli w milczeniu przez las, aż w końcu drzewa zaczęły się przerzedzać i zatrzymali się tuż u podnóża gór. Philip rozchylił najniższe gałęzie drzewa wrastającego w skalną ścianę i odsłonił wyłom. Crystal wyminęła go, wsunęła się do ubytku w skale i zjechała po gładkim kamieniu w dół. Znaleźli się jaskini, którą kiedyś odkryli podczas swoich całonocnych wypraw. Nie była zbyt duża, chociaż Chris nazwałaby ją przestronną. Musiała być już wcześniej przez kogoś używana, bo gdy po raz pierwszy do niej trafili, natknęli się na wywrócony stół, rozbite szkło i niedopalone świece. Już wtedy zadecydowali, że to miejsce stanie się ich kryjówką. Wilson zadbało drewniane ławy, na których przesiadywali, Nancy przyniosła koce i skóry, żeby nie musieli siedzieć na samym drewnie, a Denzel przyniósł kilka beczek swojego wina, które pędził. Zimne i nieco mroczne wnętrze stało się ich schronieniem, w którym często spędzali czas, gdy znudziło im się bieganie po lesie lub po prostu chcieli przez chwilę odciąć się od wszystkich.

Crystal bez słowa opadła na jedną z ław, starając się opanować oddech po długim biegu. Czuła, że teraz powinna być przy rodzicach. Nancy zajęła miejsce naprzeciwko niej, a Phil krzesiwem rozpalił niewielki ogień w skalnej wyrwie, która służyła im za kominek. Nikt się nie odezwał. Crystal ignorowała westchnienia Brown, która teraz wtulała się w swojego ukochanego. Była zbyt zszokowana zdarzeniem na polanie, żeby w jakikolwiek sposób rozmawiać z przyjaciółmi. Nie wiedziała ile minut minęło, gdy w końcu w jaskini pojawił się Ian i Denzel. Po Mortonie nie było widać, żeby wydarzyło się coś szczególnego. Natomiast Rivers był widocznie spięty, gdy tylko otrzepał się z kurzu, usiadł obok Chris i przygarnął ją do siebie, chowając twarz w jej włosach. Dopiero dotyk jego ust na jej szyji wyciągnął ją z letargu. Pogładziła jego ramię, a następnie przyjęła od Denzela kubek z winem.

— Co z Tracy? — spytała nieswoim głosem, przerywając dołującą ciszę. Chyba nikt oprócz niej nie chciał poruszać tego tematu.

— A co ma być? — rzucił beznamiętnie Morton, a Ian odwrócił się do niego, posyłając mu mordercze spojrzenie. Odchrząknął, a potem wychylił kubek, opróżniając go.

— Pakuje swoje rzeczy, O'Neil jeszcze dzisiaj zawiezie ją do miasta — wyjaśnił nieco łagodniej od swojego przyjaciela.

— Dlaczego?

— I tak miał jechać tam po pełni, po prostu... — stwierdził Ian, a Chris potrząsnęła gwałtownie głową.

— Dlaczego musi odejść? — sprecyzowała swoje pytanie, a pozostali spojrzeli po sobie. Chris wyswobodziła się z objęć Iana i wyprostowała. Była najmłodsza z całego towarzystwa, mimo że żyła w lesie od urodzenia, czasami miała wrażenie, że o niektórych sprawach nic nie wie. Po prostu pewne tematy były zakazane i jeśli nie było trzeba, to ich nie ruszano.

— Tracy się nie przemieniła, nie jest wilkołakiem — odpowiedziała łagodnie Nancy.

— Nie ma w niej wilczego genu, nie może tutaj mieszkać — dopowiedział Phil, obejmując mocniej swoją dziewczynę.

— Czasami tak się po prostu zdarza, przecież wiesz... Rzadko, ale jednak — mruknął Rivers, zanurzając palce we włosach Chris, a po jej ciele przeszedł przyjemny dreszcz.

— Pamiętacie taką sytuację? Że ktoś się nie przemienił?

— Kiedyś zdarzyło się to częściej... — mruknął Ian, nadal gładząc jej włosy. Widocznie się zamyślił. — Ostatnim razem sześć lat temu...

— Oni tak po prostu odchodzili? — spytała z niedowierzaniem, zerkając w stronę przyjaciół z nadzieją, że zaprzeczą, jednak nikt tego nie zrobił. Głowa strasznie ją rozbolała od natłoku myśli, a okrutna prawda wcale jej się nie podobała. — I co wtedy się z nimi dzieję, kiedy już opuszczą las?

— To już nie nasza sprawa — mruknął Denzel, wzruszając ramionami, a Lupin zmierzyła go wzrokiem. Nie znosiła, gdy tak się zachowywał, kiedy budziła się w nim jego bezwzględna natura, ale Rivers zawsze prosił by przymykała oko na głupie komentarze jego przyjaciela. Ona jednak nie potrafiła, każde słowo wypowiedziane przez Mortona było dowodem na jego bezduszność.

— Przecież tak nie można! Są częścią watahy, częścią rodziny! — oburzyła się Crystal, patrząc na przyjaciół i szukając wsparcia, którego od początku tej rozmowy nie mogła uzyskać.

— Crystal, tak jest od lat, takie jest prawo. Pewnych rzeczy się po prostu nie zmienia — zauważyła Anna, wzdychając współczująco, jakby próbowała pokazać koleżance, że ją rozumie. Jednak Lupin była pewna, że to tylko sztuczka mająca zamydlić jej oczy. Czuła pod skórą, że jest sama wśród nich, a ta samotność boleśnie odbijała się w jej sercu. Po raz pierwszy wśród nich czuła się obco.

— Właśnie, Crystal. Taka jest kolej rzeczy. Albo jesteś taki jak my i zostajesz, albo odchodzisz i zaczynasz nowe życie z dala od nas — wyjaśnił jej Ian ze stoickim spokojem, jakby mówił jej o tym, że ładna dzisiaj pogoda. A Chris zamiast jego głosu, słyszała szorstki ton jego ojca. Wiedziała, że Ian był zapatrzony w Benjamina, że ojciec był dla niego wzorem, ale widziała też, jak zachowywał się na polanie - tamten Ian nie powiedziałby tych słów.

— Muszę się przejść — stwierdziła Crystal, wstając na równe nogi, a jej zachowanie wzbudziło zdziwienie wśród zebranych. Ian już podnosił się, żeby jej towarzyszyć, ale szybko dopowiedziała: — Sama.

Szybko i sprawnie wyszła przez dziurę w skale, którą uprzednio dostała się do jaskini i cała roztrzęsiona pobiegła w stronę strumienia. Liczyła na to, że z każdym kolejnym krokiem emocje będą się ulatniać. Niestety one ciągle się gromadziły, sprawiając, że miała ochotę krzyczeć. Nie potrafiła opisać tego, co czuje. Wszystko tłoczyło się w niej, tworząc mieszankę wybuchową. Nie mogła w to wszystko uwierzyć! Wydawało jej się, że zna las lepiej niż inni, był przecież całym jej światem, potrafiła w pamięci odtworzyć przecinające go ścieżki, wskazać miejsca, gdzie rosły zioła, a gdzie można było zebrać najwięcej owoców, gdzie swoje nory miały zające, potrafiła określić każdą roślinę na grządkach, które uprawiali w lesie, znała każdy kamień, każde drzewo... Wydawało jej się, że zna doskonale również wszystkich mieszkańców, że są dla siebie jak wielka rodzina, ale myliła się. Sięgnęła myślami po najbardziej odległe wspomnienia... Próbowała sobie przypomnieć sylwetki ludzi, którzy zatarli się już w jej pamięci. Ile osób, które znała, opuściło las i już nigdy nie wróciło, a inni o nich zapomnieli. Nie rozumiała, dlaczego dla wszystkich było to naturalne... Mieszkali tu przez całe swoje życie, żyli w stadzie z nami, byli częścią naszej watahy, a oni tak po prostu ich wygnali, myślała z wściekłością, biegnąc coraz szybciej i szybciej. Była pewna, że większość z tych, którzy opuścili las, nie odeszła dobrowolnie. To był przecież ich dom! Przed oczami stanęła jej szalejąca z rozpaczy Tracy. Dla niej przemiana miała być spełnieniem wszystkich marzeń, zwieńczeniem szczęścia, a tym czasem będzie wspominać tę pełnię jako moment, w którym wszyscy się od nie odwrócili. Trzymają tu tylko tych, którzy im odpowiadają, a inni się dla nich nie liczą! Nie miało dla niej znaczenia, że myślała o ludziach, których znała od zawsze, o swoich przyjaciołach, o Ianie... Nie przywiązywała wagi do tego, że staje w obronie Tracy, za którą właściwie nigdy nie przepadała. Ważne dla niej było tylko to, że wataha powinna się wspierać, a nie wykluczać...

Dotarła do strumienia i opadła na kolana tuż przy jego korycie, spoglądając na swoje odbicie w tafli wody. Nie dalej jak dwa dni wcześniej Benjamin opowiadał wszystkim, że tej pełni Tracy po raz pierwszy przemieniona, że to jej wielki dzień. Wszyscy wiwatowali, a dzisiaj? Nikt nawet się nie odezwał. Wtedy mówili również, że i ona za rok się przemieni. Zacisnęła mocno oczy, chcąc powstrzymać łzy, ale nie udało jej się. Ciepłe krople drążyły sobie drogę na jej policzkach, by w końcu wpaść do wody i zmącić jej odbicie. Ich słowa były dla niej obietnicą, świętą przysięgą, że w pełnie po jej siedemnastych urodzinach przemieni się w wilkołaka i razem z nimi będzie biegać po lesie w blasku księżyca. Zapewne takie same obietnice składali Tracy, a teraz ona musiała odejść. Zaszlochała cicho i ze wściekłością uderzyła w taflę wody. Nie miała siły na to wszystko, po raz pierwszy w życiu czuła się całkowicie bezradna. Wstała i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę domu. Już z daleka dostrzegła rodziców, siedzących na werandzie. Nie chciała z nimi rozmawiać, nie teraz... Zmusiła się do przyspieszenia kroku, licząc, że rodzice nie zauważą śladów łez na jej policzkach.

— Crystal, co się stało? — spytała jej matka zatroskanym tonem, wpatrując się w nią ze zdziwieniem. Ojciec wstał z ławki, ale Lupin bez słowa go wyminęła, a potem, trzaskając drzwiami, pobiegła do swojego malutkiego pokoju. Opadła bezwładnie na łóżko, przeklinając w myślach przeraźliwe skrzypienie i wbiła tępe spojrzenie w sufit. Wszystkie jej przemyślenia z dzisiejszego dnia wróciły do jej głowy, formując się w jedno przerażające pytanie — A co jeśli ja będę musiała odejść? Co z tego, że miała wyczulone zmysły, to nic nie znaczyło. Całe życie żyła wśród wilkołaków i mógł to być zwykły nawyk, zwykły przejaw tego, że jest córką wilkołaków. Nie była jeszcze pełnoletnia, nie miała stuprocentowej pewności czy jest wilkołakiem, czy się przemieni. Mogła być jedną z tych, którzy nie mieli wilczego genu, mogła być zwyczajnym człowiekiem, a to oznaczałoby, że nie ma dla niej miejsca.

— Crystal, córeczko... — Cichy szept dobiegł ją z wejścia do jej pokoju. Meg spoglądała na nią z zatroskaną miną, widząc w jakim stanie jest jej córka, podeszła bez słowa do Crystal i przytuliła mocno, jakby chciała tym uściskiem przejąć wszystkie jej troski. Ta sytuacja była dla Maggie całkiem nowym wyzwaniem. Przez te wszystkie lata, kiedy była matką, nie przyszło jej nigdy pocieszać córki, tak naprawdę mogła zaryzykować stwierdzeniem, że Crystal zawsze była szczęśliwa. Chris miewała często momenty, gdy cała w skowronkach, skacząc z radości i śmiejąc się wesoło wracała do domu, bywała również wściekła, trzaskała wtedy drzwiami i krzyczała na całe gardło, jednak nigdy nie płakała. A i teraz Crystal sama nie rozumiała czemu łzy polały jej się z oczu. Przecież była zła, zmieszana, zagubiona, wręcz nawet wściekła w swej bezradności, ale nie smutna — więc dlaczego płakała?

— Czemu ten świat jest taki niesprawiedliwy? — załkała cicho bez żadnego słowa wyjaśnienia i wtuliła się w matkę. Ostatnią rzeczą jakiej teraz potrzebowała to rozmowa i niewygodne pytania. Nie miała siły na tłumaczenie, z resztą sama nie wiedziała, co powinna powiedzieć. Całe szczęście jej matka chyba to zrozumiała. Rozumiała, że córka potrzebuje teraz jej obecności, żeby przy niej była i mogła poczuć się jak dziecko, które nie ma żadnych zmartwień, nie musi podejmować żadnych wyborów ani zastanawiać się nad tym co jest słuszne, a co nie. Chris ochoczo z tego skorzystała, wtulając się w matczyną pierś i pozwalając Maggie kołysać się rytmicznie w takt kołysanki, którą znała z dzieciństwa. Przez chwilę znowu czuła się bezpieczna i kochana. Jednak wydarzenia tego dnia na dobre wyryły się w jej głowie i nie miały zamiaru dać o sobie zapomnieć.

***

Maggie spojrzała na swoją córkę jeszcze raz, obserwując jej zapuchnięte oczy i usta wykrzywione w niemym żalu. Chciała odgarnąć z jej twarzy kosmyk włosów, ale zawahała się. Crystal miała znacznie bardziej wyczulone zmysły niż ona czy Remus, a Meg nie chciała ryzykować tym, że obudzi córkę, która i tak długo nie mogła zasnąć. Powstrzymała się więc i poprzestała na milczącym spojrzeniu pełnym troski i bezradności. Nie wiedziała, co powinna zrobić. Wierzyła w to, że Chris jest szczęśliwa i mogłaby przysiąc, że na każdym kroku znajdowała na to potwierdzenie. Wyszła po cichu z pokoiku córki, starając się równie bezgłośnie zamknąć drzwi. Przeszła przez sypialnie swoją i męża, zatrzymując się by poprawić poduszki na łóżku, które i tak leżały nienagannie ułożone.

— Sytuacja opanowana? — W wejściu do kuchni stał jej mąż. Opierał się o framugę i trzymał w dłoniach dwa kubki. Krzywił się nieznacznie, a ona wiedziała, że powodem tego była rana na ramieniu, którą zafundował mu Benjamin, kiedy Remus stanął w obronie tej nieprzemienionej dziewczyny. Podziwiała go za odwagę, za to, że zawsze postępował tak, jak uważał za słuszne. Uwielbiała patrzeć, kiedy porzucał swoją stateczną, melanholijną postawę i stawał się nieugiętym wojownikiem. Wtedy na oczach wszystkich ukazywał się w ten sposób, w który ona zawsze go widziała. Maggie pokiwała głową i podeszła do Lupina, biorąc jedno z naczyń. Z ulgą dała się objąć mężczyźnie i poprowadzić do kuchni.

— Nie wiem, co się z nią ostatnio dzieje...

— Nasza córka dorasta, Meg — zauważył Remus, obejmując mocniej żonę.

— Jak możemy to zatrzymać? — zapytała, kryjąc twarz w dłoniach, a mężczyzna zaśmiał się cicho.

— Nie możemy... Pozostało nam tylko wierzyć, że wychowaliśmy ją na tyle dobrze, żeby mogła sobie poradzić... — mruknął, całując kobietę w czubek głowy i pogładził jej włosy.

— To wszystko przez tego Iana. Ja wiedziałam, że będą z nim kłopoty! Do tego ta biedna dziewczyna... Crystal wszystko słyszała, boję się tego, co chodzi po jej głowie — skwitowała Maggie, odsuwając się od Lupina na tyle, by mogła mu spojrzeć w twarz. Remus widział w jej oczach tę matczyną troskę, której nic nie mogło uspokoić i z uśmiechem przejechał dłonią po jej policzku.

— Byłem głupi, myśląc, że Benjamin zmieni zdanie... Sześć lat temu dał mi wyraźnie do zrozumienia, że nigdy tego nie zrobi. A Ian... Też go nie lubię, ale nic na to nie poradzimy... Chris nie ma tu zbyt dużego wyboru, jeżeli chodzi o chłopców. Poza tym — westchnął, spoglądając kobiecie głęboko w oczy. — Prędzej bym go rozszarpał podczas pełni, niż pozwolił, żeby skrzywdził naszą córeczkę.

Maggie zachichotała, jak nastolatka, a potem wspięła się delikatnie na palce i pocałowała Lupina. Lubiła go takiego, a on lubił sprawiać, że znów zachowywała się jak młoda kobieta, którą była, gdy się poznali. Popatrzyła na niego jeszcze, jednak po chwili zmarkotniała.

— Czułam się dzisiaj taka bezradna, nie mogąc jej pomóc... — wyznała, przygryzając delikatnie dolną wargę. — Jestem jej matką, a nie wiem, jak powinnam się zachowywać...

— Jesteście do siebie zbyt podobne — zauważył z przekonaniem, ale po chwili dodał poważnie: — Zajmę się tym, Maggie.

W następnym rozdziale:

Crystal nie potrafi sobie poradzić z coraz większą ilością wątpliwości, które zrodziły się w jej głowie. Usilnie stara się poukładać swoje myśli, ale mimo reakcji rodziny i przyjaciół, nie udaje jej się. Tymczasem Reece wraca z miasta i przynosi niepokojące Benjamina Riversa wieści. Ten wysyła syna i jego przyjaciół na skraj lasu, a to, co uda im się zaobserwować, stanie się powodem kolejnego sporu. Na dodatek Chris jest świadkiem dziwnej sytuacji z jej ojcem w roli głównej, która doszczętnie burzy jej spokój.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro