Rozdział X

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lipiec 1998 r.

Remus spoglądał w ogień palący się w kominku. Jego mina była strapiona, coś wyraźnie go dręczyło i nie pozwalało się zrelaksować. Nie chciał nawet rozglądać się dookoła, obecność we własnym domu od pewnego czasu zdawała mu się czymś wysoce nieodpowiednim. Tak jakby już tu nie mieszkał, a był jedynie gościem, który nadużywa gościnności gospodarza. Czuł się stłamszony, pozbawiony powietrza, więziony... A poza tym dręczyły go niewyobrażalne wyrzuty sumienia. Nie spodziewał się po sobie, że tyle razy będzie popełniać ten sam błąd. Ciągle wracał, pozwalał sobie zachłysnąć się szczęściem, a tym razem nawet postradał rozum do tego stopnia, że się oświadczył... Gdzie on miał głowę? Przecież był środek wojny, ludzie robili różne szalone rzeczy, ale nie można pozwolić na podejmowanie decyzji, które będą rzucały cień na dalszą przyszłość. Na Merlina, przecież oboje postradali rozum! On proponując coś czego nie był w stanie spełnić. Ona zgadzając się na coś, co zniszczy całe jej życie. Można powiedzieć, że zaszli w tym wszystkim za daleko, żeby się móc wyplątać. Dość kusząca była nawet myśl, żeby przeciągać to w tym stanie zawieszenia, bezpiecznym bezruchu, aż do końca wojny, gdy w końcu wszyscy zdadzą sobie sprawę, że Remus nie jest odpowiednim mężczyzną dla Tonks, a ona tak naprawdę wcale go nie kocha. Do tego czasu mogli korzystać z bliskości tego drugiego, której potrzeba w tych czasach była niezwykle silna. Z łatwością mógłby przeciągać termin ślubu, mówiąc, że to nie czas, że wszystko zorganizują, gdy wojna się skończy. Nikt by tego nie skomentował. Ba! Każdy poprałby taką roztropność i cieszyliby się wizją czegoś radosnego, co mogło utrzymywać ich nadzieję. Tak, to byłoby pozornie łatwe, ale on tak nie mógł. Nie potrafił dłużej uciszać swojego sumienia, nie potrafiłby być szczęśliwy w tej relacji, wiedząc, że tak naprawdę krzywdzi Nimfadorę. Drgnął, słysząc, że Tonks wchodzi do salonu, poczekał w bezruchu, oczekując na kolejne ruchy. Nagle poczuł chłodne dłonie kobiety na swoich barkach. Dora chwilę masowała jego ramiona, próbując go rozluźnić, a gdy pojęła, że nic to nie daje, przeskoczyła wyjątkowo zgranie przez oparcie kanapy i przytuliła się do jego pleców. Pachniała poziomkami, zawsze towarzyszył jej ten zapach. Bezwiednie położył swoją dłoń na jej dłoni, która gładziła w tym momencie jego pierś.

— Co czytasz? — spytała, zaglądając mu przez ramię, a on spojrzał na Proroka Codziennego, który leżał na stoliku przed nim. Nie zdążył przeczytać nawet jego nagłówka, bo od razu gdy usiadł, dał się ogarnąć swoim zmartwieniom. Zaobserwował, że Dora przygryza delikatnie wargę, a on zmarszczył brwi. Nagłówek głosił: PIERWSZA PORAŻKA ZASTĘPCY DUMBLEDORE'A. NIEPEŁNA KADRA PROFESORSKA NA MIESIĄC PRZED ROZPOCZĘCIEM ROKU SZKOLNEGO. Artykuł opowiadał o nieporadności McGonagall, której nie udało się znaleźć nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią, pomstując nad jej brakiem kompetencji i zwiastując szybki spadek poziomu kształcenia w Hogwarcie. Remus zgniótł gazetę i rzucił ją wprost w ogień. Nimfadora ponownie pogładziła jego pierś i całując w skroń. — Nie będzie lepszego nauczyciela niż ty... — szepnęła, przytulając się do niego jeszcze mocniej. Mruknął jedynie w odpowiedzi, nie chcąc, wchodzić w ten temat. — Może po wojnie będziesz nim znowu...

Może po wojnie... Zbyt wiele spraw odkładano na później, może znajdzie pracę, może znów będzie nauczycielem, może nie będzie biedny, może jednak odkryją lekarstwo na likantropię, może wezmą ślub i będą szczęśliwi... Tonks mówiła niejednokrotnie, że wszystko się może zdarzyć, ale on wiedział doskonale, że pewnych rzeczy nie można zmienić. Musiał to skończyć, musiał się odważyć na ten krok. Jednak nie dzisiaj, nie jutro... Poczeka do przenosin Harry'ego, gdy tamten będzie bezpieczny, on będzie mógł zniknąć.

***

Spotkanie przyjaciół Lizzy w bibliotece okazało się być czymś ożywczym dla Crystal. Pozwoliło jej zauważyć, że oprócz Elizabeth, której buzia rzadko kiedy się zamykała i piekielnej trójcy są w Hogwarcie osoby, z którymi można normalnie porozmawiać. Teddy Tonks od razu przypadł jej do gustu, a intuicja podpowiada jej, że w gruncie rzeczy mają wiele wspólnego. Do Anthony'ego musiała się jeszcze trochę przekonać, co nie zmieniało faktu, że Krukon w rankingu jej ulubionych osób w Hogwarcie plasował się na znacznie wyższym miejscu niż jego siostra. Mimo wszystko rozmowa z tą dwójką i Lizzy tchnęła w nią nowe siły, a gdy wieczorem wróciła z zajęć Astronomii, na których mogła się naprawdę odprężyć, nie pamiętała już o larwach w łóżku i wrednych dziewuchach z dormitorium.

Następny dzień był pod znakiem ekscytacji. Crystal wstała skoro świt, poszła pobiegać, co pozwoliło jej wyzbyć się resztek negatywnych emocji z poprzedniego dnia i ruszyła naprzeciw wyzwaniom. Właściwie jakoś umknęły jej zajęcia z Transmutacji, nie wiedziała dlaczego, ale poprzednia rozmowa z profesor Dunbar i sympatia, którą zapałała do niej, wzbudziła w niej przekonanie, że chociaż ten przedmiot był uznawany za najtrudniejszy, to z pewnością da sobie radę. Z resztą chyba Dunbar zależało na tym, żeby podopieczni jej domu osiągali, jak wyższe wyniki... Może właśnie dlatego, na początku poleciła Crystal notować wszystkie zagadnienia, a kiedy pozostali uczniowie rozpoczęli swoje próby z transmutacją humanoidalną, rozsypała przed Gryfonką całe pudełko zapałek, żeby ta do końca zajęć zmieniła je wszystkie w igły. Nie udało się jej to do końca, z całego opakowania jedynie pięć patyczków przetransmutowała w zgrabne, lśniące szpilki z niewielkim oczkiem. Pozostałe były albo tępe, albo czerwone na końcu, albo zupełnie wygięte i do igły niepodobne... Może i poszłoby jej lepiej, ale Teddy Tonks, który usiadł blisko niej, cały czas rozpraszał ją i pozostałych kolegów, robiąc z siebie błazna i wykrzykując do nauczycielki, że zmienił swój nos w kaktus. I faktycznie to zrobił, ale nie użył do tego różdżki zgodnie z założeniami zajęć, tylko swoich wrodzonych mocy, które jak Chris zdążyła wywnioskować, pozwalały mu dowolnie zmieniać swój wygląd.

Zaklęcia również minęły całkiem szybko i wyjątkowo spokojnie. Nie było żadnych ognistych eksplozji wywołanych przez jej współlokatorki, a chociaż nadal nie potrafiła wyczarować ładnego i kontrolowanego strumienia czystej wody, to za każdym razem, gdy rzucała zaklęcie, z jej różdżki wylatywała woda. Nawet Flitwick pochwalił ją na koniec, mówiąc, iż teraz wierzy w to, że Crystal sobie poradzi.

I chociaż nie powinna tego mówić głośno, bo w końcu była była na cenzurowanym i powinna dawać z siebie wszystko na każdym przedmiocie, a już tym bardziej nie powinna mówić, że jeden jest dla niej ważniejszy od pozostałych, to nie mogła ukryć ekscytacji na myśl o zajęciach z Obrony Przed Czarną Magią. To właśnie te lekcje sprawiły, że tego dnia miała nad wyraz dużo energii i aż nosiło ją przez całe przedpołudnie. Ten przedmiot wydawał jej się bliższy, dlatego że to właśnie jego nauczał jej tata. Gdy tylko wyobrażała sobie profesora od tego przedmiotu, to widziała właśnie Remusa, stojącego pośrodku katedry w sali pełnej uczniów i uśmiechającego się do niej delikatnie. Ile by dała, żeby to właśnie jej ojciec ją uczył. Miała przeczucie, że lepszego nauczyciela niż on nie może być... Mimo wszystko wiedziona swoją ekscytacją, po szybkim lunchu prawie jak na skrzydłach pobiegła w stronę sali od Obrony. Nikogo w środku nie zastała, przeszła korytarz kilkukrotnie, myśląc, że może pomyliła jednak sale, ale nie... Weszła ponownie do środka, gdy cała jej klasa zdążyła zająć miejsca. Opadła na krzesło w ostatniej ławce z westchnieniem i oparła brodę na blacie.

— Co masz taką minę — spytał blondyn siedzący przed nią i odwrócił się do niej. Crystal zmarszczyła brwi i dopiero po chwili rozpoznała w nim Teda, który znowu zmienił swój wygląd. Obok niego siedział Tony, który również odwrócił się w jej stronę.

— Chciałam pogadać z nauczycielką przed zajęciami — przyznała zgodnie z prawdą, nie wspominając jednak słowem o swoich oczekiwaniach. Bo jakby zareagowali, gdyby powiedziała, że ma nadzieję, że nauczyciel będzie chociaż odrobinę podobny do jej taty, który kiedyś uczył w Hogwarcie? Co prawda przez rok, ale gdyby nie ta dziwna klątwa to może pracowałby w szkole znacznie dłużej... Gdyby się do tego przyznała, pojawiłaby się lawina pytań o jej tatę, ich przeszłość, a stąd już prosta droga do tego by jej sekret ujrzał światło dzienne. Co to, to nie... do tego nie mogła dopuścić.

— Nie ma szans — skwitował Teddy, huśtając się na swoim krześle — zawsze przychodzi na ostatnią chwilę.

— Zawsze? — zdziwiła się Chris, prostując się ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Skąd mogli wiedzieć, jak zawsze postępuje nauczyciel, skoro od tego konkretnego przedmiotu kadra zmieniała się co roku. — Ponoć na tym stanowisku ciąży klątwa...

— Ciążyła — poprawił ją Ted.

— Ponoć Voldemort sam chciał nauczać Obrony, ale dwukrotnie mu odmówiono — odezwał się Tony, patrząc na nią uważnie — wtedy miał rzucić klątwę i faktycznie od tamtego czasu żaden nauczyciel nie utrzymywał się na stanowisku dłużej niż rok.

— Ale szesnaście lat temu Voldka szlak trafił i klątwa przestała działać — skwitował Tonks z charakterystyczną dla niego beztroską nutą.

— I ten nauczyciel od wtedy uczy? — dopytywała się Lupin, chcąc dowiedzieć się od chłopaków jak najwięcej.

— Nie, ona jest tutaj... — mruknął Ted, przerywając by zastanowić się nad odpowiedzią — jedenaście lat? Poprzedni, Sturgis Podmore, kopnął w kalendarz...

— A dokładniej mówiąc, miał nieciekawy wypadek... — wyjaśnił Tony, zerkając na przyjaciela ze zmęczeniem. — Właściwie to nikt nie zna szczegółów, ale no był pierwszym nauczycielem po wojnie, był zasłużonym działaczem Zakonu Feniksa i podobno naprawdę dobrze uczył.

— A ta, jaka jest? — spytała. Chłopcy wymienili między sobą spojrzenie, krótkie, ale za to bardzo znaczące, z którego ona nie była w stanie niczego wyczytać.

— Przekonasz się — stwierdził w końcu Ted, puszczając do niej oczko. Nie odpowiedziała mu żadnym gestem, nieco rozczarowana tą tajemniczością, a Tonks odchylił się na swoim krześle i przebiegł wzrokiem po klasie, zatrzymując się na grupie Gryfonek. Zmarszczył brwi i szturchnął ramieniem Tony'ego, który powiódł spojrzeniem we wskazanym kierunku i również spochmurniał. Chris zaciekawiona ich reakcją, zobaczyła, że obaj patrzą w stronę jej współlokatorek. Trzy blondynki siedziały po drugiej stronie sali, szepcząc o czymś zawzięcie, a obok nich była Elizabeth, ale ona wydawała się zupełnie odcięta od entuzjastycznej dyskusji. — Myślałem, że rozmawiałeś z Lizzy...

— Bo rozmawiałem — oznajmił Tony, odwracając wzrok. — Jak co roku.

— Kiedy ona w końcu zmądrzeje? — westchnął Ted, siadając w końcu stabilnie na krześle. Jego pytanie raczej nie oczekiwało odpowiedzi, rzucił je w przestrzeń jako wyraz jego dezaprobaty. Czym była ona spowodowana? Tego Chris nie wiedziała. Wydawało jej się, że chociaż Tonks czasami odnosił się do Liz sarkastycznie i nabijał się z jej dziwnych wróżb, to łączyła ich dość zażyła przyjaźń. — Myślisz, że znowu dojdzie do corocznej katastrofy?

— Corocznej katastrofy? — wtrąciła się Lupin, widocznie zaintrygowana pytaniem Teda. Ten skinął głową i pośpiesznie wyjaśnił:

— Zabawa McLaggen i jej świty.

— McLaggen? — zdziwiła się Crystal, słysząc to nazwisko po raz pierwszy.

— Twoja współlokatorka... — jęknął Ted, a potem pomachał jej dłonią tuż przed twarzą. — Halo, ziemia do Owen, jesteś na tej samej planecie co my?

— Nie miałam z nimi za wiele do czynienia... — mruknęła i dość brutalnie odepchnęła jego rękę. Może faktycznie powinna była pierwszego dnia zainteresować się tym, z kim będzie mieszkać. Wtedy miała jednak o wiele ważniejsze sprawy na głowie. Sapnęła nerwowo, rzucając szybkie spojrzenie w stronę blondynek. Rzeczywiście jedna z nich, ta która wyśmiała ją za spanie z robalami, wydawała się górować nad pozostałymi. — W sumie znam tylko ich imiona, ale nie wiem, która to która...

— Jane Roebuck jest szalenie inteligentna... — stwierdził Tony, zniżając głos do szeptu, przez co Crystal odruchowo pochyliła się w jego stronę. Całkowicie zbędnie rzecz jasna, bo doskonale słyszała, co mówił. Gdyby chciała, to może usłyszałaby nawet, o czym szepczą między sobą Gryfonki.

— Nieprawda — zaprzeczył natychmiast Teddy, również się nachylając. — Ona jest tylko mądra, sporo wie, ale tak ogólnie to jest strasznie głupia... To ta ze szpiczastym nosem w drugiej ławce... — wyjaśnił, nie odwracając się nawet w tamtą stronę. Lupin za to rzuciła szybko okiem, wyłapując wśród Gryfonek właśnie tę, o której mówili. Faktycznie miała drobny, zadarty nieco ku górze nos, porcelanową cerę, duże, ciemne oczy, a jej włosy były całkowicie proste. — Można powiedzieć, że jest najlepszą uczennicą na roku. Zaraz po Tonym... — dodał, a potem uśmiechnął się przymilnie i spojrzał na przyjaciela. — Podobno miała same Wybitne na SUMach, nie to co pan Wszechwiedzący.

— Z tym, że ja zdawałem jedenaście egzaminów, a ona tylko osiem... — odpowiedział niczym nie wzruszony Anthony. Ted często dogryzał przyjacielowi, jeżeli chodziło o jego wyniki w nauce. Lupin wywnioskowała, że Thomson-Jones rzeczywiście musiał być prymusem, a do tego jeszcze konkurował z Teddym w tym całym quidditchu. — Ale nieważne, no dziewczyna ma łatwość w przyswajaniu wiedzy, ale jako człowiek, Teddy ma rację, jest strasznie głupia...

— No proszę, zawsze mówiłeś, że ma... — odezwał się zdziwiony Tonks, udając, że próbuje sobie coś przypomnieć, a potem przemówił tonem, który absolutnie nie pasował ani do niego, ani do Tony'ego, chociaż prawdopodobnie miał być parodią wypowiedzi Krukona. — Zaburzony system wartości...

— Obok Liz siedzi Grace Verica — zignorował przyjaciela Tony, a Chris po raz kolejny spojrzała w stronę Gryfonek. Grace miała znacznie krąglejszą twarz niż Jane, w ogóle sprawiała wrażenie bardzo uroczej dziewczyny z rumianymi policzkami. Lupin była niezmiernie wdzięczna chłopakom za to, że w tak cierpliwy i prosty sposób wszystko jej tłumaczyli. Przecież Lizzy próbowała ją zapoznać ze współlokatorami, ale robiła to w tak chaotyczny sposób, że Crystal nic nie zrozumiała. — Jest prefektem waszego domu.

— Prefekt to taki jakby przedstawiciel, pupilek nauczycieli i wzór wszelkich cnót — wyjaśnił Ted, przewracając oczami. — Co roku dwójka piątoklasistów z każdego domu otrzymuje odznakę i kłuje nią w oczy pozostałych, prawda?

— Kiedy przestaniesz mi wypominać, że ja dostałem odznakę, a ty nie? — spytał ze zmęczeniem w głosie Tony.

— No niech pomyślę...— mruknął Teddy i podrapał się po brodzie. — Nigdy.

— I co z tą Grace? — sprowadziła ich szybko na ziemię Crystal, chociaż mogłaby jeszcze chwilę posłuchać, jak się droczą. Nie było to zupełnie wrogie, wręcz przeciwnie. Będąc poza ich dyskusją, miała wrażenie, że chłopcy znają się na wylot i oboje wiedzą, na ile mogą sobie pozwolić w słownych przepychankach.

— To pozerka... — skwitował Ted, uśmiechając się promiennie do Chris. — Wszystkie referaty i egzaminy pisze za nią Jane, tak jest już skrajnie głupia i potrafi jedynie świecić oczami, co niestety jej się udaje.

— No nie taka głupia, skoro dostała się do kilku klas owutemowych — zauważył Tony, a Tonks jedynie machnął ręką na ten naiwny komentarz.

— Nadal twierdzę, że udało jej się zgapić... Jak się ściąga całe życie to musi to jakoś wejść w krew, co nie? Poza tym to straszna ameba...

— Jesteś chyba jedynym Puchonem, który z taką łatwością obraża ludzi, wiesz? — stwierdził Anthony, mrużąc oczy, a Ted uśmiechnął się najszerzej, jak potrafił i mrugając oczami, powiedział:

— Ja jestem po prostu szczery i oszczędny w słowach, ale proszę bardzo... — wyprostował się, a na twarz przywołał bardzo łagodną minę, która mówiła, że nie byłby w stanie kogokolwiek obrazić i powiedział cichym, spokojnym głosem: — Grace jest osobą o niskim ilorazie inteligencji, a ponadto odznacza się ogromną naiwnością i pozwala sobą manipulować. Wystarczająco łagodnie i przyzwoicie?

— Dlaczego więc jest prefektem skoro jest amebą? — spytała, używając określenia Teda, które bardzo jej się spodobało, a ten z napuszył się jak paw i z wyższością spojrzał na Tony'ego.

— McGonagall chyba źle się czuła, gdy wybierała prefektów z naszego rocznika... — stwierdził pewnym głosem, a Anthony zgromił go spojrzenie. Tonks westchnął z markotną miną. — Naprawdę mogła chociaż rozważyć moją kandydaturę! Wymagania nie mogły być zbyt wysokie skoro wybrała ją...

— A ta trzecia? Jo?

— Królowa... — mruknął Ted, wywracając oczami. I rzeczywiście, ostatnia z trzech dziewczyn to była właśnie ta, która sprawiała wrażenie górować nad pozostałą dwójką. Było w niej coś wyniosłego, poruszała się w sposób, jakby wszystko to, co ją otacza było poniżej jej poziomu. — Jo McLaggen, chyba najpopularniejsza dziewczyna na roku.

— Najpopularniejsza bo... — szepnęła Chris, patrząc na nich znacząco, bo chciała, żeby dokończyli jej sprawozdanie z tego, z kim mieszka. Tym bardziej, że ta cała Jo zdawała się przewodzić całą resztą, więc o niej chciała wiedzieć jak najwięcej. A jak na złość zarówno Ted jak i Tony byli bardzo skąpi w słowach.

— Bez powodu — stwierdził Anthony, a potem jednak dodał: — Jej ojciec jest zawodowym graczem quidditcha...

— Nawet tego przy mnie nie mów! — wycedził przez zaciśnięte zęby Ted i położył się ławce Crystal, jakby nie miał w sobie już życia i jęknął żałośnie w swoje ramię: — Jest najgorszym obrońcą, jakiego miała angielska drużyna narodowa! Przez niego nie zakwalifikowaliśmy się na mistrzostwa!

— Jest popularna, bo jej ojciec jest znany? — spytała z wątpliwością w głosie i stwierdziła, że musi pamiętać o tym, żeby nigdy nie poruszać tematu quidditcha przy Tonksie, bo jak już zdążyła zauważyć, to zawsze źle się kończyło.

— Widzisz, to dość powszechne — stwierdził Tony, krzywiąc się nieznacznie, a Ted znowu wywrócił oczami. — Pokolenie naszych rodziców miało sporo możliwości, żeby się wykazać przez wojnę, a przez to niektórzy zyskali dużo sławy... Nie zawsze zasłużonej.

— Order Merlina nie jest już tak prestiżową nagrodą, od kiedy dostała go większość społeczeństwa, która przeżyła... — mruknął Teddy, podnosząc się z jej ławki. — Nagle każdy uważał, że jakoś się przyczynił do zwycięstwa.

— Nie do końca, Order Pierwszej Klasy nadal coś znaczy... — rzucił Tony.

— Czyli Jo jest po prostu popularna — podsumowała Chris, a chłopcy kiwnęli głowami.

— Tak w skrócie — zgodził się Ted.

— Ma parszywy charakter... — mruknął niezbyt przyjemnie Anthony, a Teddy parsknął śmiechem.

— Tony strasznie jej nie lubi, a wierz mi, mało jest takich osób... — szepnął w stronę Chris i puścił jej oczko, a ona po raz pierwszy od dawna uśmiechnęła się zupełnie szczerze. — Ale co racja to racja, Jo jest wyjątkowo wredna, lubi bawić się ludźmi i okazywać swoją wyższość

— Liczyłem, że zawali SUMy i nie będę musiał jej tak często oglądać... Już wystarczająco często słyszę o jej fascynującej aurze... — jęknął Tony i westchnął głośno w swojej bezradności.

— O ile cię to pocieszy to powinęła jej się noga na eliksirach — powiedział Tonks, a potem zniżył głos do szeptu i z szerokim uśmiechem dodał: — Oficjalnie twierdzi, że dostała Nędzny, ale ja słyszałem, że tak na serio to wlepili jej Trolla...

— Dla mnie i tak wyglądają tak samo... — skwitowała jedynie Chris, choć nie było to do końca prawdą. Po tej rozmowie potrafiła już rozróżnić te dziewczyny, ale utwierdziła się w przekonaniu, że nie ma zamiaru naprawiać relacji między nimi. Po prostu nie było warto...

— Coś w tym jest — zgodził się Ted, ale uśmiechnął się znowu. — Zawsze chodzą stadem więc nie musisz ich specjalnie odróżniać.

— Ale co z tą coroczną katastrofą... — wróciła do początku ich rozmowy, chłopcy spojrzeli po sobie, a kiedy Tony skinął głową, Ted zaczął mówić:

— McLaggen i jej świta co roku urządzają sobie zabawę. Nigdy nie wiadomo, kiedy to się wydarzy, ale obierają sobie ofiarę i upokarzają ją w najokrutniejszy sposób.

— Ofiarę?

— Kogoś kto zalazł im za skórę, spojrzał krzywo albo nie zachwycił się nowymi kolczykami... — rzucił znudzonym tonem i wzruszył ramionami. — Teoretycznie ma to pokazać, kto tu rządzi, tak naprawdę wszyscy mają je gdzieś.

— Nie wszyscy... — mruknął Tony i posłał Chris długie spojrzenie. Co chciał nim powiedzieć, nie wiedziała, może była to niema prośba, żeby nie drążyła już tematu po tym, co zaraz powie, albo szukał u niej po prostu zrozumienia. — Tak się złożyło, że co roku ofiarą staje się moja siostra.

— Lizzy? — zdziwiła się Crystal, spoglądając na swoje współlokatorki. Wydawało jej się, że Elizabeth w pewnym sensie przyjaźni się z tamtymi dziewczynami. Może nie była to relacja, gdzie Liz byłaby na równi z nimi, ale... Lupin przez myśl by nie przeszło, że mogłaby spędzać czas z osobami, które miały się nad nią znęcać. — Czym im się naraziła?

— Właściwie to chyba niczym poza swoją naiwnością... — wyznał niechętnie Anthony i spojrzał na swoją siostrę. — Widzisz, tak jak Teddy powiedział, raczej nikt nie przejmuje się tą trójką, niech sobie żyją w swojej wyimaginowanej rzeczywistości, dopóki nikomu nie zaczynają poważnie przeszkadzać. Sęk w tym, że w tą ich rzeczywistość wlicza się potrzebę dominacji nad innymi... Kiedy większość nie daje się zdominować, trzeba znaleźć kogoś, kto na to pozwoli i będzie w pewnym sensie dowodem na ich władzę towarzyską... Ich coroczna zabawa ma wszystkim przypomnieć, że to one rządzą. A Lizzy...

— Lizzy nie uwzględnia ludzkiego okrucieństwa w swoich wróżbach i za każdym razem do nich wraca... — dokończył za niego Teddy, a Crystal spostrzegła, że chyba po raz pierwszy słyszy, żeby ten chłopak powiedział cokolwiek poważnie, bez ironii czy żartobliwego tonu. — W pierwszej klasie podsunęły jej eliksir wymiotny na pożegnalnej uczcie...

— W drugiej rozrzuciły jej rzeczy na pod Wierzbą Bijąca, a Liz próbowała je pozbierać... Nie skończyło się najlepiej — stwierdził Tony, zaciskając mocno wargi.

— Miała rękę złamaną w trzech miejscach po tym, jak Wierzba zaczęła żonglować nią i jej rzeczami na oczach wszystkich — wyjaśnił Tonks z kwaśną miną. — W trzeciej klasie, kiedy Lizzy zaczęła interesować się wróżbiarstwem, wmówiły jej, że jeśli w Noc Duchów wejdzie się do Zakazanego Lasu, można tam znaleźć kamień księżycowy, który ma pomóc w odczytaniu przyszłości, co oczywiście było nieprawdą. Za to Krwawy Baron ma zwyczaj wtedy latać po lesie i no... straszyć. Lizzy wpadła do Wielkiej Sali przerażona, opowiadając o nawiedzonym lesie i innych sprawach, które podpowiedziała jej wyobraźnia. Cała szkoła ją wyśmiała, a do tego wlepili jej szlaban za złamanie regulaminu.

— Na czwartym roku... Jest coś takiego, jak Bombonierki Lesera, Weasleyowie sprzedają je w swoim sklepie. To słodycze, które powodują różne objawy chorobowe, żeby zrywać się z lekcji. Nauczyciele dobrze je znają, chociaż czasami nadal dają się nabrać — powiedział Tony, przymykając oczy i kręcąc głową. Crystal widziała, że ten temat zupełnie mu nie leży, że wcale nie chce o tym rozmawiać. — Lizzy się jednak nie domyśliła. Dodawały jej to do każdego deseru i częstowały na każdym kroku... Profesorowie myśleli, że po prostu chce się urwać z zajęć. Kiedy prawda wyszła na jaw, Liz nie jadła niczego ponad tydzień...

— A rok temu... — zaczął Ted, ale przerwał, żeby wciągnąć powietrze i zamrugać kilka razy dla opanowania. — Podały jej Eliksir Wielosokowy z włosem kotki Filcha. Lizzy przez ponad miesiąc była porośnięta futrem... Była wyśmiewana i wytykana palcami aż do zakończenia roku.

— Jest takim ich popychadłem... — podsumowała Chris, ale żaden tego nie skomentował. Spojrzała na dziewczynę, która chyba próbowała coś powiedzieć do trójki blondynek, ale tamte nie słuchały jej zupełnie. Zrodziło się w Lupin trochę współczucia względem Gryfonki, ale jeszcze więcej niezrozumienia. Skoro te wszystkie rzeczy naprawdę miały miejsce, to Liz nie powinna wcale odzywać się do tych dziewczyn z piekła rodem. Tymczasem ona, w momencie gdy akurat nie paplała jej nad uchem, albo nie zajmowała czasu swojemu bratu i Teddy'emu, była niczym cień dla pozostałych współlokatorek. Spojrzała na zmartwionego Tony'ego. Chciała nawet powiedzieć, że nie powinien martwić się o siostrę, bo w tym roku to chyba ona zostanie ofiarą Jo McLaggen i jej sobowtórów, ale powstrzymała się. Nie chciała nikomu opowiadać o przygodzie z larwami. Poprzysięgła sobie również, że jeżeli faktycznie te dziewuchy będą chciały ją publicznie upokorzyć, to nie będzie tak naiwna i potulna jak Liz.

— Wojna miała zakończyć wszelkie podziały, ale nie wyszło... — stwierdził Ted, krzyżując ręce na piersi. Crystal mimowolnie zaczęła się zastanawiać, który raz podczas ich rozmowy poruszyli temat wojny. — Ledwo zdążyli wyłapać pozostałych śmierciożerców i już na nowo ludzie zaczęli się licytować rodowodami, czystością krwi, tym kto ma wyższe stanowisko i ile złota w skrytce... Żałosne...

— Odezwał się ten biedny — mruknął Tony, posyłając przyjacielowi rozbawione spojrzenie, którym najwidoczniej chciał rozładować atmosferę.

— Uważaj, bo w tym roku na święta dostaniesz skarpetki — zagroził mu z pełną powagą Tonks.

— Co roku dajesz mi skarpetki.

— Tym razem będą używane... — stwierdził z groźną miną Teddy, a Tony nie zdążył mu odpowiedzieć, bo właśnie w tym momencie drzwi sali otworzyły się z hukiem, a wszystkie okna zostały jednocześnie zasłonięte przez ciężkie zasłony, że pomieszczenie było oświetlone jedynie przez kilka świec. Do środka weszła wysoka postać, powiewająca za sobą połami czarnej, obszernej szaty. Crystal wlepiła zdziwione spojrzenie w tego kogoś, ale zrobiła to jako jedyna.

— Otwórzcie na stronie trzysta dziewięćdziesiątej czwartej... — warknęła nieprzyjemnym, nienaturalnie niskim głosem kobieta, pewnym krokiem przemierzając salę. Gdy się odwróciła, Crystal zobaczyła pociągłą, ziemistą twarz wykrzywioną grymasem obrzydzenia, na której najbardziej widocznym punktem był duży haczykowaty nos. Długie do ramion włosy były czarne i jakby mokre... Właściwie to patrząc teraz na tę postać, Chris nie była w stanie stwierdzić czy to była kobieta, czy może jednak mężczyzna, bo przed oczami miała jedynie jeden z portretów w gabinecie McGonagall, ten przedstawiający Snape'a. Nauczyciel rzucił wrogie, mrożące krew w żyłach spojrzenie, każdemu z uczniów, a kiedy nikt nie zareagował w żaden sposób, zrobił coś, co tak skrajnie nie pasowało do jego wyglądu, że Crystal zamrugała kilkakrotnie i rozejrzała się, szukając potwierdzenia, że nie tylko ona to zobaczyła. Czarna, mroczna postać przypominająca Snape'a wywróciła teatralnie oczami, westchnęła ciężko i złapała się pod boki. — Jesteście zdecydowanie za młodzi, żeby docenić komizm tej sytuacji.

— Nie — odezwał się znudzonym głosem Ted, po raz kolejny bujając się na krześle. — Po prostu to przestało być zabawne tak z pięć lat temu, mamo... — Crystal aż ugryzła się w język, żeby nie wydać z siebie żadnego dźwięku, który mógłby być wyrazem zaskoczenia. Czy Teddy Tonks właśnie powiedział do nauczyciela mamo? Czarna postać machnęła różdżką i krzesło Teda natychmiast się wyprostowało, a on uderzył brodą w ławkę dokładnie tak samo, jak dzień wcześniej w bibliotece.

— Mało zabawne było to, jak w zeszłym roku to ty próbowałeś mnie udawać — odezwała się profesorka, a jej głos stał się nagle naturalny i przyjemny dla ucha chociaż nie pozbawiony zadziornej nuty.

— Moim zdaniem to było wybitnie zabawne — mruknął urażony Ted, krzyżując ręce na piersi, a po sali rozniósł się śmiech uczniów. Chris nie dołączyła do pozostałych, z niezmiennym szokiem przyglądała się nauczycielce, która teraz nie dość, że stawała się niższa, to jej twarz całkowicie się zmieniała. Nie była już pociągła i ziemista, raczej zgrabna o nieco trójkątnym kształcie i zdrowym odcieniu. Grymasu już nie było, zastąpił go szeroki uśmiech, tak podobny do uśmiechu Teda, że aż wydawało się to być niemożliwe. Haczykowaty nos zniknął, ustępując miejsca całkiem drobnemu, nieznacznie zadartemu. Gdy Chris przyjrzała się jej oczom, nie miała już wątpliwości, że Ted się nie pomylił. Nauczycielka miała dokładnie takie same, czarne jak węgielki oczy co Tonks. Kobieta potrząsnęła nieco głową, a jej włosy nagle stały się nieco krótsze i zupełnie różowe. Tak, to z pewnością była matka Teddy'ego i to po niej odziedziczył zdolności do zmiany postaci.

— I kosztowne, biorąc pod uwagę ile punktów Hufflepuff straciło pierwszego dnia zajęć — zauważyła z przekąsem i odpięła guzik od peleryny, żeby następnie od razu ją ściągnąć, zgnieść w dłoniach i odrzucić gdzieś w kąt sali. I w tym momencie po raz kolejny zaskoczyła Crystal. Nie miała na sobie szaty jak większość profesorów, nie była też ubrana w sposób, w jaki nauczyciel teoretycznie powinien być ubrany. Miała na sobie czarne spodnie, jaskrawo-zieloną koszulkę, która gryzła się bardzo z kolorem jej włosów, a na to narzuconą skórzaną kurtkę, podobną do tej, którą Chris dostała od Reece'a, ale znacznie bardziej dopasowaną. Na stopach miała ciężkie, również skórzane buty na grubej podeszwie, a dodatkowo na wysokości bioder miała ciemnozielony pasek z przymocowaną kieszonką, do której po chwili schowała swoją różdżkę.

— A to już było skrajnie niesprawiedliwe... — stwierdził Ted, obrażając się jeszcze bardziej. Nauczycielka znowu wywróciła oczami, a Lupin stwierdziła w duchu, że zarówno ona, jak i Teddy robią to nad wyraz często. Kobieta podeszła do biurka i usiadła na nim, zrzucając przy tym jakieś papiery.

— No nic, witajcie moje wybitne jednostki, które nie zawaliły na SUMach — rzuciła radośnie, rozkładając szeroko ręce i uśmiechając się szczerze. — Jesteśmy na siebie skazani przez kolejny rok, a może nawet dwa... Nie wiem jak wy ale ja nie mogę się doczekać.

I w ten oto sposób zaczęła się najdziwniejsza lekcja, na jakiej Crystal miała okazję dotychczas być. Być może jedyna w swoim rodzaju. Matka Teda była całkiem inna niż pozostali nauczyciele, którzy mimo wszystko sztywno trzymali się dystansu między uczniami a profesorem. Oczywiście nie było tak, że nie pozwalali sobie na okazywanie sympatii, wręcz przeciwnie. Taki Flitwick na przykład rzucał żartami jak z rękawa. Ale ta kobieta była zupełnie inna, całkowicie wyluzowana, otwarta, niezwykle zabawna. Nie miała oporów, żeby nie tylko siedzieć na biurku, ale również położyć na nim nogi czy nawet stanąć i mówić z niego jak z mównicy. Co ciekawe nie spojrzeli nawet na podręczniki ani już tym bardziej ich nie otworzyli. Crystal zauważyła, że właściwie to była jedyną osobą, która miała książkę na ławce. Atmosfera była tak przyjazna, że chwilami Chris zapominała, że jest na lekcji. Było dużo wybuchów śmiechu, zarówno z żartów nauczycielki, ale też z jej niezdarności, bo pomimo pełnej swobody w poruszaniu się, ta co chwilę wpadała na coś lub zrzucała kolejne przedmioty na ziemię. Teddy chociaż był na zajęciach z własną matką nie był spięty, a wręcz przeciwnie, zdarzało mu się czasami jej dogryzać, a ona nie pozostawała dłużna. Nauczycielka zwracała się do uczniów po imieniu, często używając też zdrobnień lub przezwisk, ale ani razu nie użyła tak powszechnego w Hogwarcie zwrotu jak pan czy panna. Głównym tematem zajęć był plan, jaki matka Teda obrała sobie na ten rok. Przez pierwszy semestr mieli zajmować się zaklęciami obronnymi i pojedynkowymi. Urządzili nawet szybką powtórkę z tego, co już w tym zakresie wiedzieli. Kiedy nauczycielka wypowiadała skutek lub zastosowanie zaklęcia, ten który pierwszy się odezwał, na tych zajęciach raczej nikt się nie zgłaszał, wykrzykiwał odpowiednią formułę i gdy była ona poprawna, kobieta częstowała go jedną z Fasolek wszystkich smaków Bartiego Botta, które rzeczywiście były we wszystkich smakach, a pozostała część klasy w napięciu obserwowała jego reakcję. Wtedy albo po klasie niósł się jęk rozczarowania, gdy smak był dobry, albo wszyscy wybuchali śmiechem, kiedy było wręcz odwrotnie. Tony'emu trafiła się raz fasolka smakująca starymi skarpetami, co Teddy skomentował, mówiąc, że prezent świąteczny dostał już wcześniej. Wszyscy bawili się świetnie i co ciekawe przy każdym pytaniu do odpowiedzi rwała się znaczna większość klasy, a odpowiedzi praktycznie zawsze były prawidłowe. Crystal momentami nie mogła powstrzymać śmiechu, gdy Teddy prawidłowo odpowiedział na pytanie i trafiła mu się fasolka o smaku skunksa, prawie wpadła pod stół. Zajęcia zakończyły się w momencie, gdy wszystkich bolały już brzuchy, a jakaś Krukonka po zjedzeniu wymiotnej fasolki sama zwymiotowała, kończąc dobrą zabawę. W wesołym gwarze wszyscy zaczęli się zbierać, a nauczycielka wskoczyła na biurko i zawołała jeszcze: — Oh zapomniałabym! Klub Pojedynków rozpoczyna swoją działalność w przyszłym tygodniu, mam nadzieję, że znajdziecie chwilę i wpadniecie trochę potrenować. Crystal, chciałabym zamienić z tobą słówko.

— Tak, profesor... — powiedziała Crystal, urywając nagle. Wciąż uśmiechała się szeroko, aż bolały ją od tego policzki. W ciągu ostatnich godzin naśmiała się tyle, że prawdopodobnie taka mina miała jej już zostać na stałe. Zerknęła jednak z ciekawością na nauczycielkę, uświadamiając sobie, że przecież nawet nie wie, jak ona się nazywa... Co prawda była matką Teda, ale czy nosili to samo nazwisko?

— Tonks. Imię zbędne — rzuciła, zeskakując z biurka, o które natychmiast się oparła plecami. — Słyszałaś co powiedziałam przed chwilą?

— O tym klubie...? — spytała Chris, przestając się uśmiechać, co okazało się jeszcze bardziej bolesne dla jej twarzy.

— Dokładnie... — potwierdziła profesor Tonks, a potem westchnęła i opierając się o blat biurka, wskoczyła na nie i usiadła. — Dobrze powiem ci, jak będzie wyglądała nasza współpraca, okej? — spytała, a Chris pokiwała głową, czując tę samą ekscytację, z którą obudziła się rano. Może i ta kobieta nie przypominała jej ojca, ale po tych zajęciach mogła śmiało powiedzieć, że Obrona przed Czarną Magią będzie jej ulubionym przedmiotem. — Praktyka jest dla mnie najważniejsza, w tym przedmiocie to podstawa. Po co ci znajomość podręcznika, skoro nie będziesz umiała zastosować tego wszystkiego w rzeczywistości? — spytała, stukając palcem w książkę, którą Lupin trzymała w ręce. — Oczywiście pani dyrektor wymaga ode mnie, żebym sprawdzała waszą wiedzę. Przyjęłam sobie zasadę, że w każdym semestrze uczniowie przygotowują jeden referat odnośnie jakiegoś zagadnienia, które aktualnie jest omawiane. Z tego wynika, że musiałabyś do końca semestru napisać aż pięć takich prac. Proszę nie rób tego... — jęknęła błagalnym tonem, a Chris spojrzała na nią zdziwiona. Czy właśnie nauczycielka poprosiła ją, żeby nie robiła zadań na lekcję? Profesor Tonks skrzyżowała nogi i nachyliła się w jej stronę, żeby dodać konspiracyjnym szeptem: — Tak między nami, nie znoszę tego sprawdzać... Naprawdę zależy mi, żebyś po zajęciach ze mną miała poczucie, że jesteś dobrze przygotowana i nie zmarnowałaś czasu na czytanie formułek. Nie będę ci przypominać, że masz braki w wiedzy, bo zapewne pozostali robią to bez przerwy. My będziemy się spotykać w poniedziałkowe popołudnia na... nazwijmy to konsultacjami. Sprawdzimy, co wiesz i na czym musimy się skupić, zgoda? — spytała, a była przy tym tak pogodna, że nawet gdyby Crystal nie chciała się zgodzić, to nie byłaby w stanie tego zrobić. Skinęła więc głową ponownie, a nauczycielka uśmiechnęła się. — Chcę, żeby te zajęcia cię nie stresowały, żebyś mogła się na nich też trochę wyżyć, bo znam pozostałych nauczycieli i podejrzewam, że dadzą ci w kość...

— Też się tego obawiam... — przyznała, przypominając sobie profesor Babbling i jej dodatkowe teksty do przetłumaczenia. Profesor Tonks szturchnęła ją pokrzepiająco w ramię.

— Dasz radę, Crystal. Wierzę w to i pomogę ci. Lubię wyzwania, a jeżeli chodzi o Klub Pojedynków, to... — zamyśliła się, robiąc dziwną minę i wzruszyła ramionami. — Tutaj wychodzi ta część mnie, która jest bezwzględnym belfrem. Klub jest dla ciebie obowiązkowy, jeśli w ogóle myślisz o zaliczeniu.

— Mam się pojedynkować z osobami, które robią to od zawsze? — spytała zszokowana. To nie tak, że w ogóle nie rozważała przez minioną chwilę, że Klub Pojedynków to coś dla niej. Nie wykluczała tego absolutnie, chociaż w pierwszej chwili skojarzyło jej się to z zabawami Iana i Denzela, którzy urządzali sobie bójki na pokaz, co było dla niej bardzo dziecinne. Po prostu nie dostrzegała w swoim planie lekcji, który znała już na pamięć, chociażby jednej wolnej chwili dla siebie, a już tym bardziej na zajęcia dodatkowe.

— Nie od zawsze, co najwyżej od siedmiu lat... — stwierdziła profesor Tonks, a kiedy zobaczyła nie przekonaną minę Crystal, cmoknęła ustami i wyjaśniła: — Nie postawię cię od razu przed kimś, kto pojedynkuje się co roku, nie martw się. Chciałabym, żebyś była obecna na spotkaniach i obserwowała swoich kolegów. Może wyciągniesz z tego coś dla siebie? Potem dopiero dołączysz do reszty. Ten klub to nie tylko zajęcia, które pozwalają się nauczyć obrony, czego wielu nauczycieli przede mną nie raczyło nauczać, ale też świetna zabawa, to jak?

— Chyba nie mam wyboru... — szepnęła, a w głowie pojawiła się myśl, czy za czasów jej ojca również istniał taki klub. Może Remus brał w nim udział, kto wie?

— To prawda, nie masz! — stwierdziła nauczycielka, nie kryjąc satysfakcji i zeskoczyła z biurka. Najwidoczniej rozmowa się skończyła. Chris przycisnęła podręcznik do piersi i uśmiechnęła się delikatnie, a profesor Tonks zatrzymała się wpół kroku i przyjrzała jej uważnie. — Crystal... Wybacz jeżeli moje zachowanie podczas naszego pierwszego spotkania cię uraziło...

— Pani zachowanie? — zdziwiła się Crystal, marszcząc brwi. Przecież dopiero tego dnia spotkała nauczycielkę po raz pierwszy, a ona mówiła jej, że poprzednim razem mogła ją urazić. Lupin chciała zaprzeczyć, ale kiedy ponownie spojrzała na profesor Tonks, to nie zdążyła nawet mrugnąć, a przed nią stała ta sama nieznana kobieta, która eskortowała ją z Hogsmeade wprost do gabinetu McGonagall. Wystające kości policzkowe, jasno-niebieskie oczy i cienkie włosy w odcieniu chłodnego blondu wyglądały wręcz groteskowo w połączeniu z dziwacznym ubraniem nauczycielki. Crystal otworzyła usta w wyrazie niemego zdziwienia. Przypomniała sobie tę niepewność i brak zaufania, a nawet pewną wrogość, którą czuła względem nieznajomej. Instynktownie przecież wyczuwała, że nie powinna ufać tej kobiecie, że jeżeli z nią pójdzie, to stanie się coś, czego nie będzie w stanie powstrzymać... A tą kobietą była przecież matka Teda i nauczycielka, która niezwykle jej zaimponowała. Czy jej wilcze zmysły wyczuły, że była wówczas pod inną postacią? Jeśli tak, to dlaczego nie wyczuła tego również na początku zajęć, gdy profesor Tonks udawała Snape'a? Zamrugała kilka razy, nie mogąc dojść do żadnego wniosku. — O... to pani, ale dlaczego?

— Niektórzy uczniowie wymagają dodatkowej opieki, zanim trafią na teren zamku... Nawet jeśli uważają się za dorosłych... — stwierdziła, mówiąc powoli i nie patrząc w stronę Chris, jakby miała coś na sumieniu, albo czegoś się wstydziła. Zamyśliła się krótką chwilę, a potem pokręciła głową, a jej postać wróciła do normy. Uśmiechnęła się blado do Chris. — No nieważne, przepraszam jeżeli poczułaś się wtedy niezręcznie. Po prostu jest w tobie coś bardzo znajomego...

***

Pierwszy tydzień zajęć minął jej zaskakująco szybko. Nie mogła go nazwać całkowitym sukcesem, ale nie był też totalną porażką. Przeżyła. I zapowiadało się, że ten stan rzeczy utrzyma się jeszcze jakiś czas. Bywało ciężko, zwłaszcza podczas zajęć z Eliksirów czy w trakcie Starożytnych Run. Coraz częściej bolała ją głowa, była rozkojarzona i nerwowa, wydawało jej się, że otacza ją nagle zbyt wiele dźwięków i zapachów. Nieraz zdarzyło się, że nie mogąc już wytrzymać, krzyknęła na kogoś lub rzuciła nieprzychylne spojrzenie. Nie przysporzyło jej to sympatii wśród uczniów, bo nadal była raczej postrzegana jako sensacja i dziwoląg. Nic dziwnego, bo po Hogwarcie w zawrotnym tempie rozeszła się wieść, że Panna Spóźnialska sypia z robalami. I chociaż wściekała się za każdym razem, gdy ktoś przechodząc obok nazywał ją Larwą, to nie dawała tego po sobie poznać. Zgodnie z obietnicą, którą sobie złożyła, nie miała zamiaru dać satysfakcji Jo McLaggen i jej przyjaciółkom. Było też parę sukcesów, ale nie były tak dostrzegalne w lawinie nauki. Tak jak przypuszczała, większość czasu spędzała w bibliotece, czytając książki, przepisując najpotrzebniejsze fragmenty z podręczników i chowając się przed innymi uczniami. Najczęściej widywała tam Tony'ego, który zawsze posyłał jej długie spojrzenie, oczekując jej reakcji i za każdym razem ją uszanował. Gdy się uśmiechnęła, podchodził i ucinali sobie krótką pogawędkę, zazwyczaj wymieniali się tylko uprzejmym skinieniem głowy, a gdy już kompletnie nie miała nastroju i udawała, że go zupełnie nie widzi, on nawet nie podchodził, zajmując się swoimi sprawami. Gorzej było jednak, gdy Teddy był w pobliżu. On miał w głębokim poszanowaniu to czy Crystal była w humorze na rozmowę, czy może zmagała się właśnie z zagadnieniem, którego nie mogła zrozumieć. Zawsze podchodził, czasem próbował ją nawet straszyć znienacka, ale ona i tak przecież go słyszała, gdy chciał się zakraść od tyłu.

Nadszedł jednak weekend, a wraz z nim zajęcia z Latania. Crystal niespecjalnie ich wyczekiwała. Może była sceptycznie nastawiona przez niezdrową fascynację Teda, a może fakt, że te zajęcia obowiązywały tylko pierwszoroczniaków, pozwalał jej uznawać je za całkowicie zbędne. Była dzieckiem wilkołaków wychowanym w lesie, które do dziesiątego roku życia nie widziało żadnego środka transportu. Znacznie łatwiej było jej kiedyś zaakceptować pickupa Reece'a niż fakt, że miała usiąść na kijku i na nim polecieć. I może właśnie to sceptyczne podejście spowodowało, że jej pierwsze zajęcia okazały się kompletną katastrofą. Od samego początku wszystko szło nie tak... Począwszy od tego, że głowa bolała ją tak mocno, że nawet świeże powietrze nic nie dawało, poprzez przewrócenie całego stojaka na miotły, skończywszy na obecności jej jakże nieprzyjemnych współlokatorek na trybunach z Lizzy włącznie. Słysząc ich drwiące śmiechy, gdy nie mogła przywołać do siebie miotły, myślała, że zaraz eksploduje, a gdy w końcu w złości próbowała odbić się od ziemi, a zamiast tego podskoczyła niezgrabnie upadając na kolana, w wyobraźni słyszała już, jak te jędzę opowiadają wszystkim, o Larwie nielocie, która nie potrafi zrobić tego, co udaje się dzieciom. Nie osiągnęła więc nic, w nagrodę dostała rozczarowane spojrzenie nauczycielki, a w głowie wciąż słyszała drwiące dziewczyny, które specjalnie przyszły na trybuny, żeby się z niej ponabijać, jeśli nadarzy się ku temu okazja. I sprawiła im doskonały prezent, pokazując, że wilkołaki nie potrafią latać...

— Nie przejmuj się Crystal, ja też nie najlepiej latam... — zawołała za nią Lizzy, biegnąc przez błonia, kiedy Chris pragnęła zniknąć komukolwiek z pola widzenia. Była wściekła, a w takiej sytuacji nie było nic gorszego niż ktoś, kto próbował cię uspokoić. Crystal stanęła na chwilę w miejscu, czując, jak każda komórka jej ciała aż rwie się do ruchu, do wyładowania złości i zmęczenia organizmu tak, by nie miała siły zastanawiać się nad tym, co czuje. Dlaczego Liz akurat ten moment uznała za najlepszy, żeby odłączyć się od McLaggen i przestać być jej cieniem? Dlaczego Lizzy działała tylko na dwa sposoby albo w pakiecie z piekielnymi Gryfonkami, albo jako trajkocząca nieznośna mucha tuż obok Chris?

— Ale ty masz to już zdane i nie musisz marnować czasu na rozmowy z kawałkiem kija — warknęła wściekle, przypominając sobie, jak beznadziejnie głupio się czuła, gdy musiała wrzeszczeć na miotłę bez żadnego efektu.

— To prawda, ale ty przed świętami też to będziesz miała z głowy... — zapełniła ją Lizzy. — Czuję to!

— A ja czułabym się lepiej gdybyś nie łaziła za mną krok w krok! — wycedziła przez zaciśnięte zęby, nie mogąc dłużej wytrzymać. Przez długi czas powstrzymywała się przy Liz, miała na uwadze to, co powiedzieli jej chłopcy. Współczucie przemawiało przez nią, chociaż miała jeszcze większą ochotę, żeby trzepnąć Tomson-Jones w głowę i przemówić do rozumu. Najwidoczniej jej cierpliwość się skończyła.

— Rozumiem, że jesteś zła... — szepnęła zaskoczona taką reakcję Liz. Przechyliła jednak głowę i uśmiechnęła się w ten naiwny sposób co zawsze. — Ale kiedy ja się złoszczę szukam przyczyny, rozumiesz? Jakiegoś powodu i za pomocą układu planet rozwiązuje ten problem...

— Ale ja nie muszę szukać żadnego powodu! Wiem doskonale dlaczego jestem wściekła! — wrzasnęła ze złością i furią w oczach. Nie zauważyła reakcji Elizabeth, bo odwróciła się na pięcie i ruszyła biegiem przed siebie, żeby nie wyładować całej swojej wściekłości na Lizzy. Cały tydzień zarówno złych, jak i dobrych emocji skumulował się w niej. Wszystko było zbyt intensywne, a ona nie potrafiła sobie ze wszystkim poradzić. Czuła, że wariuje. W Wilczym Lesie nic takiego nigdy jej się nie przydarzyło. Nigdy nie gromadziło się w niej tyle emocji. Biegła coraz szybciej i szybciej, zawrotne tempo sprawiło, że oczy zaczęły jej łzawić. Zacisnęła więc powieki i biegła na oślep, nie zważając na jakiekolwiek przeszkody. Chciała poczuć tę wolność, która towarzyszyła jej w domu, chciała zapomnieć o tym, że była tutaj kimś obcym. Jeszcze trochę i wbiegłaby do Zakazanego Lasu, ale w ostatniej chwili wpadła na coś. Właściwie to nie na coś lecz na kogoś. Upadłaby zapewne, gdyby nie przytrzymały jej czyjeś silne ramiona. Otworzyła nagle oczy i przed nią ukazały się czarne oczy, które już z łatwością by rozpoznała. Bo chociaż tym razem miał krótkie, ciemne włosy i zarost przewyższający ten u Iana, to nikt nie patrzył na drugiego człowieka tak, jak Teddy Tonks. W pierwszej chwili obdarzył ją promiennym uśmiechem, zdając sobie sprawę z tego kto na niego wpadł, ale potem spoważniał, widząc w jakim stanie jest Chris. Zmarszczył brwi, po raz kolejny w taki sposób, że Crystal aż zakłuło w sercu nieznane uczucie, a potem zlustrował ją uważnym spojrzeniem, upewniając się, że nic jej nie jest.

— Gdzie tak pędzisz, Złośnico?


W następnym rozdziale:

Przyzwyczajenie bierze górę i Crystal powoli zaczyna popadać w szkolną rutynę. Coraz łatwiej jej akceptować rzeczy i osoby, które do tej pory przyprawiały ją o ból głowy. Pytanie tylko jakim kosztem? Czy jej osobiste problemy odbiją się na nowych relacjach? Dlaczego Ted będzie chciał z nią porozmawiać i co z tej rozmowy wyniknie? A w tle wszystkich tych zdarzeń pojawią się niepokojące nagłówki w Proroku Codziennym.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro