Rozdział III

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obudziła się z delikatnym westchnieniem. Czasami przeklinała w myślach swoje wyczulone zmysły, chociaż na co dzień były wyjątkowo przydatne. Lubiła nawet to, że każdego ranka budził ją choćby najcichszy śpiew ptaków, nieważne jak twardo spała. Wstawała wtedy i razem z pierwszymi promieniami słońca wybierała się na polowanie lub po prostu biegała po lesie. Tym razem jednak obudził ją dźwięk kubka stawianego na stole. Przetarła zaspane i spuchnięte oczy i jęknęła, czując jak bardzo jest obolała i ścierpnięta. Słyszała nad uchem spokojny oddech swojej matki, która drzemała zwinięta w kłębek pod kraciastym kocem. Crystal przełknęła ślinę, czując jak bardzo zaschło jej w gardle. Początkowo była kompletnie zbita z tropu, jednak po chwili wraz z tym jak senny nastrój się ulatniał, wspomnienia minionego dnia wróciły. Wciągnęła powietrze i wstała, czując na sercu ogromny ciężar — wilczy gen. Wyszła na palcach ze swojego pokoju, nie chcąc obudzić mamy, która najwidoczniej czuwała przy niej całą noc i udała się do kuchni, gdzie jej ojciec pił herbatę. Domyśliła się, że to właśnie on ją obudził.

— Cześć, tato — przywitała się zaspanym głosem, przecierając oczy wierzchem dłoni.

— Dzień dobry, Crystal — odpowiedział Remus, wznosząc smętne spojrzenie znad stołu. Usiadła naprzeciw niego i upiła spory łyk herbaty z jego kubka. Właściwie nie była to herbata, a ziołowy wywar autorstwa Maggie o naturalnie gorzkim smaku. Remus i Crystal zawsze dodawali do niego soku z leśnych owoców albo odrobinę miodu dla lepszego, słodszego smaku. Oboje byli amatorami słodkich przysmaków, uwielbiali pałaszować konfitury czy zagryzać mieszankę owocowo-orzechową. Zawsze chowali gdzieś swoje smakołyki i podjadali, gdy Meg nie patrzyła. Remus przyjrzał się uważnie córce, lustrując ją swoim przenikliwymi, miodowymi oczami. Miała czasami wrażenie, że jego spojrzenie, odzwierciedla jej krytyczny osąd wobec samej siebie. W końcu miała dokładnie takie same oczy jak on. Przechyliła głową i wydęła lekko usta, zachęcając ojca do jakiejkolwiek reakcji. Nie chciała zaczynać tej rozmowy. Właściwie to liczyła, że odwlecze ją jeszcze trochę w czasie. Remus uśmiechnął się delikatnie i szczerze, a potem spytał z troską: — Chris, co się wczoraj wydarzyło?

Westchnęła smętnie, kreśląc palcem kółka na blacie stołu. Podejrzewała, że w końcu będzie musiała z kimś o tym porozmawiać i ojciec był chyba najlepszym kandydatem na powiernika jej wewnętrznych rozterek, ale zdecydowanie bardziej podobała jej się możliwość zatrzymania wszystkiego dla siebie. Jednak przenikliwe spojrzenie ojca nie pozwalało jej milczeć.

— Wiesz, takie tam sprawy... przemyślenia... — mruknęła nielogicznie, uciekając spojrzeniem od ojca i przeklęła się w myślach za swój intelektualny popis.

— I wszystko jasne — stwierdził rozbawiony, jednak spojrzał na nią sceptycznie, a Chris wywróciwszy teatralnie oczami, wypowiedziała pierwszą myśl, która pojawiła się nagle w jej głowie:

— Nancy jest w ciąży.

— Proszę... Błagam, nie mów mi, że ty też... — jęknął Remus z autentyczną paniką w oczach, a Crystal roześmiała się wesoło, zaskakując samą siebie. Jak jej tata mógł wpaść na tak abstrakcyjny pomysł?

— Oczywiście, że nie.

— To dobrze — mruknął, garbiąc się bardziej w swoim krześle, jakby sam w myślach zganił się za to, że pomyślał o ciąży córki. — A teraz tak zupełnie szczerze?

Od niechcianej spowiedzi uratowało ją pukanie do drzwi. Odetchnęła w duchu z ulgą i spojrzała na ojca przepraszająco, jakby naprawdę chciała z nim porozmawiać, ale nie mogła sobie na to w tym momencie pozwolić. Remus przyglądał jej się z politowaniem, znając ją aż za dobrze, żeby dać się nabrać na takie numery. Crystal otworzyła drzwi i ujrzała w nich Nancy. Brown jak zawsze była uśmiechnięta, emanowała blaskiem i dobrą energią, a od kiedy Chris dowiedziała się, że koleżanka jest w ciąży, wydawała się jeszcze ładniejsza. Gdy Anna zobaczyła Crystal uśmiechnęła się szerzej — o ile w ogóle to było możliwe, chociaż w jej oczach było widać wyraźną troskę. Lupin nie powstrzymała westchnienia. Najwidoczniej wpadła spod deszczu pod rynnę. Nie chciała, żeby wszyscy się nią tak martwili. Wolała, kiedy myśleli, że jest niezależna, że ze wszystkim sobie radzi i nie ma żadnych problemów.

— Dzień dobry, panie Lupin. — Anna skłoniła się lekko w stronę Remusa, który odpowiedział jej tym samym, a potem zwróciła się do Chris. — Masz ochotę na przechadzkę?

— Jasne — odpowiedziała z dobrze udawanym entuzjazmem, mimo że wyjście z domu było ostatnią rzeczą, którą chciała zrobić. Spojrzała jeszcze raz na ojca i razem z przyjaciółką wyszła na zewnątrz.

Tego dnia pogoda nie była najlepsza. Szare chmury przysłoniły błękit nieba, tym samym wzbraniając promieniom słońca dotknąć ziemi. Panował tak potworny zaduch, że Chris była w stanie wyczuć zbliżający się deszcz. Szły przez pewien czas w ciszy, każda pogrążona w swoich myślach. Wymijały drzewa, krzaki i głazy, a z każdym krokiem milczenie stawało się coraz bardziej wyczekujące.

— Dobrze się czujesz? Wszystko w porządku? — spytała nagle Nancy, nie zwalniając tempa i brnąc dalej przez las.

— To raczej ja powinnam o to spytać. W końcu to ty jesteś w stanie nadzwyczajnym — stwierdziła beznamiętnie Crystal i mierząc Brown uważnym spojrzeniem, przeskoczyła nad krzewem jeżyn. Jeszcze nie dostrzegała ciążowego brzuszka, chociaż zaobserwowała, że Anna znacznie częściej kładła na nim swoje ręce, jakby próbowała ochronić swoje nienarodzone dziecko przed całym złem.

— Wiesz, o co mi chodzi... Wczoraj wybiegłaś tak szybko — westchnęła Anna, a Chris zatrzymała się w miejscu.

— Więc przyszłaś mnie udobruchać.

— Dobrze wiesz, że to nie tak — jęknęła Brown, patrząc jej w oczy. Faktycznie można było dostrzec w jej spojrzeniu troskę. Crystal odwróciła wzrok i spojrzała w głąb lasu. Żałowała teraz, że nie została z ojcem w domu. Chociaż z drugiej strony rozmowa sam na sam z Nancy dawała jej szansę, na wyjaśnienia, których tak bardzo potrzebowała. Krew wrzała jej w żyłach, gdy przypominała sobie, jak Brown ze spokojem przyjęła fakt wygnania Tracy. Jednak tliła się w niej nadzieja, że będąc tylko z nią, wyjawi swoje prawdziwe myśli. W końcu miała być matką...

— Nancy, co byś zrobiła, gdyby okazało się, że twoje dziecko nie jest wilkołakiem?

— Ono będzie wilkołakiem! — zapewniła ją głosem nieznoszącym sprzeciwu i pogładziła się po swoim płaskim brzuchu. Ta odpowiedź zupełnie nie usatysfakcjonowała Crystal. Bo przecież każdy rodzic mógł sobie wmawiać tak jak ona teraz. Czy rodzice Tracy nie byli w szoku, gdy okazało się, że ich córka się nie przemieniła? Czy nie żyli przez te wszystkie lata w przekonaniu, że ich dziecko jest takie, jak oni? Co jeśli taki sam los czekał również potomka Nancy i Phila? Co jeśli ona sama nie jest wilkołakiem? Widząc zmieszanie na twarzy Lupinówny, Brown po chwili milczenia odpowiedziała, tak jak się tego spodziewała Chris: — Nie zastanawiałam się nad tym, ale gdyby tak było, chociaż doskonale wiem, że dziecko moje i Phila będzie wilkołakiem, ale gdyby nie... Musiałoby odejść.

— Tak po prostu? Przez siedemnaście lat wychowywałabyś swoje dziecko, troszczyła się o nie, pokazywała mu świat, kochała je, a brak futra sprawiłby, że porzuciłabyś je na zawsze? Pozwoliłabyś na to? — spytała z żalem Crystal. Ona nie wyobrażało sobie, żeby rodzice pozwolili jej ot tak odejść. A tymczasem jedna z najbliższych osób, przyszła matka i wydawać by się mogło, że osoba o ogromnym i dobrym sercu ślepo wierzyła w zasadę, która rozbijała rodziny i niszczyła ludziom życie. W głowie Crystal na nowo rozpoczęła się gonitwa myśli, chociaż już nie tak chaotyczna jak wcześniej... — Jesteśmy watahą, najważniejszą wartością, jaką mamy, jest nasza bliskość, zaufanie to, że traktujemy się jak rodzina i mamy możliwość ją stworzyć. Czasami wydaje mi się, że to jest jedyne realne marzenie w tym miejscu. Chcesz mi powiedzieć, że zrezygnowałabyś z niego, z największego cudu, jaki może się przytrafić w tej głuszy tak po prostu? Bo ktoś kiedyś stwierdził, że trzeba spełnić jakieś wymagania?

— Chyba trochę przesadzasz — stwierdziła Anna, zszokowana nagłą wypowiedzią Crystal. — Przecież wszystko jest tak, jak powinno być. Prawo jest prawem, bez niego żadna wspólnota nie może istnieć. Z resztą jakie byś chciała mieć inne marzenia, co niby chciałabyś robić?

— Tego jeszcze nie wiem — przyznała Chris, a w jej sercu zrodził się niewielki, ale za to żarliwy płomień, który z każdym uderzeniem mówił jej, że musi w końcu odkryć swój życiowy cel. — Chyba chciałabym czegoś więcej niż codzienne polowania i zbieranie jagódek.

— Przecież kochasz polować! Tak wygląda twoje życie... Nasze życie i całej watahy! — oburzyła się Brown, marszcząc brwi. Chris chyba już nawet nie oczekiwała, że ktoś ją zrozumie. Sama do końca nie rozumiała tego, co działo się w jej głowie. Nagle poczuła, że las jest dla niej za mały i chociaż kochała to miejsce, to nie mogła pozbyć się uczucia, które mówiło jej, że wataha traktowała jak wyrzutków tych, którzy wbrew ich opinii mieli szansę zrobić coś innego, lepszego. — Słuchaj, Crystal, widzę, że jeszcze tego nie przepracowałaś. Ochłoń trochę, uporządkuj myśli i może wtedy pogadamy...

Gdy tylko Brown zniknęła jej z oczu, między drzewami, gdy już nie słyszała jej przyspieszonego oddechu ani łamiących się liści pod jej stopami, Crystal krzyknęła ze złości i z całą drzemiącą w niej siłą, uderzyła pięścią w najbliższe drzewo, po to by po chwili osunąć się na ziemię, ściskając zakrwawioną dłoń. Czuła się bezsilna, opuszczona i nierozumiana, a wszystkie te emocje mieszały się, tworząc razem wściekłość, która owładnęła nią tak, że jedyne na co mogła pozwolić, to dać łzom swobodnie spływać po jej policzkach i skapywać z podbródka. Miała wrażenie, że nikt z mieszkańców lasu nie miał takich dylematów i przemyśleń jak ona, że jako jedyna ma tyle pytań bez odpowiedzi, dotyczących jej życia, przyszłości i co najważniejsze teraźniejszości. Od kiedy ona i Ian byli parą, miała wrażenie, że to właśnie tu jest jej miejsce, że właśnie w lesie ma spędzić całe swoje życie, ale teraz... Teraz czuła, że coś ją woła, zachęca do przekroczenia granic lasu i pozostania tam. Nigdy nie odczuwała tak skrajnych emocji jednocześnie, jakby coś rozrywało ją od środka, a ona nie potrafiła zdecydować, w którą stronę powinna się przechylić.

Zerwała się z ziemi, nie chciała być teraz sama, potrzebowała czyjejś obecności, czyjegoś zrozumienia. Co z tego, że będą zadawać pytania — liczyła się z tym. Ludzie zawsze pytają, powiedziała sobie w duchu. Wbiegła do domu, wpadając na ojca, który zdziwiony z trudem utrzymał ich dwójkę w pozycji stojącej. Kiedy zobaczył, że jest coś nie tak, że jego córka znowu płacze, przytulił ją mocno i pogładził po włosach.

— Crystal, co ci się stało w rękę? — dobiegł ją troskliwy głos matki, a ona zamiast odpowiedzieć, ponownie zacisnęła pięść, ignorując piekący ból. Ojciec uspokajał ją, szepcząc cicho słówka pocieszenia i sprawiając, że Crystal czuła, jak ulatują z niej wszystkie złe emocje.

Spoglądała beznamiętnie na swoją obandażowaną rękę. Nie była złamana, spuchła nieco i bardzo ją bolała, ale po obmyciu z krwi, nie wyglądało to aż tak źle. Próbowała nieudolnie ignorować zapach maści, której użyła jej mama. Osobiście Chris wolała wszystkie wyroby lecznicze, które przyrządzał jej ojciec, były o wiele bardziej skuteczne i jakoś mniej drażniły jej wyostrzone zmysły. Nie potrafiła jednak odmówić matce, która zareagowała od razu, gdy spostrzegła jej zakrwawioną rękę i natychmiast się nią zajęła. Siedziała więc grzecznie na kolanach ojca niczym mała dziewczynka, przekonana o tym, że niezwykle mu ciąży i z zaciśniętymi zębami pozwalała Maggie opatrzyć dłoń. Wszystkie jej myśli formowały się w jedno pytanie, które co chwilę chciała zadać rodzicom. Czy jeśli za rok się nie przemienię, to pozwolicie mi odejść? Nie chciało jej to jednak przejść przez usta. Z resztą każdy gest rodziców, nieważne czy to dłoń Remusa gładząca jej ramię, czy ciepły dotyk palców Maggie, jej pełne matczynej troski i miłości spojrzenie, nawet kiwanie głową z politowanie, wszystko to było dla niej dowodem, że ją kochają i nigdy nie zostawiliby w potrzebie.

Gdy tylko uporali się z jej zranioną ręką, Crystal usiadła na stopniach werandy, ignorując zupełnie istnienie ławki, którą Remus niegdyś zrobił. Bawiło ją zawsze, kiedy jej ojciec próbował być złotą rączką. Wychodziło mu to z miernym efektem, ale córka podziwiała jego zapał. Nie minęło wiele czasu, kiedy tuż obok niej przysiadł właśnie ojciec, okrywając ją uprzednio ciepłym kocem. Nie odzywali się do siebie, wystarczyła im tylko obecność drugiej osoby, świadomość, że ten ktoś jest obok.

— Chris, czy teraz powiesz mi, co się wydarzyło? — spytał w końcu po długich minutach milczenia, kiedy świerszcze zaczęły przygotowywać się do swojego nocnego koncertu. Mimo że za dnia pogoda nie rozpieszczała, to wieczór był wyjątkowo przyjemny.

— Nie chcę o tym teraz rozmawiać, tato — mruknęła i objęła ramionami kolana, podciągając je pod brodę. — Nie teraz... Muszę to wszystko przemyśleć.

— Rozumiem — odparł jej ojciec i naprawdę tak było. To uwielbiała w swoim rodzicielu, w przeciwieństwie do mamy, nie wypytywał, nie drążył tematu, nie wściekał się, gdy milczała — słuchał i rozumiał. Dobrze wiedziała, że Remus nie zapomni o tym, że coś się wydarzyło, ale nie będzie jej nękał, poczeka cierpliwie, aż Crystal będzie gotowa i sama do niego przyjdzie.

Meg również do nich dołączyła, niosąc w dłoniach kubki z parującym naparem. Chris przyjęła naczynie z wdzięczności, czując jak jego ciepło przyjemnie parzy jej dłonie i uśmiechnęła się do ojca, gdy wyczuła, że mama zmieszała swoją herbatkę z konfiturą malinową od Melody. Maggie pociągnęła nieco koc, którym wcześniej Remus nakrył ich córkę i również się nim okryła. Z błogim uśmiechem spojrzała na męża, który za plecami Crystal złapał ją za rękę. Chris rozkoszowała się smakiem ziół połączonych ze słodyczą malin, a potem położyła głowę na ramieniu matki, wdychając jej zapach, który kojarzył jej się z domem. Tak, miała pewność, że jej rodzina nigdy nie pozwoliłaby na to, by ją wygnali. Prędzej spakowaliby cały dobytek i wyjechali razem z nią. Miała przed sobą jeszcze cały rok, by przedyskutować z nimi tę kwestię. Bardziej martwiło ją uczucie, że to ona prędzej odejdzie...

Czas spędzony z rodzicami, przyniósł jej ukojenie. Poczuła się lepiej, o wiele lepiej. Ból ręki ciągle jej doskwierał, gdy tylko prostowała lub zginała dłoń, jednak nie przeszkadzało jej to w korzystaniu z łuku czy też przedmiotów, podarowanych przez ojca. Jednak rodzinna sielanka nie sprawiła, że w jej głowie wszystkie myśli się uporządkowały. Nadal miała mieszane uczucia co do tej całej sytuacji z Nancy i resztą. Była pewna swojej rodziny i powinno jej to wystarczyć, ale nie potrafiła iść na ugodę, choć przez chwilę nawet to rozważała. Nie umiała pogodzić się z ich rozumowaniem, nie mogła pojąć, jak można traktować wygnanie za coś normalnego. Zdecydowała jednak, że nie może się tak po prostu od nich odciąć. Cały ten spór był jedynie rysą na ich znajomości. Poza tym kochała Iana i chciała mieć go blisko siebie, bez względu na wszystko...

To właśnie do niego szła, kiedy spostrzegła, że O'Neil wypakowywał kartony przy swoim namiocie. Najwidoczniej dopiero wrócił z miasta i nie zdążył opchnąć zdobytych łupów. Zerknęła w stronę domu Riversów, decydując, że mogą chwilę zaczekać i podeszła do Reece'a.

— Nie było Bowiego! — zawołał, nie odwracając się do niej, a ona nie odpowiedziała. Nie miała zamiaru teraz rozmawiać o kasetach. Właściwie nie wiedziała czy dobrze robi, idąc do niego z takim pytaniem, ale potrzebowała mieć pewność, że w jej życiu możliwa jest jakaś alternatywa.

— Trudno, jak w mieście? — spytała, stając tuż obok Reece'a i zaglądając mu przez ramię. W kartonach znaleźć można było najróżniejsze cuda, począwszy od przekąsek pakowanych w folie, pudełka i puszki, poprzez książki i gazety, skończywszy na belkach z materiałami i narzędziach ogrodniczych. Podejrzewała, że lada moment zbiegnie się tutaj połowa wilkołaków, targując się z O'Neilm o jak najniższą stawkę.

— Jak to w mieście. Głośno i tłoczno — wzruszył ramionami i wyprostował się, spoglądając na nią w końcu, a po chwili rzucił w jej stronę małe, plastikowe pudełeczko.

— Mówiłeś, że nie było.

— Bowiego nie było, ale był Freddie Mercury. Też powinien ci przypaść do gustu — mruknął, wyciągając zza ucha papierosa i odpalił go. — Mam coś jeszcze, zaległy prezent. Brown nie uszyje ci takiej.

— Jest genialna, dziękuję — powiedziała z zachwytem, oglądając kurtkę, którą O'Neil rzucił jej przez ramię. Była z czarnej, lśniącej skóry, pewnie trochę za duża na Chris, ale mimo to bardzo jej się podobała. Ilość zamków, kieszonek, pasków i frędzli faktycznie przewyższała możliwości Nancy. — Jak Tracy?

— Trochę ryczała, dużo przeklinała, można powiedzieć, że u niej to normalne... — wzruszył beznamiętnie ramionami.

— Nie do końca... — stwierdziła cicho. Chciała dopowiedzieć, że tym razem Tracy miała powód do takiego wybuchu, ale ugryzła się w język. Przez chwilę napawała się widokiem kurtki, zapominając o tym, po co do niego przyszła. — Zabrałbyś mnie tam kiedyś?

— Gdzie?

— Do miasta, Reece — mruknęła załamana tym, jak często O'Neil wyłączał swój mózg i funkcjonował zupełnie bezmyślnie. Mężczyzna zerknął na nią, marszcząc nieco brwi, a potem uśmiechnął się głupkowato.

— Pewnie, młoda, pomożesz mi targać te wszystkie bzdety — stwierdził, sprzedając jej sójkę w bok. — A teraz wybacz, muszę iść do naszego wodza.

— Właściwie to wybieram się do Iana — zauważyła Crystal, a O'Nail w przesadnie szarmanckim geście ukłonił się i wskazał dłonią, by prowadziła. Chris zaśmiała się cicho. Nagle poprawił jej się humor. Myśl, że Reece zabrałby ją któregoś dnia do miasta, a tam mogło się przecież wydarzyć wszystko, dawała jej wyobraźni ogromne pole do manewrów.

— Co zrobiłaś w rękę? — spytał, zaciskając usta na praktycznie wypalonym papierosie. Lupin przekręciła nieco dłoń, którą ciągle spowijał bandaż.

— Wkurzyłam się na... drzewo — bąknęła niewyraźnie, a on zaśmiał głośno, kręcąc głową.

— Za to właśnie cię lubię, Lupin! Jesteś tak samo walnięta jak ja!

Crystal uśmiechnęła się pod nosem, takie słowa z ust Reece'a niewątpliwie były komplementem. Popatrzyła na kilka wplątanych w jego włosy ptasich piórek, które powiewały delikatnie na wietrze. Może i O'Neil nie był do końca normalny, ale było w nim coś, co sprawiało, że Crystal pałała do niego niezrozumiałą sympatią i mogła się cieszyć tym samym z jego strony. Była pewna, że gdyby któregoś dnia przyszła do niego i powiedziała, że ma ją zabrać do miasta, a tam po prostu o niej zapomnieć, Reece zrobiłby to bez wahania i dając na drogę paczkę swoich skrętów. Doszli do największego domu na polanie, przed którym na trawie siedzieli jej przyjaciele. Po prawdzie nieco ją to rozczarowało, bo liczyła na chwile tylko z Ianem, jednak cieszyła się, że może ich wszystkich spotkać. Reece sprzedał jej kolejną sójkę w bok i umknął przed jej uderzeniem, wbiegając po kilku schodkach na werandę Riversów i bez pukania wszedł do środka. Chris rzuciła krótkie przywitanie i przywołując uśmiech na usta, usiadła między nogami Iana bez słowa jak gdyby nigdy nic. Pozostali najwidoczniej również postanowili puścić w niepamięć jej ostatnie zachowanie i przyjęli ją bez zbędnych pytań, kontynuując dalej rozmowę. Czuła się dobrze w ramionach Iana, który łaskotał ją delikatnie, wodząc po jej ramieniu źdźbłem trawy. Słuchała, jak Nancy wykłóca się z Denzelem o domniemany romans z jej siostrą, zakazując mu spotkań z nią, kiedy z domu Riversów wyskoczył Reece, a zaraz za nim Benjamin.

— Ian, pozwól na chwilę — powiedział do swojego syna, a ten wstał i podszedł do niego. Chris zgubiła wątek w kłótni przyjaciół i spróbowała wsłuchać się w rozmowę Riversów i O'Neila. Nie potrafiła się dokładnie skupić i dosłyszała jedynie strzępki, dotyczące powrotu Reece'a i jakiegoś zamieszania. Kątem oka widziała, jak Ian potakuje głową i mówi, że to sprawdzi.

— Zbieramy się — oznajmił, wracając do nich. Crystal przyglądała się mu z ciekawością, ale również z dozą niepokoju. Znała go na wylot, a przynajmniej tak jej się wydawało. Wiedziała doskonale, że jego relacje z ojcem, choć bardzo zażyłe, nigdy nie należały do najlepszych. Benjamin był trudnym w obyciu mężczyzną, nie mogła mu odmówić charyzmy i zmysłu przywódcy, potrafił być niezwykle przekonujący i nawet można by rzec czarujący. Chris do niedawna darzyła go sympatią, wydawało jej się, że mimo wszystko jest dobrym przywódcą i sumiennie dba o pomyślność całej watahy, no i był ojcem Iana, ale od sytuacji z Tracy jej stosunek do niego znacznie się oziębił i spoglądała na niego z większym dystansem. Dostrzegała teraz jego chłód i wyniosłość, które wcześniej postrzegała jako cechy niezbędne do kierowania watahą, a także pewne okrucieństwo i brutalność. Gdyby mogła zdecydować, to nie chciałaby mieć Benjamina za teścia. Niestety był on w pakiecie razem z Ianem, który darzył ojca nie tylko szacunkiem i zaufaniem, ale także najczystszą, synowską miłością. Ojciec był dla Iana największym autorytetem, a jego słowo było święte. Chris nie widziała, by jej ukochany sprzeciwił się mu kiedykolwiek, wręcz przeciwnie zawsze się z nim zgadzał i bez słowa wypełniał jego polecenia, które podobno miały przygotować go do późniejszego objęcia pieczy nad watahą. Również teraz po rozmowie z nim, Ian wrócił nieco odmieniony, jakby pewniejszy siebie i dumny z tego, że ojciec wyznaczył mu jakieś zadanie.

— Coś się stało? — spytał Phil, pomagając wstać Nancy z trawy.

— Musimy coś sprawdzić — odpowiedział dość tajemniczo i łapiąc Chris za rękę, ruszył pewnym krokiem w stronę lasu, a reszta podążyła za nim. Lupin przeszło przez myśl, że Ian będzie znacznie lepiej przewodził wilkołakom niż jego ojciec.

Biegli pewnie przez las w kierunku, który wyznaczył im Rivers. Nie rozmawiali między sobą, Denzel nawet nie zaproponował wyścigu. Zbliżali się coraz bardziej do skraju lasu i coraz więcej słońca przedzierało się przez korony drzew. Gdy dobiegli już do linii drzew, tworzącej granicę lasu, skryli się za wysokimi krzakami i spojrzeli w kierunku starej wioski, a właściwie to jej ruin. Od kiedy tylko pamiętała, te tereny były opuszczone i nie można było spotkać tam żywej duszy. A to z powodu Fenrira Greybecka, dawnego przywódcy wilkołaków, który wściekły na mieszkańców wioski za to, że zapuszczają się coraz dalej w ich las, razem z ówczesną watahą zniszczył wszystko, zabijając przy tym mieszkających tam ludzi. Nic dziwnego więc, że nagły ruch i zamieszanie w tamtej okolicy zainteresowało Reece'a, który z kolei poinformował ich przywódcę. Bo tak właśnie wydedukowała Crystal. O'Neil wracając z miasta coś zauważył, a Benjamin wysłał swojego syna na przeszpiegi, by doniósł mu, co się tam dzieję. A działo się wiele.

— Ludzie — stwierdził Phil, rozchylając gałęzie krzaków, by móc się lepiej przyjrzeć.

— Sporo ich — zauważyła Nancy.

— Odbudowują wioskę — odezwała się Crystal, nie odrywając wzroku od zgiełku wokół ruin.

— To niedobrze — mruknął Ian, marszcząc czoło, a Denzel dopowiedział jedynie:

— Bardzo niedobrze.

Ludzie krzątali się przy ruinach wioski, pokrzykując co chwile jakieś polecenia i śmiejąc się ze swoich dowcipów. Porządkowali stare deski i cegły, wyrzucając cały ten gruz do wielkich metalowych skrzyń, które wywoziły ogromne wozy, znacznie większe niż pickup Reece'a. Coraz więcej gruzu znikało z ich oczu, sprawiając, że zapomniane miejsce zmieniło się nie do poznania, podczas gdy oni przyglądali się temu wszystkiemu zza krzaków. Chris rozejrzała się dookoła i spostrzegła, że jej ojciec stoi jakieś czterdzieści metrów od nich i również obserwuje to zdarzenie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Zobaczyliśmy to, po co przyszliśmy. Zmywajmy się stąd — zarządził Denzel, a wszyscy, za wyjątkiem Lupin, puścili się biegiem w głąb lasu. Crystal westchnęła, spoglądając na nich, a potem podeszła do ojca. Zdziwiła ją jego obecność.

— Też tu przyszedłeś.

— Nie tylko Benjamin interesuje się tym, co tu się dzieje — stwierdził Remus, nie odrywając wzroku od wioski. Crystal zawsze liczyła się ze zdaniem ojca, więc zapytała:

— Co o tym myślisz?

— Słusznie, że odbudowują wioskę. Naprawiają nasz błąd. To co tu się wydarzyło, nie powinno mieć miejsca — odpowiedział smętnie Remus.

Nagle rozległ się trzask, który rozbrzmiał w głowie Chris jak tysiące wybuchów, choć po prawdzie musiał być niewiele głośniejszy od klaśnięcia. Jej ojciec najwidoczniej też to usłyszał, bo spiął się momentalnie i znieruchomiał. Crystal zrozumiała, że Remus znał ten dźwięk, że przeraził go.

— Tato, co to było? — spytała, podchodząc bliżej ojca. Jego reakcja kazała jej twierdzić, że ten dźwięk oznaczał zagrożenie.

— Bądź cicho, Crystal — uciszył ją i pociągnął w dół. Chris spojrzała zszokowana na Remusa, nie przypominała sobie by kiedykolwiek tak się zachowywał. Jednak jej uwagę przykuło coś innego. Odgłos ludzi stąpających po suchej trawie. Spojrzała w tamtą stronę równocześnie z Remusem i znikąd pojawiła się dwójka ludzi. Wysoki, dobrze zbudowany brunet z zarostem na twarzy i drobna, atrakcyjna blondynka o przyjaznym wyglądzie. Ojciec Crystal ostrożnie wyjrzał zza krzaków, a jego źrenice momentalnie się powiększyły, oddech przyspieszył, a serce zaczęło walić jak szalone. Mężczyzna rozejrzał się dookoła z miną pełną bólu i zatrzymał spojrzenie gdzieś w połowie drogi między lasem, a wioską.

— Nie mogę uwierzyć, że to wydarzyło się prawie dwadzieścia lat temu — odezwał się mężczyzna.

— Carl, nie myśl o tym — poprosiła kobieta, przytulając się do niego. — Mamy tylko sprawdzić, co tu się dzieje.

— Uwierz, Hestio, trudno o tym nie myśleć, skoro co noc śni mi się ta katastrofa.

— Miałeś zmiażdżone obie nogi, to dla mnie była katastrofa! — oburzyła się kobieta nazwana Hestią. Mężczyzna nic nie powiedział, roześmiał się tylko i pocałował ją w czoło. Tym razem to kobieta się rozejrzała i utkwiła zbolałe spojrzenie między drzewami, jakby czegoś wypatrywała.

— Co się stało, kochanie?

— Myślisz, że on tu jest? — westchnęła smutno Hestia, wskazując brodą na las.

— Nie wiem, może... Chociaż wątpię. Nigdy tak naprawdę nie chciał tu przyjechać. Zrobił to dla Dumbledore'a, dla nas... Z resztą szukali go wszędzie — stwierdził Carl, a po chwili dodał, patrząc na swoją towarzyszkę poważnie. — Nie mów jej, że tu byliśmy.

— Nie jestem głupia, ona ciągle z tym walczy — zauważyła kobieta, marszcząc brwi. Po chwili potrząsnęła głową i powiedziała: — Załatwmy to szybko i wracajmy do dzieci. — Mężczyzna zgodził się i ruszyli w stronę wioski. Gdy tylko odeszli na bezpieczną odległość, Remus bez słowa zerwał się na nogi i ruszył w głąb lasu.

— Tato! — zawołała za nim Chris.

— Nie teraz, Crystal!

— Kto to był? Ty ich znasz? — dopytywała się Lupin, goniąc ojca.

— To nie ważne! — odburknął Remus.

— Tato, kim oni byli?! — zawołała głośno Crystal, zatrzymując się.

— Starzy znajomi... — odpowiedział, również się zatrzymując, ale nie odwrócił się do córki.

— Oni... Kiedy mówili o kimś, kto może tu być to... Mieli na myśli ciebie, prawda? — spytała, nie nadążając za całą tą sytuacją.

— Być może — rzucił przez ramię i nie czekając na córkę ruszył przed siebie, zostawiając ją samą pośród drzew.

Samotnie spoglądała, jak jej ojciec znika w lesie. Jej życie w ciągu ostatnich dni bardzo się skomplikowało. Kim byli ci ludzie? Co to był za trzask? Skąd znają jej ojca? Dlaczego w ogóle o nim mówili? Przyszła tu, żeby się dowiedzieć, co się dzieje, żeby naprawić wszystko i uzyskać odpowiedzi, jednak tymczasem została sama z wieloma trudnymi pytaniami, których bała się zadać na głos.

***

Każdy doświadczył takich momentów, kiedy był skazany sam na siebie. Samotnie tułał się po swoim świecie, bez żadnego celu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Crystal właśnie tego doznała. Włóczyła się po lesie, myśląc o tym, co wydarzyło się w ostatnich dniach i zastanawiając się, od kiedy jest taka wrażliwa i przejmuje się wszystkim dookoła. Kochała spacerować po lesie, jednak ten spacer był inny od któregokolwiek z poprzednich. Stawiając delikatnie stopy na leśnej ściółce, chłonęła świeże powietrze, wsłuchiwała się w szum wiatru przemykającego między koronami drzew i śpiew ptaków, zachwycała się pięknymi widokami, które mogła podziwiać każdego dnia od swoich narodzin, ale teraz... Teraz pozostawała jakby głucha i ślepa na otaczający ją świat. To, co działo się w jej głowie, po prostu jej na to nie pozwalało. Jakby kłębiące się pytania bez żadnej odpowiedzi, hamowały jej wyczulone zmysły. Kim byli ci ludzie, którzy odwiedzili wioskę? Co jej ojciec miał z nimi wspólnego? Czy to jak jej wataha, jej rodzina, traktuje innych od siebie, tych bez wilczego genu jest dobre? Czy powinna się tak buntować? Kim właściwie jest jej ojciec? A co najważniejsze — kim ona jest?

Las nigdy nie wydawał jej się bardziej obcy niż teraz — zawsze był jej domem. Znała prawie każde drzewo, głaz i krzak. Wiedziała, gdzie szukać leśnych owoców, gdzie zwierzyna się pożywia i skąd wypływa strumień, jednak teraz kompletna amnezja przysłoniła jej oczy i niczego nie rozpoznawała. Najgorsze było jednak coś innego... Nikt nigdy nie wydawał jej się bardziej obcy niż ona sama. Myślała, że wie kim jest, że zna siebie, ale ostatni tydzień sprawił, że zmieniła zdanie.

Przystanęła przy starym, nienaturalnie wygiętym drzewie i westchnęła zrezygnowana. To wszystko było dla niej zdecydowanie za dużo — nie dawała sobie z tym rady. Nigdy do tej pory nie miała takich problemów, dokładniej mówiąc, nigdy w życiu nie miała żadnych problemów. Przez całe szesnaście lat swojej egzystencji na tym świecie nie miała żadnego poważnego dylematu, do wszystkiego podchodziła z odpowiednim dystansem, na spokojnie, unikała trwałych sporów i zawsze starała się zapewnić dobre życie swojej rodzinie.

— Czemu tu jesteś? — dobiegł ją głos Iana, który tak ją zaskoczył, że aż podskoczyła. Zapamiętać! Nigdy nie wyłączać swoich zmysłów, pomyślała w duchu, zanim na niego spojrzała. Wyglądał na zdenerwowanego. Zawsze, kiedy wpadał w złość, marszczył brwi i zaciskał mocno szczękę, jeszcze bardziej ją uwydatniając. Podejrzewała, że jego ojciec nie zareagował pozytywnie na informacje z wioski, a Ian najwidoczniej przejął część jego zdenerwowania. Tylko dlaczego wyładowywał je na niej.

— Nie mam prawa spacerować po lesie? — spytała o wiele mniej przyjemnie niż planowała. Rivers jednak nie odpowiedział na jej pytanie, tylko zadał kolejne.

— Dlaczego z nami nie wróciłaś?

— Zostałam z tatą — odpowiedziała i spojrzała mu w oczy, nie chcąc okazać żadnej słabości. Nie mogła pozwolić na to, żeby wzbudził w niej poczucie winy. Miała prawo przebywać z ojcem, miała prawo spacerować sama i nikomu nie powinna się z tego tłumaczyć. Wściekała się na myśl o tym, że wolność, którą tak ukochała, od prawie tygodnia była jej odbierana, a las stał się dla niej nagle więzieniem.

— Mogłaś iść z nami.

— Po co miałam z wami iść do twojego ojca? Wasza czwórka na pewno szczegółowo mu wszystko powiedziała — stwierdziła i upomniała się w duchu, że powinna być odrobinę bardziej uprzejma. Ian zmierzył ją uważnie żelaznym spojrzeniem swoich oczu.

— Ostatnio zachowujesz się dziwnie.

— Nie sądzę, a ty przesadzasz.

— To ty przesadzasz! Zmieniłaś się. Na początek wychodzisz bez słowa z groty, później ta dziwaczna rozmowa o dziecku Nancy, unikasz nas, wszczynasz spory, a co najgorsze nie widujesz się już ze mną — wymienił, krzyżując ręce na piersi i spoglądając na nią srogo.

— Ja... ja wcale was nie unikam! — stawiała się Crystal. Być może Ian miał trochę racji, ale nie mogła się zgodzić ze wszystkim. Gdyby okazał choć odrobinę chęci i spróbował ją zrozumieć, to żadna z tych rzeczy nie byłaby dla niego dziwna. Może wtedy by ją wspierał, pomógł poukładać wszystko w głowie, rozpędzić te cholerne wątpliwości i myśli, które ciągnęły ją poza las.

— Dzisiaj zjawiłaś się znikąd, ledwie się odezwałaś pod moim domem, a potem poszłaś z nami i zniknęłaś — wypomniał jej Rivers.

— Byłam z moim tatą. Czy to coś złego? — broniła się Chris. Czekała na kolejny zarzut, by odbić go jakimś argumentem, ale Ian nie odezwał się przez chwilę wcale. Spojrzał na nią i powiedział zbolałym głosem:

— Czemu taka jesteś? Ja... Martwię się o ciebie...

— Przepraszam — szepnęła wręcz machinalnie, czując delikatne ukłucie w sercu. W tym momencie w jej głowie zapanował jeszcze większy chaos. Wiedziała, że miała rację, przynajmniej częściową, a zawsze kiedy miała rację — nie ustępowała. Jednak czy nie powinna zrobić wyjątku ten jeden raz? Może to był ten moment? Może teraz powinna dać na wstrzymanie, zapomnieć o wszystkim i pogodzić się z nimi. Pokręciła delikatnie głową, jakby chciała poukładać wszystkie myśli. — Może jednak jestem odrobinę przewrażliwiona ostatnio. Niektóre rzeczy są dla mnie niezrozumiałe i męczące.

— Nie przepraszaj — stwierdził zdawkowo i westchnął ciężko. Przygarnął ją nagle do siebie, tuląc mocno, a ona przylgnęła do jego piersi, licząc, że w końcu zazna odrobiny spokoju. — Bądź taka jak zawsze.

— Spróbuję — mruknęła, ale tak cicho, że on zapewne jej nie dosłyszał. Rivers odsunął się od Crystal na odległość ramion i uśmiechnął się jakby pokrzepiająco, a potem złożył na jej ustach delikatny pocałunek.

— Chodź, nasi przyjaciele na nas czekają.

Rivers chwycił ją za dłoń i ucałował. Wolnym krokiem ruszyli w stronę podnóża góry. Nie odzywali się do siebie. Dla Iana było to milczenie normalne, takie, które często towarzyszy zakochanym, pragnącym chłonąć swoją obecność, jednak Crystal nie czerpała radości z tej ciszy. Pogodzenie się z Riversem nawet w najmniejszym stopniu nie poprawiło jej samopoczucia. To nie mogło załatwić sprawy, a do jej głowy napływało coraz więcej myśli. Zrobiło jej się głupio, gdy widziała jak jej zachowanie podziałało na Iana. Przeprosiła, ale nie było to tak szczere, jak powinno być. Poza tym nie była pewna czy czuje się czemukolwiek winna, bo według niej jej reakcja była słuszna. To, co się ostatnio wydarzyło, cała sprawa z Tracy nie było w porządku. Ale musiała wybrać czy trwać przy swoim, czy nie kłócić się z przyjaciółmi. Podświadomość nakazywała jej bronić swoich racji, ale racjonalne myślenie nie było co do tego zgodne. Jej ojciec po wydarzeniach z udziałem tajemniczej pary, był dziwny, z matką nie zawsze potrafiła rozmawiać, a gdyby straciła przyjaciół... Byłaby sama, a w takim miejscu jak las będąc samym to jak umrzeć.

Do groty przybyli jako ostatni, podczas gdy trójka ich przyjaciół usadowiła się już wygodnie w miejscu ich spotkań. Na jednej z ław Nancy całowała się namiętnie z Philem, a na drugiej Denzel upijał się winem, spoglądając na parę zdegustowany. Kiedy tylko weszli do środka, wszyscy na nich spojrzeli, a dokładniej mówiąc spojrzeli na Chris. Jedynie Brown uśmiechnęła się nieśmiało w stronę Crystal, reszta nie okazała żadnego przyjaznego gestu. Ian i Chris usiedli na swoim zwykłym miejscu, a chwila ciszy dłużyła jej się w nieskończoność. Napiętą atmosferę można było wyczuć z łatwością, a prowokatorką tej sytuacji, chcąc nie chcąc, była Lupin.

— Twój ojciec coś mówił po tym jak wyszliśmy? — spytał od niechcenia Denzel, znudzony milczeniem swoich towarzyszy. Ian poprawił się na miejscu i odchrząknął. Zawsze się tak zachowywał, gdy było mowa o sprawach watahy, czuł się wtedy ważniejszy.

— Stwierdził, że wszystko jest w porządku, póki nie naruszają naszego terenu. Zgadzam się z nim. Niech sobie budują te swoje domy, ale nie ingerują w nasze życie.

— Moim zdanie bardzo dobrze się stało, że się pojawili. Powinni odbudować wioskę. To co tu się wydarzyło nie powinno mieć miejsca — stwierdziła Crystal, która w pełni zgadzała się ze swoim ojcem. Remus opowiedział jej kiedyś o tej masakrze, której był świadkiem, a nawet w której brał udział. Osiemnaście lat temu, Greyback, owładnięty żądzą krwi, zwołał całą watahę i pokierował ich na wioskę, mordując i niszcząc wszystkich i wszystko, co było w jego zasięgu. Z uczciwych ludzi zrobił potwory, pozbawił ich człowieczeństwa. Wykorzystał ich najgorsze, a zarazem najsilniejsze instynkty, a takie zachowanie nie leżało w naturze mieszkańców Wilczego Lasu.

— No nie wiem, wiecie jacy są ludzie. Czasami wycinają lasy bez żadnego powodu... Co jeśli będą chcieli powiększyć teren wioski? — zauważył Phil, gładząc swoją ukochaną po udzie, jakby nie rozprawiali o losach ich domu, tylko o tym, co będą robić jutro wieczorem.

— Być może, ale na razie nie wycinają niczego, a odzyskują to, co im zabrano — oznajmiła stanowczo Lupin.

— Masz rację, ja też myślę, że to nie jest nic złego — poparł ją Ian, a Crystal, mimo wrażenia, że Rivers nie do końca mówi szczerze, była po raz pierwszy tego dnia zadowolona ze swojej obecności w towarzystwie przyjaciół.

— Ja jednak uważam, że trzeba im pokazać, gdzie jest ich miejsce i że jeśli zbliżą się za bardzo do lasu, może spotkać ich coś złego. Powinniśmy zrobić tak, jak to zrobił Greyback — upierał się Morton, wprawiając tym samym Crystal w osłupienie.

— Naprawdę tak uważasz? — spytała zdumiona Chris. Nie wierzyła własnym uszom, nie sądziła, że kiedykolwiek usłyszy coś takiego ze znajomych ust. Spojrzała po wszystkich. Nikt z obecnych nie wydawał się tak oburzony tymi słowami jak ona, przyjęli to tak spokojnie, jakby się z tym zgadzali, jakby nie mieli nic przeciwko i sami chętnie wzięli w tym udział. Denzel pokiwał uparcie głową, wylewając przy tym odrobinę wina na podłogę. Lupin spojrzała na Iana, który odwrócił wzrok. Uczucie akceptacji, którego doświadczyła jeszcze chwilę temu, nagle wyparowało. Mogła się założyć, że jego ojciec również powiedział coś podobnego po tym, jak Ian zdał mu relację z wioski, ale ten bał się to przyznać na głos. — Wy też tak uważacie?

— Słuchaj, młoda... Jest nas garstka, każde, najmniejsze zagrożenie może sprawić, że wyginiemy. A Greyback sprawił, że ta osada w ogóle powstała, że jesteśmy watahą, że żyjemy i jest nas coraz więcej — przekonywał ją bezskutecznie Denzel, a Crystal kręciła głową, nie chcąc dopuścić do siebie chociażby jednego jego słowa. — Musimy walczyć o to, co nam dał.

— On nic nam nie dał, sami to stworzyliśmy! — warknęła Chris.

— Ale to on sprowadził tu nas wszystkich, bez niego nic by nie było.

— Nie mów mi, że uważasz go za dobrego człowieka! — oburzyła się Lupin. Nie miała pojęcia, jak można bronić takiego potwora.

— Uważam go za dobrego wilkołaka.

— Nie był taki! Przemieniał małe dzieci i to tylko te, których wcześniej nie pożarł. Był okrutny, brutalny i dziki. Stwarzał pozory osoby dobrej i pomagającej, udawał, że chce naszego dobra, ale to było kłamstwo... Mordowanie było dla niego zwykłą zabawą! — warknęła obrzydzona jednocześnie postawą Mortona, a także samą postacią Greybacka. Stała niespokojnie pośrodku jaskini, krzycząc i nie zważając na to czy ktoś chciał coś powiedzieć. Czuła jak głowa puchnie jej od natłoku przerażających myśli, pytań i kolejnych wątpliwości: — Mam nadzieję, że nie chcesz być taki jak on, że wy nie chcecie!

— Crystal, proszę... nie zaczynaj znowu — odezwał się zmęczonym głosem Ian.

— Właśnie, co się z tobą ostatnio dzieje? — zawołała Nancy, która nie uśmiechała się teraz, a jej przyjazna aura prysła.

— I co zaraz znowu wyjdziesz obrażona i nie będziesz się do nas odzywać? — spytał Phil, spoglądając na nią nieprzychylnie. Krew w żyłach Crystal zaczęła buzować. O wszystko obwiniali ją, nie mogła w to uwierzyć. Myśleli, że to wszystko jej wina, a swoich błędów nie dostrzegali. Chciała się jakoś odciąć, ale Ian nie pozwolił jej na to, ponieważ zerwał się z miejsca i zawołał:

— Natychmiast macie przestać. Jeżeli ktokolwiek jeszcze poruszy ten temat, wyleci stąd szybciej, niż tu przyszedł. Kłótnie do niczego nie prowadzą!

— Mylisz się, kłótnie zawsze do czegoś prowadzą — stwierdziła cicho Crystal, spuszczając smutno głowę. Zacisnęła zęby, zastanawiając się czy powinna mówić to, co myśli. Spojrzała po wszystkich i powiedziała: — Teraz rozumiem, jak bardzo się różnimy.

***

Stała samotnie na skraju lasu. Było w nim ciemno, chociaż na polanie tuż za granicą wciąż można było dostrzec radosne promienie zachodzącego słońca. Coś ją wołało... Coś chciało, żeby wyszła z lasu.

Nagle wśród drzew zaczęli pojawiać się jej przyjaciele i rodzice, a za nimi cała wataha. Krok za krokiem podchodzili coraz bliżej, a ona cofała się w stronę granicy.

— To już — szepnął ojciec, ale jego głos zabrzmiał zupełnie obco.

— Jesteś dorosła, córeczko — powiedziała również nienaturalnie jej matka.

Cały las wypełnił szmer, każdy z członków watahy wypowiadał tylko jedno słowo — siedemnaście.

Siedemnaście, siedemnaście, siedemnaście...

Zaczęła czuć w żołądku palący strach, chciała uciec jak najdalej, ale dotarła już do skraju leśnego boru i nie mogła zrobić nawet kroku, a wszyscy byli coraz bliżej.

Siedemnaście...

— Teraz możemy być naprawdę razem... — powiedział Ian. — Wystarczy, że się przemienisz...

Siedemnaście, siedemnaście...

To już, pomyślała, dzisiaj skończę siedemnaście lat i po raz pierwszy się przemienię.

Blask księżyca w pełni oświetlał kolejno jej rodzinę, przyjaciół, resztę watahy i każdy z nich pod jego wpływem przemieniał się. Po chwili stała przed nią cała zgraja wilków — pięknych, majestatycznych, prezentujących się w świetle księżyca niczym zwierzęce bóstwa. Jej serce rwało się do nich. Poczuła, jak księżyc również i ją obdarza swoim nocnym pocałunkiem. Z uśmiechem popatrzyła na wyczekujących towarzyszy, z którymi tej nocy miała przemierzać las, a potem zamknęła oczy, by całą sobą chłonąć księżycową moc. Czuła, jak blask księżyca łagodnie drażni jej skórę, miała wrażenie, że unosi się nad ziemią... Z tego błogiego stanu wyrwało ją niepokojące warczenie. Natychmiast otworzyła oczy i spostrzegła, że jej ręce i nogi nadal pozostają ludzkie. Wilkołaki, które jeszcze przed chwilą jawiły jej się jako boskie istoty, teraz na jej widok jeżyły sierść i szczerzyły ostre kły...

— Odmieniec! — Wycie Denzela było tak przerażające, że w jej oczach pojawiły się łzy.

— Nie ma tu miejsca dla takich — zawtórowała mu Nancy.

— Odejdź, bo inaczej pożałujesz! — Przed nią pojawił się Ian, był jednym z największych wilków. Teraz krążył przed nią, warcząc złowrogo, a w jego ślepiach dojrzała obrzydzenie.

Nagle poczuła, że ktoś stoi za nią. Pełna strachu i obaw, przekonana, że to już jej koniec, odwróciła się. Tuż za granicą lasu stał nie kto inny, jak ona sama. Rozpoznała siebie bez problemu, chociaż jej sobowtór wyglądał inaczej. Jakby wcale nie był częścią lasu. Blask księżyca sprawiał, że wydawała się inna, lepsza... Potworne warczenie za jej plecami stawało się coraz głośniejsze. Czuła, że wilkołaki szykują się do ataku. Wtedy jej sobowtór wskazał dłonią za siebie, na horyzont, a gdy cały las wypełniło wycie wilków, zawołał głosem jej ojca:

— Biegnij!

I pobiegła, prosto przed siebie, a wilkołaki ruszyły za nią. Biegła ile sił w nogach, a z każdym krokiem było jej coraz łatwiej. Im dalej była od lasu, tym cichsze stawało się wycie, a ona poczuła się prawdziwie wolna i szczęśliwa...


W następnym rozdziale:

Chris czuje, że z każdym dniem coś jej ucieka, a tym samym pustka w jej sercu powiększa się. Nie potrafi jej niczym wypełnić, a pytania w jej głowie mnożą się, nie zostawiając miejsca na odpowiedzi. Dziewczyna coraz częściej ma wrażenie, że jedynym wyjściem jest ucieczka. Co wydarzy się, gdy jedyna osoba w Wilczym Lesie, która potrafi ją zrozumieć, zdradzi jej prawdę o sobie, a właściwie to o niej samej? Czy brak zrozumienia ze strony Iana i nowa perspektywa, zmusi ją do działania? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro