Rozdział XI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Czasami ciągle zdarzało jej się obudzić z myślą, że to wszystko jest snem. Że wcale nie jest w Hogwarcie, nie jest również czarownicą, a miniony miesiąc i wszystko to, co miało w tym czasie miejsce, nigdy się nie wydarzyło. Ale gdy otwierała oczy, rzeczywistość przypominała jej o sobie. Oduczyła się marnować czas na rozmyślanie nad swoją sytuacją. I tak miała już go tak niewiele, że ledwie starczyło, żeby codziennie skraść sobie kilka godzin snu. Odnalazła jednak swoją rutynę w świecie, którego nadal do końca nie pojmowała. Wstawała więc skoro świt i wymykała się z dormitorium, żeby pobiegać wokół jeziora. Zdarzało się czasami, że była już na błoniach zanim słońce zdążyło przedrzeć się przez nocne niebo. Nigdy do tej pory nie odpuściła porannego treningu, miała wrażenie, że gdyby tak się stało, to cały jej dzienny plan by runął, a może nawet jej życie byłoby zagrożone. Za każdym razem robiła to rano, z dala od ciekawskich spojrzeń, gdy trawa była jeszcze mokra od rosy, a ziemia pachniała wilgocią. To właśnie wtedy czuła się prawdziwie spokojna, zapominała o wszelkich problemach i nie doskwierały jej żadne dolegliwości. Biegała zazwyczaj tą samą trasą. Ruszała spod wrót zamku, dookoła boiska quidditcha, które przeklinała za każdym razem głośno, nie martwiąc się o to, czy ktoś ją usłyszy, dalej w odpowiedniej odległości od Wierzby Bijącej biegła aż do brzegu jeziora, którego później się trzymała. Zdarzało się, że wracała wzdłuż granicy Zakazanego Lasu. Wsłuchiwała się w szum drzew i leśne odgłosy, których jej tak brakowało. Wtedy zazwyczaj uświadamiała sobie, że gdy czasami nie mogła spać, drażniona oddechami współlokatorek, a już zwłaszcza cichym chrapaniem Grace, i dusznym powietrzem przepełniającym ich dormitorium, to właśnie z powodu braku leśnych dźwięków, które towarzyszyły jej od urodzenia. W Wieży Gryffindoru nie mogła dosłyszeć, jak drzewa skrzypią poruszane wiatrem, a zwierzęta przemykają się tuż pod jej oknem, zostawiając tropy, które ona mogłaby wykorzystać następnego dnia, tak jak to było w jej domu. Tęskniła za własnym pokojem, za krzywym łóżkiem i radiem, które trzeszczało na okrągło utwory Davida Bowiego. A kiedy była w pobliżu drzew, pozwalając sobie nawet czasami zrobić dwa kroki w głąb Zakazanego Lasu i akurat wiatr otoczył ją tak bliskim zapachem, miała wrażenie, że wszystko jest dobrze, a im dłużej rozkoszowała się tą bliskością natury, tym bardziej zatracała się w potrzebie, by wejść głębiej i głębiej, i w końcu zniknąć... By na nowo być w lesie.

Gdy wracała do zamku, rzadko kiedy kogoś spotykała. Było wtedy jeszcze zbyt wcześnie by natknąć się na jakiegoś ucznia i jednocześnie za późno, żeby prefekci lub nauczyciele patrolowali korytarze. Odprowadzana była zazwyczaj przez spojrzenia i szepty obrazów, gdzieś w oddali zamajaczył jej co najwyżej jakiś duch. W dormitorium zazwyczaj też panowała jeszcze cisza, korzystała z niej i brała wtedy prysznic, żeby wyszykować się jak najszybciej i spędzić jak najmniej czasu ze współlokatorkami w jednym pomieszczeniu. Prysznic stał się również jej ratunkiem, gdy jej nerwy były tak zszargane, że była o krok od rozniesienia dormitorium, to jedynie krople wody były w stanie ją uspokoić. Potem ruszała do Wielkiej Sali, gdzie powoli rozpoczynało się śniadanie. Było raczej pusto, co najwyżej pojedyncze osoby zjawiały się o tak wczesnej porze na posiłku, nie wykorzystując możliwości snu do ostatniej chwili. Crystal piła wtedy mocną kawę i z nosem w książce czekała aż rozpoczną się zajęcia lub ktoś jej przeszkodzi. Zazwyczaj to był Ted, czasami w asyście Tony'ego, ale coraz częściej zdarzało jej się jeść śniadanie w towarzystwie Lizzy. Potem biegła od razu na lekcje, wpadając w szaleństwo nauki, a w weekendy siedziała w Wielkiej Sali tak długo, aż nie otworzą biblioteki, gdzie znikała, aż do zajęć z latania. Taki też miała plan tego ranka. Chciała zaszyć się wśród książek i zająć tłumaczeniami runów, które musiała oddać w poniedziałek Babbling, a nawet nie zdążyła na nie spojrzeć, myślała również o tym, żeby zajrzeć do podręcznika od eliksirów, bo jedyną szansą na pozytywną ocenę było wykucie na pamięć wszystkich receptur. Jednak jej plany całkowicie się zmieniły, gdy dostojnie wylądowała przed nią sowa i położyła na jej talerzu liścik. Było to o tyle dziwne, że Chris nie dostawała poczty, bo nie miała jej od kogo dostawać... I w ten sposób znalazła się zaraz po śniadaniu w gabinecie dyrektor McGonagall, żeby pod czujnym spojrzeniem czarownicy odpowiedzieć na pozornie proste, choć w rzeczywistości niezwykle trudne pytanie.

— Jak się czujesz, Crystal? — spytała dyrektorka po dłuższej chwili, gdy już nalała z imbryka herbaty do dwóch filiżanek i ustawiła przed Lupin ciasteczka. W pierwszej chwili zastanawiała się nad tym, ilu uczniów dostawało prywatną sowę od dyrektorki z zaproszeniem na herbatkę i hasłem do jej gabinetu. Dopiero później dotarło do niej pytanie. Jak się czuła? Tego właśnie nie wiedziała... Rozejrzała się uważnie po gabinecie, w którym nie zmieniło się nic od jej poprzedniej wizyty. Minął już miesiąc... Calutki miesiąc wypełniony nauką, stresem, brakiem snu. Nic więc dziwnego, że McGonagall chciała sprawdzić, co się dzieje u uczennicy, która przebywała w zamku na specjalnych zasadach. W końcu jeżeli nie zda egzaminów, dyrektorka cofnie ją na pierwszy rok, no może na drugi... Tym samym wywoła jeszcze większą sensację, dając pozostałym uczniom powód do naigrywania się z niej, a cała jej ciężka praca poszłaby na marne.

— Nauczyciele mówią, że robię postępy... — przyznała niepewnie, nie chcąc patrzeć dyrektorce w oczy. Dawała z siebie wszystko, ale czy to i tak nie było za mało? Zerknęła w bok na obrazy. Nie dostrzegła tam jednak Dumbledore'a, jego rama była pusta, za to Snape trwał na swoim miejscu, patrząc na wszystko dookoła posępnym wzrokiem. Chris nie mogła powstrzymać uśmiechu, przypominając sobie profesor Tonks.

— Nie pytałam o naukę, Crystal — zauważył McGonagall i upiła łyk herbaty z filiżanki. — O tym jeszcze zdążymy porozmawiać. Chciałam się dowiedzieć, jak się czujesz? Czy się zadomowiłaś? Zdobyłaś nowych znajomych?

— Powoli się przyzwyczajam — odpowiedziała zgodnie z prawdą. Przyzwyczaiła się do tego, że jest w Hogwarcie. Nie miała właściwie wyjścia, musiała całkiem szybko przyjąć za rzecz pewną, że jest w szkole, bo ciągły zachwyt odciągał ją od nauki. Fakt, że jest czarownicą również stał się dla niej taką oczywistością, że momentami zastanawiała się, jakim cudem wytrzymała przez szesnaście lat nie trzymając różdżki w ręce. Teraz nie zaciskając palców na swoim magicznym przedłużeniu ręki, czuła się nieswojo. W pewnym sensie zastępowało jej to polowania. Zerknęła z ukosa na dyrektorkę, zastanawiając się, co by jej groziło, gdyby wybrała się do Zakazanego Lasu i trochę postrzelała z kuszy od ojca. Nie zadała jednak tego pytania, bo odpowiedź była chyba oczywista... — Mam dużo zajęć i dzięki temu, że wszystko mam poukładane łatwiej mi się wdrożyć.

— Nadal uważasz, że to nie za dużo? — spytała dyrektorka i chociaż jej mina zupełnie tego nie okazywała, to w głosie dało się słyszeć troskę. Czy to nie było za dużo? Chciała powiedzieć, że nie... Z początku naprawdę tego aż tak nie odczuwała, bo ją wypełniała adrenalina. Kiedy jednak ta ustępowała miejsca przyzwyczajeniu, zmęczenie było coraz większe. Od poniedziałku do piątku całe dnie spędzała na zajęciach, jedynie w czwartek miała możliwość odsapnięcia, bo chyba przez pomyłkę pojawiło się w jej planie coś takiego jak czas wolny. Każde popołudnie aż do wieczora wypełniały jej zajęcia dodatkowe, a w weekendy czekały ją jeszcze lekcje latania i dodatkowa astronomia. Kładła się do łóżka grubo po północy, żeby kilka godzin później zerwać się na równe nogi i zacząć to wszystko od początku. Ale dawała radę, prawda?

— Wydaje mi się, że nadążam ze wszystkim — powiedziała, biorąc do ręki filiżankę. Czasami ciągle czuła się nie na miejscu, gdy trzymała tak delikatną zastawę. W domu pili z drewnianych lub glinianych kubków, ewentualnie niektóre wilkołaki wymieniały u Reece'a swoje plony na jakieś metalowe lub zwykłe szklane naczynia, które jednak nie mogły się równać ze złotą zastawą w Wielkiej Sali czy finezyjnym zestawem McGonagall. Przygryzła wargę, zanim się napiła. — Daję z siebie wszystko...

— Wiem, Crystal, widzę twój zapał i zaangażowanie. Martwię się tylko, że wzięłaś na siebie za dużo i w pewnym momencie zabraknie ci sił — zauważyła dyrektorka, patrząc jej długo w oczy. Chris zauważyła, że wiele osób tak robiło. Może dlatego, że chcieli wyczytać z nich prawdę o tym, kim jest. Bo chyba nikt z grona pedagogicznego bez zapewnień McGonagall nie uwierzyłby w bajeczkę, że nagle odkryła swoje magiczne moce i od tak chce uczyć się na szóstym roku, a dyrektorka zgodziła się na to bez wahania. A może tak jak właśnie McGonagall, patrząc jej w oczy, widzieli Remusa. Crystal nie odpowiedziała. Z jednej strony dlatego, że bała się przyznać kobiecie rację, z drugiej zaś pochłonęła ją myśl o tym, ile mogła by się dowiedzieć o swoim ojcu, gdyby spytała o niego nauczycieli. Przecież spora część z nich mogła go pamiętać jeszcze z czasów szkolnych. — Faktycznie nauczyciele bardzo cię chwalą. Możesz być z siebie zadowolona.

— Dziękuję, ale będę zadowolona, jak zdam egzaminy — przyznała z bladym uśmiechem, a McGonagall odpowiedziała jej tym samym.

— Rozmawiałam w tej sprawie z nauczycielami. Chciałam ustalić termin — przyznała dyrektorka, a Crystal złapała drugą dłonią filiżankę, bojąc się, że ją zaraz upuści. Termin egzaminów. Jakoś łatwiej jej było myśleć, że odbędą się one w bliżej nieokreślonej przyszłości. Dokładna data jedynie je urzeczywistniała i sprawiała, że stawały się realnym problemem, z którym musiała sobie poradzić. — Wielu bardzo cię chwali. Profesor Flitwick nie ma wątpliwości, że zdasz egzaminy, skoro radzisz sobie nawet z materiałem owutemowym. Profesor Slughorn, cóż jest oczarowany twoją osobą i chociaż nie jest pewien czy będziesz kontynuować naukę na poziomie szóstoklasistów, to wierzy, że tym razem dasz radę. Neville... Znaczy profesor Longbottom stwierdził ostatnio, że masz rękę do roślin... — mówiła z uznaniem McGonagall, a Chris robiło się cieplej na sercu. Te same słowa usłyszała również osobiście od nauczycieli, ale dobrze było wiedzieć, że również przed dyrektorką je powtórzyli. Faktycznie ostatnio Flitwick pochwalił ją na zajęciach dodatkowych. Skończyli przerabiać pierwszą klasę, miała opanowane wszystkie zaklęcia z tego poziomu już nie tylko w teorii. Dodatkowo na ostatnich zajęciach poświęcili trochę uwagi jej zaklęciu Aquamenti, które pozostawiało wiele do życzenia i profesor wyjaśnił jej błędy, które popełniła w wypracowaniu, dzięki czemu nie dość, że powtórzyła część tego, czego zdążyła nauczyć się z ojcem, to jeszcze nie odstępowała od reszty klasy, mogąc się pochwalić zachwycającym P, które naprawdę było powyżej wszelkich oczekiwań. Co do słów Slughorna nie była pewna... Oddawała referaty na czas, dużo czasu poświęcała, żeby były naprawdę dobre. Jednak co z tego, kiedy jej dobre oceny z teorii były zaburzone przez nędzne stopnie z praktyki. Nawet zajęcia wyrównawcze, na które uczęszczała z częścią piątoklasistów i na których powtarzali cały materiał od pierwszego roku, nie pomagały jej przezwyciężyć nieznośnych dolegliwości, pojawiających się, gdy tylko nauczyciel zamykał drzwi klasy... Profesor Longbottom faktycznie przyznał, że ma rękę do roślin. Chyba zaimponowała mu wiedzą na temat roślinnych właściwości ziół, którą wyniosła z domu zarówno od ojca, jak i od matki. Jeżeli chodziło o jego zajęcia, to zdecydowanie bardziej wolała spotykać się z nim sam na sam, łatwiej było im się porozumieć niż przy całej klasie, która choć lubiła nauczyciela, to nie zawsze zachowywała się właściwie. Musiała przyznać, że Zielarstwo było jednym z jej ulubionych przedmiotów. — Bardzo cieszą mnie twoje wyniki z transmutacji.

— Mnie również, chociaż trochę żałuję, że nie mogę przerabiać aktualnego materiału z resztą klasy — przyznała, wspominając ostatnią lekcję, na której wszyscy transmutowali sobie nawzajem brwi, a ona siedziała smętnie i próbowała przemienić dwa króliki w parę bamboszy. Rozumiała oczywiście dlaczego tak jest. Transmutacja uchodziła za najtrudniejszą i najbardziej skomplikowaną dziedzinę magii. Aż strach pomyśleć, jakby się to skończyło, gdyby Dunbar pozwoliła jej próbować swoich sił w materiale z szóstego roku, gdyby nie przerobiła wcześniejszego...

— Rozumiem, że martwi cię dodatkowy materiał do nadrabiania, ale lepiej nie ryzykować nieudanej transmutacji humanoidalnej — powiedziała z uśmiechem McGonagall. — Czytałam twoje wypracowanie, które ostatnio oddałaś profesor Dunbar. Jeżeli takie przygotowanie teoretyczne ma stać za praktycznym sukcesem, to zupełnie się o ciebie nie martwię. Za to jeżeli chodzi o Historię Magii i Latanie...

— Przemilczmy może te dwa przedmioty... — mruknęła cicho, upijając nieco herbaty. Dałaby sobie głowę uciąć, że McGonagall się uśmiechnęła. Historia Magii to były dwie godziny w ciągu tygodnia, na których Crystal walczyła ze sobą. Przypadały akurat na późne popołudnie, gdzie jej energia była zazwyczaj już na wyczerpaniu. Naprawdę chciała się nauczyć historii świata magicznego, nawet więcej, kiedy siadała sama do podręcznika, tematy wydawały jej się niezmiernie ciekawe, jednak kiedy o Ulryku Niegodziwym, Średniowiecznym stowarzyszeniu czarodziejów europejskich czy co gorsza o Międzynarodowej Konferencji Magów z 1289 roku zaczynał opowiadać profesor Binns, to sama modliła się o szybki zgon. A jeżeli chodzi o Latanie, to naprawdę lepiej byłoby to przemilczeć...

— Za to Astronomia... profesor Sinistra jest tobą zachwycona — powiedziała McGonagall, a Crystal uśmiechnęła się szeroko. Już po pierwszym tygodniu, kiedy na zajęciach perfekcyjnie wyrysowała kilka map nieba i odzywała się bezbłędnie nie tylko na spotkaniach wyrównawczych, ale też tych dla owutemiaków, profesor Sinistra była pod wrażeniem. — To nie lada wyczyn, Aurora raczej stroni od pochwał. Tym razem przyszła jednak do mnie i powiedziała, że zajęcia dodatkowe w twoim przypadku są po prostu zbędne, bo wiedzą prześcigasz swoich rówieśników.

— Zbędne? — zdziwiła się, zastanawiając się, co to dla niej znaczy.

— Zaproponowała, żebyś poprzestała jedynie na obowiązkowych godzinach, a w ramach odrobienia zajęć po prostu przystąpiła do egzaminów i prowadziła dziennik lunarny do końca roku. Jest ciekawa twoich spostrzeżeń...

— To znaczy, że... — szepnęła, uzmysławiając sobie, kiedy odbywały jej się dodatkowe zajęcia z Astronomii i wielki uśmiech pojawił się na jej twarzy.

— To znaczy, że w weekendy od teraz będziesz miała tylko zajęcia z latania — zauważyła dyrektorka, a Chris spojrzała na nią uradowana.

— I klub pojedynków.

— No właśnie... — szepnęła McGonagall, uciekając wzrokiem, co zakamuflowała sięgając po ciasteczko. — Jestem, jestem ciekawa, jakie wrażenie zrobiła na tobie profesor Tonks.

— Profesor Tonks jest... — mruknęła, zastanawiając się nad odpowiedzią. Raczej to nauczyciele wystawiali opinię o niej, a nie na odwrót, ale przecież nie miała co ukrywać. Crystal uwielbiała zajęcia z Obrony Przed Czarną Magią i na pewno to, w jaki sposób prowadziła je profesor Tonks, nie było bez znaczenia. To właśnie na tych zajęciach zdobywała najlepsze stopnie, nie biorąc pod uwagę Astronomii, znalazło się nawet kilka Wybitnych wśród jej ocen. I tak jak na przykład wolała prywatne lekcje z profesorem Longbottomem, to z matką Teda wszystkie zajęcia były świetne. Zupełnie nie czuła, że odbiega umiejętnościami od pozostałych rówieśników. Już na ich pierwszym spotkaniu wyrównawczym, nauczycielka kompletnie ją zaskoczyła i znienacka przemaglowała z dosłownie całego materiału z pierwszej i drugiej klasy. I może nie powinno to nikogo dziwić, bo przecież każdy z profesorów sprawdzał jej wiedzę, żeby wiedzieć na czym się mają skupić. A jednak nie spodziewała się, że profesor Tonks postanowi urządzić sobie z nią mecz... Zaskoczyła ją zupełnie, gdy przyniosła na ich zajęcia piłkę, jak później się dowiedziała jedną z tych od tego całego quidditcha i zaczarowała ją w ten sposób, że za każdym razem, gdy padało pytanie z ust nauczycielki i rzucała ją w stronę Chris, a ta odpowiedziała źle, piłka wydzielała z siebie lepką substancję, która powinna okleić ją całą. Nie sprawdziła tego, bo za każdym razem, gdy matka Teda rzucała do niej piłkę, ona ją łapała i odpowiadała dobrze, wprawiając nauczycielkę w zaskoczenie. Profesor Tonks chyba udzielił się jakiś duch rywalizacji, bo zadawała pytania coraz trudniejsze, bardziej podchwytliwe, a gdy nie mogła przyłapać Crystal na niewiedzy, to rzucała piłkę w coraz to trudniejszy do złapania sposób. Pod koniec tamtych zajęć, kiedy udowodniła, że wiedza, którą przekazał jej ojciec, jest na najwyższym poziomie, profesor Tonks kręcąc głową wpisała jej kilka ocen Wybitnych, dodała sporą liczbę punktów dla Gryffindoru, marudząc pod nosem, że przydałby się choć jeden taki Puchon i zastrzegła, że czas zabrać się za kolejny materiał. A Chris aż nie mogła się już doczekać. — Profesor Tonks jest genialna! To naprawdę świetna nauczycielka.

— Równie dobra, co twój ojciec? — dopytywała się McGonagall.

— Tata... — szepnęła tęsknie Chris. Nie potrafiła odpowiednio porównać tego jakim nauczycielem był Remus, a jakim matka Teda, bo uczyli w sposób zupełnie inny, ale równie genialny. Jej ojciec był cierpliwy, sumienny, zawsze kończył ten wątek, który rozpoczynał, był w swoim postępowaniu bardzo uporządkowany i osiągał cel, który sobie obrał. Natomiast profesor Tonks była nieco chaotyczna, ale za to niezwykle pomysłowa i potrafiła zmusić uczniów do całkowitej zmiany myślenia, przez co chyba przyswajali jeszcze więcej wiedzy, a dodatkowo była cudowną osobą, która wręcz przyciągała do siebie wszystkich. — Tata jest najlepszy, ale profesor Tonks też daje radę.

— Tak... — przyznała dyrektorka, a Chris miała wrażenie, że wcale nie usłyszała tego, co właśnie powiedziała, bo McGonagall zdawała się być zupełnie pochłonięta przez własne myśli. — Zaprzyjaźniłaś się z jej synem...

— Teddy... — mruknęła, a na jej twarzy nagle pojawił się uśmiech. Z resztą walczyła z tym uśmiechem za każdym razem, gdy go widziała, starała się go zastąpić niewzruszonym wyrazem twarzy, przez co Tonks nazywał ją często Złośnicą. I może to było dziwne, bo znali się tylko miesiąc, ale Crystal miała wrażenie, że nikt w Hogwarcie nie rozumie jej tak dobrze jak Ted. — Wydaje mi się, że mamy wiele wspólnego.

— Tak... — szepnęła McGonagall, przyglądając jej się nieobecnym wzrokiem. Crystal przełknęła ślinę, zastanawiając się, w którym momencie zeszły z tematu szkolnego na bardziej prywatny. A kiedy doszła do wniosku, że nie wyszło to zupełnie z jej inicjatywy, choć przecież chciała móc z kimś porozmawiać, to zapragnęła również skorzystać z tej okazji.

— Pani dyrektor, ja wiem, że gdybym nie była... — zaczęła, wyrywając McGonagall z jej myśli, a gdy ta zamrugała kilka razy i spojrzała na nią znacznie przytomniej, zamilkła nagle. Czy to nie wychodziło jednak poza ogólnie przyjęte granice wyznaczone przez relację dyrektor-uczennica? Czy może to McGonagall miała jako jedyna możliwość wdrażania do ich relacji wątki prywatne, a ona powinna pokornie się dostosować? Jednak przecież Chris nie była zwykłą uczennicą, a McGonagall nie była dla niej jedynie dyrektorką szkoły, była przede wszystkim jedyną osobą, która znała całą prawdę. Jeżeli z nią nie mogła porozmawiać, to tak naprawdę nie mogła tego zrobić z nikim. Dlatego zignorowała wszelkie wątpliwości. — Wiem, że gdyby nie mój tata, to nigdy by mnie pani nie przyjęła... Jaki on był przede mną? W sensie kiedy chodził do szkoły i później, jak tutaj uczył...

— Remus... — mruknęła i z niezwykłą łatwością pozwoliła sobie wrócić myślami gdzieś zupełnie indziej. Crystal natomiast, gdy tylko usłyszała imię swojego taty, nachyliła się w stronę biurka, prawie opierając na nim brodę, jakby bała się, że McGonagall w swoim roztargnieniu przemówi tak cicho, że nawet ona nie będzie w stanie tego usłyszeć i choćby najmniejszy szczegół umknie jej. — Remus był jednym z moich ulubionych uczniów. Nie powinnam tego mówić, ale po tylu latach, co to zmienia... Remus, James, Syriusz... — wymieniała kolejne imiona, a Chris przyłapała się na tym, że wymieniała je wraz z nią. — Swego czasu nawet Peter...

— Chodzi pani o Huncwotów? — wtrąciła się dyrektorce w słowo, zauważając, że wypełnia ją niezwykłe podniecenie. — Tata nieco mi opowiedział, o wojnie, właściwie to wojnach i swoim dawnym życiu. Wspominał o swoich przyjaciołach... Powiedział, że w Hogwarcie też takich spotkam.

— Huncwoci... ile oni mi krwi napsuli — mruknęła, nie kryjąc uśmiechu, a gdy to mówiła w jej głosie dało się czuć taką nostalgię, że Crystal zapragnęła wejść do jej głowy i wrócić wraz z jej wspomnieniami do czasów, o których myślała. — Remus był chyba najrozsądniejszy z nich wszystkich. Chociaż nie sądziłam, że na takiego wyrośnie, kiedy pierwszy raz go spotkałam był chudym, przerażonym chłopcem... Nic nie wskazywało na to, że będzie takim odważnym mężczyzną. Zawsze starał się bardziej niż inni, był skromny i dobrze wychowany, chociaż przy pozostałych nie było to szczególnie trudne... — mówiła, nie patrząc na nią, w ogóle zdawało się, że zupełnie zapomniała o obecności Crystal. — Życie okrutnie potraktowało Remusa, zasłużył na znacznie więcej... Czasami zastanawiałam się, co gdyby nie jego likantropia... — mówiła, a gdy wypowiedziała ostatnie słowo, zacisnęła mocno usta i spojrzała szeroko otwartymi oczami na Crystal. — Wybacz nie chciałam cię urazić.

— Nie uraziła pani, tata ostrzegał, że wilkołaki nie są specjalnie akceptowane w magicznym społeczeństwie — szepnęła Crystal, uciekając wzrokiem od twarzy dyrektorki, żeby nie pokazać, że faktycznie poczuła się nieswojo. Nie skłamała co prawda, uwaga McGonagall nie uraziła jej, ale... Chyba zmusiła ją trochę do tego, żeby zacząć myśleć o domu, o rodzinie. I chociaż nie uciekała myślami od Wilczego Lasu, to pozwoliła by rutyna zagarnęła całą jej głowę. W jednej jednak chwili wszystko, co związane z jej domem, eksplodowało. Tęsknota boleśnie ścisnęła serce, zapragnęła by obok niej znalazła się mama, by dała jej pstryczka w nos, a potem nie zważając na protesty objęła w żelaznym, a jednocześnie najczulszym z możliwych matczynym uścisku. Chciała posiedzieć w milczeniu wraz z ojcem, powiedzieć mu, że chyba zna go lepiej niż wcześniej, że pragnie go jeszcze bardziej zrozumieć. Pragnęła wbiec między leśne gęstwiny z łukiem, polować tak jak kiedyś, a potem pójść na polanę i porozmawiać ze wszystkimi z watahy. Tęskniła za optymizmem Nancy, za spokojnym głosem Phila, za... za Mortonem nie tęskniła, chociaż nawet jego byłoby miło zobaczyć. Zastanawiała się czy Reece pojechał do miasta i czy spotkał Vię, która opowiedziała mu o niej... Zastanawiała się, co właściwie robił w tym momencie Ian i jak zareagował na jej pożegnalny list... Zastanawiała się czy jeszcze kiedyś zobaczy ich wszystkich...

— Byłaś tam szczęśliwa?

— Słucham? — zapytała zupełnie machinalnie. Pozwoliła sobie na dokładnie to samo, co przed chwilą zrobiła dyrektorka. Odpłynęła myślami zupełnie gdzieś indziej, do Wilczego Lasu i nie zauważyła, że jest obserwowana przez McGonagall, która taksowała ją uważnym spojrzeniem pewnie już od dłuższej chwili. Otrząsnęła się z myśli o domu, zastanawiając się czy właściwie dobrze usłyszała pytanie.

— Wybacz jeżeli to prywatna sprawa, ale nie mogę przestać o was myśleć. O tobie, o twoim ojcu, o... O tym wszystkim — powiedziała, wykonując ręką nieco niezrozumiały gest, który pozwolił Lupin myśleć, że faktycznie temat jej rodziny dręczy dyrektorkę niezmiennie od rozpoczęcia roku szkolnego. — O tym, co by się wydarzyło, gdyby Remus nigdy nie wyjechał? A potem myślałam o tym, że być może w końcu był szczęśliwy. — Uśmiechnęła się słysząc te słowa i poczuła nagle spokój w sercu. Jedno było pewne, gdyby jej tata nigdy nie wyjechał, jej by nawet tutaj nie było... Bo właściwie to od jego wyjazdu zależało jej życie, a było ono przecież niezwykle szczęśliwe i cieszyło ją to, że nie tylko ona tak myślała. Chciała teraz obiecać dyrektorce, że w jakiś sposób uda im się zorganizować wspólne spotkanie, że przecież Remus też byłby zachwycony, gdyby mógł ją spotkać, ale powstrzymała się, bo nie dostrzegła na twarzy McGonagall tej samej radości, którą ona odczuwała. — Zbyt wiele rzeczy jednak temu zaprzecza... Wydaje mi się, że gdyby tak było, to dałby jakikolwiek znak, że żyje, że ma żonę i dziecko, że sześć lat temu sam wysłałby cię do szkoły, a przede wszystkim nigdy nie zataiłby prawdy o twoich mocach — powiedziała dyrektorka, ale już nie tym nostalgicznym tonem, a raczej smutnym, zatroskanym, który natychmiast sprowadził ją na ziemię i wrzucił do jej głowy wszystkie wypowiedziane przed chwilą argumenty, które zaczęła mimowolnie analizować, a McGonagall jeszcze nie skończyła... — A potem zastanawiałam się nad tym, że gdybyś ty była szczęśliwa, to nie poświęciłabyś wszystkiego, żeby tu dotrzeć... Poza tym tak bardzo ci zależy, to już nie jest ambicja, Crystal, ani żaden głód wiedzy... Zachowujesz się tak, jakby nauka była twoją ostatnią deską ratunku...

— Bo być może jest... Wierzę, że tata jest szczęśliwy, ale... — szepnęła i znów uciekła wzrokiem. Poczuła się naga, odarta z wszelkich swoich tajemnic, bo McGonagall w jednej chwili przejrzała ją na wylot. Przecież miała rację we wszystkim! No może prawie wszystkim, bo Crystal nie potrafiła przyznać, że w Wilczym Lesie była nieszczęśliwa. Była i to bardzo! Jej dom był dla niej całym światem i to dosłownie. Poczucie, że zaczyna brakować dla niej tam miejsca, że nie zgadza się ze wszystkim, wcale nie sprawiało, że postrzegała swoje dotychczasowe życie w Lesie inaczej. Po prostu czuła, że jej przyszłość może mieć miejsce gdzieś indziej... I chociaż naprawdę była niezwykle ambitna i chciała wiedzieć jak najwięcej, to miała również świadomość, że jeżeli nawali, to być może nie zagrzeje miejsca ani w Wilczym Lesie, ani w świecie magii. Jednak nie to ją w tym momencie najbardziej dręczyło... Nie potrafiła tego przyznać na głos, ale to jeszcze przed chwilą powiedziała McGonagall o jej ojcu... Przecież ilość ich szczęśliwych chwil była niezliczona, ich wspólnych, tych razem z mamą, a wszystkie miały przecież miejsce w Wilczym Lesie! Remus Lupin musiał być szczęśliwy! Znała swojego ojca... Może nie wiedziała o wszystkich szczegółach z jego życia, ale wiedziała, jakim jest człowiekiem. I możliwe, że to było w tym wszystkim najgorsze. Bo przecież była oczkiem w głowie Remusa, a mamę kochał nad życie, więc czemu zataił ich istnienie przed światem. Sam mówił jej, że pragnął by uczyła się w Hogwarcie, że chciał by była częścią jego świata, a jednocześnie zrezygnował z niego, odciął się zupełnie, choć nie miał chyba ku temu powodu. Przynajmniej wnioskowała tak po tęsknym spojrzeniu McGonagall... Czy naprawdę musiał zapomnieć całkowicie o przyjaciołach? Przecież ona, choć nie miała odwagi zrobić tego prosto w oczy, wyjaśniła najbliższym dlaczego podjęła taką, a nie inną decyzję. Remus też mógł tak zrobić. Co więcej on powinien tak zrobić! Wiedziała, że pragnął być z jej mamą, że potem pojawiła się ona i stworzyli rodzinę z dala od cywilizacji w miejscu, gdzie magia była zakazana. Miłość z pewnością była jednym z argumentów, z którymi nie należało się kłócić i nikt nie mógłby zabronić jej tacie zamieszkać w Wilczym Lesie, ale przynajmniej wiedzieliby, że żyje, że ma się dobrze i jest szczęśliwy, prawda? Ona rozumiała swojego ojca. W końcu postąpili bardzo podobnie, a to wszystko przez zasady Benjamina... — Widzi pani w Wilczym Lesie jest parę zasad, których wszyscy się trzymają. Jedną z nich jest całkowite odcięcie się od magii. Co prawda wiadomo, że niektóre wilkołaki potrafią no... więcej. Nie nazywa się tego magią, nie praktykuje się tego, bo taki jest warunek. Jeśli chcesz zostać, musisz zrezygnować.

— Nie wierzę, że Remus się na to zgodził... — odezwała się natychmiast McGonagall, a w jej głosie pewność mieszała się z oburzeniem. I rozumiała ją doskonale, bo chociaż z magią miała krótką przygodę, to nie wiedziała czy byłaby w stanie schować swoją różdżkę i przestać z niej korzystać, tak jak przecież zrobił jej tata. Od kiedy tylko mogła czarować, magia stała się jej integralną częścią... Co dopiero gdyby miała to utracić, gdyby była czarownicą od urodzenie? I to przekonanie niestety dodawało wątpliwości, z którymi teraz się zmagała.

— Musiał, jeśli chciał być z mamą i ze mną. Ale nie było to dla niego łatwe... — powiedziała, z początku pewnym głosem, jakby chciała przekonać zarówno McGonagall jak i siebie, ale potem przypomniała sobie o czymś, o czym przecież sam Remus jej powiedział. — Przecież wrócił, prawda? Na ostatnią bitwę...

— Mógł was sprowadzić tutaj. — Dyrektor McGonagall wciąż nie dawała się przekonać, a Crystal chciała tak bardzo, by przyznała jej rację i przestała mącić w tym, co przecież całym sercem uznawała za pewne.

— Mama nigdy by się nie zgodziła. Nienawidzi magii, podobno uważa, że przez nią prawie straciła tatę i to właśnie ona nie chciała mnie puścić do szkoły. Gdybym zaczęła naukę sześć lat temu, musielibyśmy odejść, a przecież tam jest całe nasze życie... — przyznała, a kobieta posłała jej spojrzenie pełne niezrozumienia. Crystal potrząsnęła głową, choć wiedziała, że to nie pozwoli jej w żaden sposób uporządkować myśli, które były coraz bardziej chaotyczne. — Proszę mnie źle nie zrozumieć, my naprawdę byliśmy tam bardzo szczęśliwi. Nasza wataha to wspaniali ludzie, ale... Właściwie to ja namieszałam, może gdybym choć raz nie powiedziała tego, co myślę, to dalej byłabym w lesie.

— Co masz na myśli?

— To kolejna zasada panująca w naszym domu. Podczas naszego pierwszego spotkania nie byłam z panią do końca szczera... — przyznała, a spojrzenie McGonagall nabrało pewnej surowości i chłodu, którego Crystal nie chciała w niej dostrzegać. To był moment, w którym powinna postawić na jedną kartę i powiedzieć dyrektorce, dlaczego tak naprawdę odeszła z Wilczego Lasu. A było to niezwykle trudne, bo chociaż wałkowała to wszystko po tysiąc razy we własnej głowie, to wypowiedzenie swoich obaw na głos, sprawiało, że były one bardziej rzeczywiste. — Powiedziałam, że swoją pierwszą przemianę przejdę po siedemnastych urodzinach. To niekoniecznie musi być prawda... Być może nie będę wilkołakiem — wyznała, nie kryjąc nawet bólu w głosie. Ta myśl ciągle napawała ją niewyobrażalnym smutkiem. Łatwiej było jej zaakceptować to, że jest czarownicą niż fakt, że być może nigdy się nie przemieni. Nie spojrzała na McGonagall i może dobrze, że nie dostrzegła tego zdziwienia na jej twarzy. — To raczej rzadkość, do niedawna nie zdawałam sobie nawet sprawy, że to możliwe, ale jedna dziewczyna, Tracy, nie przemieniła się tego lata. A w Wilczym Lesie nie ma miejsca dla kogoś, kto nie jest wilkołakiem. Musiała odejść — mówiąc o Tracy, zdobyła się na odwagę i spojrzała w twarz czarownicy, szukając w niej zrozumienia. Nie dostrzegła go jednak, mina dyrektorki nie zdradzała żadnych emocji, była niezwykle opanowana, jak dla Chris to nawet aż za bardzo. — Widzi pani, wtedy zrodził się we mnie taki irracjonalny strach, że mnie również się to przytrafi, że będę musiała porzucić całe swoje życie i będąc już praktycznie dorosłą, zacząć zupełnie od zera. Ale nie miałam innej perspektywy, a do tego nie mogłam się pogodzić z tym, że tak jest... Wtedy tata wyznał mi prawdę, wtedy zaczął mnie uczyć, a ja poczułam, że muszę zrobić to po swojemu. Nie mogłam czekać kolejnego roku jak na wyrok, żeby się przekonać czy się przemienię czy nie... — szepnęła, przypominając sobie wszystko to, co czuła latem. — A to bez sensu, bo przecież będę wilkołakiem, prawda? Znaczy chcę nim być — przyznała, siląc się na pewniejszy głos i dobrze, że myśl, która zrodziła się po raz kolejny w jej głowie, nie zachwiała go jeszcze bardziej. A co jeśli nie będziesz? Nie musiała odpowiadać, nie musiała znowu się przekonywać, bo w tym momencie McGonagall, choć nadal nie okazała jej całkowitego zrozumienia, spojrzała na nią łagodnie i uśmiechnęła się pokrzepiająco.

— Teraz nie zaczniesz od zera.

— Sam fakt, że tu trafiłam jest dla mnie sukcesem — odpowiedziała i również uśmiechnęła się w stronę dyrektorki. Wymieniały się chwilę spojrzeniem, które raczej nie naprowadziło ich na tę samą myśl. Crystal dopiero miała się przekonać, że to, co ojciec opowiadał jej o wilkołakach i tym, jak się je traktuje, było już w pewnym stopniu nieaktualne.

— Czy gdybyś miała podjąć tę decyzję jeszcze raz...

— Tak, zrobiłabym dokładnie to samo — odpowiedziała bez zastanowienia, a McGonagall uśmiechnęła się, chociaż ten uśmiech nie odbijał się w jej oczach.

***

Od rozmowy z dyrektor McGonagall minął tydzień, a Crystal nie mogła wyrzucić z głowy myśli dotyczących Wilczego Lasu. Nie zastanawiała się co prawda nad tym, co, kto i z jakiego powodu zrobił. Nie miała na to ani sił, ani ochoty, ani nawet wewnętrznej potrzeby. Ojciec był za daleko, żeby ona miała bez niego wydawać osąd nad jego zachowaniem sprzed lat. Myślała za to dużo o tym, jak bardzo tęskni za domem. Często łapała się na zastanawianiu, co w tym momencie robiłabym w domu, jak się tak wszystko zmieniło? Wolała się skupiać na tym i przekłuwać tęsknotę w siłę napędową do nauki, niż rozmyślać nad tym, ile straciła rezygnując z bliskości natury. Bo musiała przyznać, że przyzwyczaiła się do życia wśród ludzi i nie było to dla niej najlepsze.

Zaczęło się to pewnego dnia, gdy zrozumiała, że ból głowy, który wcześniej był nie do zniesienia, rujnował jej cały dzień, rozpraszał na każdym kroku i stanowił swego rodzaju nieustanną torturę, towarzyszył jej teraz tylko na zajęciach z Eliksirów i krótko po nich ustępował. Z początku była tym faktem zachwycona, oznaczało to, że będzie mogła normalnie funkcjonować. I z radością zauważyła, że nie przeszkadzał jej już tłok, gwar uczniów, paplanie nad uchem Lizzy czy wszystko inne, które doprowadzało ją wcześniej do furii. Przez to również zmniejszyła się liczba incydentów, w których to na kogoś krzyknęła, warknęła lub rzuciła spojrzenie tak nieprzyjemne, że pierwszaki przebiegały na jej widok na drugą stronę korytarza. Nie przysporzyła jej ta zmiana przyjaciół, ale z pewnością nie przybyło jej od niej wrogów. Nadal mogła ich zliczyć na palcach jednej ręki, a dokładniej mówiąc tylko na trzech palcach... Nadal nie trawiła Jo McLaggen i jej honorowej świty i niezmiernie drażniło ją to, że Liz zachowywała się jak piłeczka, która odbija się to od Gryfonek do niej i z powrotem. Jednak musiała przyznać, że o wiele łatwiej przychodziło jej spędzać czas z Thomson-Jones. W ostatnim czasie połączyła je jakaś więź, która zapewne wynikała z tęsknoty, którą odczuwała Chris. Sporo czasu spędziła na rozmyślaniu o tym, co się dzieje z Nancy, z dziewczyną, która była przecież jej najlepszą przyjaciółką... Brown była przecież w ciąży. Który to byłby już miesiąc? Czwarty? Może nawet już piąty... Crystal naprawdę chciałaby z nią spędzić choć trochę czasu, ale było to niemożliwe. I teraz, kiedy tak myślała o Nancy, wydawało jej się, że ona i Lizzy są mimo wszystko strasznie podobne. Obie były wulkanami pozytywnej energii, obie uśmiechały się na każdym kroku i chciały poprawiać drugiemu człowiekowi humor, w ich oczach zawsze było widać iskierki radości i nawet dziwaczne ubrania Liz przypominały Lupin te, które Nancy szyła sobie ze strzępów materiałów. I oczywiście Elizabeth była o wiele bardziej szurnięta niż Brown, ale może te wszystkie podobieństwa sprawiły, że Crystal zapałała jakąś dziwną, kruchą sympatią do swojej współlokatorki i łatwiej jej było przymknąć oko na jej ciągłą zmianę frontu. Z resztą chyba były na siebie skazane, bo Lupin naprawdę polubiła Teda, a gdzie był Ted, tam był również i Tony, a ten przecież był bratem Lizzy i tak po prostu wszyscy razem spędzali od czasu do czasu te nieliczne przerwy między zajęciami, które miała. I to właśnie podczas takich spotkań zaobserwowała, że te wszystkie zmiany musiały się zadziać pewnym kosztem.

Teddy miał głupi zwyczaj, że lubił straszyć ludzi. Wyskakiwał nagle znienacka tak, że większość osób upuszczała książki czy torby, a on ze śmiechem nachylał się, podawał to, co spadło na ziemię i życzył udanego dnia, a przez jego przeklęty urok osobisty nikt nie potrafił się na niego gniewać. W całym Hogwarcie były chyba tylko trzy osoby, które nie dawały się na to nabrać - Tony, który był tym wyraźnie znudzony, profesor Tonks, co udowodniła, gdy jej syn próbował ją nastraszyć przed ostatnimi zajęciami i właśnie Crystal, która korzystała ze swoich wyczulonych zmysłów i zawsze doskonale wiedziała, kiedy ten knypek próbuje wziąć ją z zaskoczenia. Z resztą nie były to jedyne momenty, w których Lupin używała swoich wilczych zmysłów. Robiła to tak często, jak tylko mogła i choć wszelkie trudności sprawiały, że nie odczuwała za pomocą zmysłów wszystkiego tak intensywnie jak w Lesie, to i tak wszystko było na swoim miejscu. Nie wiedziała, kiedy to się stało, czy to był dłuższy proces, czy nagle wszystko się ucięło. Czy wydarzyło się to w minionym tygodniu, czy może już wcześniej... Jednak Ted dopiął swego i pewnego razu w bibliotece wyskoczył zza regału, a ona ani go nie usłyszała, ani nie wyczuła... I to nie jego durny żart, a właśnie to, że go nie dostrzegła wzbudziło w niej największe przerażenie.

Od tamtej chwili nie mogła przestać o tym myśleć. Im dłużej o tym myślała, tym więcej elementów się układała w całość. Przypomniała sobie, że po raz pierwszy wspomniała o tym Via, mówiła, że im bliżej będzie miasta tym trudniej będzie, ale że z czasem to minie. I miała rację. Niestety... Niedogodności takie jak bóle głowy czy nadwrażliwość towarzyszyły jej w większych skupiskach ludzi i zamkniętych przestrzeniach. To musiał być efekt tego, że całe swoje dotychczasowe życie spędziła na wolności i nagle można by rzec, że trafiła do klatki... To dlatego tak trudno było jej wytrzymać, potrzebowała powietrza, bliskości z naturą. Przechodziły ją dreszcze na myśl o zajęciach z Eliksirów. Odbywały się przecież w zamkniętej sali, umiejscowionej w wilgotnych lochach, wypełnione składnikami o intensywnym zapachu, a w środku było duszno od ognia ogrzewającego kociołki... I jak ona miała czuć się tam dobrze? Nie było takiej możliwości! A jednak dolegliwości słabły, podejrzewała, że wraz z nimi zanikały również jej wyostrzone zmysły. Przerażało ją to, traciła część siebie, która towarzyszyła jej od dnia narodzin, a co najgorsze nie wiedziała, co powinna zrobić, żeby ten proces odwrócić...

I to właśnie ta bezradność dręczyła ją każdego dnia, równie mocno, co przeklęte Gryfonki. Od jakiegoś czasu zaczęła otrzymywać, prawdopodobnie od nich właśnie, coś co odbierała jako wykpiwające pogróżki. Bo jak inaczej można było nazwać ilustracje, przedstawiające jej wszystkie potknięcia od początku jej pobytu? Wciskały jej je pod poduszkę, do podręczników, a nawet do kufra... Czasami myślała czy w tej kwestii też musi być bierna? Chciała utrzeć nosa Jo McLaggen i pokazać, że nie ma prawa się nad nią znęcać, ale czy chciała się zniżać do jej poziomu? Siedziała właśnie w Wielkiej Sali na śniadaniu. Była niedziela i widmo poniedziałku zdążyło ją nawiedzić mimo wczesnej pory. Trzymała na kolanach podręcznik od Eliksirów, który powinna teraz czytać, bo Slughorn miał ją przepytać następnego dnia z teorii, ale zamiast tego wpatrywała się tępo przed siebie, myśląc na zmianę to o utraconych zmysłach, to o Jo McLaggen, która siedziała kilka miejsc dalej. Tuż obok niej siedziała Lizzy, szepcząc do niej coś, co najwidoczniej było niezwykle ważne, bo na jej bladej twarzy pojawiły się widoczne rumieńce, a oczy stały się jeszcze większe niż zwykle. Co chwilę nachylała się w stronę Chris, a jej amulety brzęczały wtedy głośno, jak jakieś dzwoneczki. Crystal zerknęła na nią kątem oka i pojawiła się w jej głowie myśl, że być może to właśnie od niej dowie się, co McLaggen chce ugrać tymi zabazgranymi papierkami...

— O czym ty właściwie mówisz, Lizzy? — spytała, przerywając zbyt długi monolog dziewczyny, a Elizabeth jęknęła głośno i odrzuciła teatralnie głowę do tyłu. Chociaż Crystal zauważyła, że to co dla niej było sztuczne i przerysowane, to dla Liz było po prostu naturalne.

— Ty mnie wcale nie słuchasz, Crystal — westchnęła niezadowolona Lizzy i ponownie nachyliła się w stronę Lupin i szepnęła konspiracyjnym tonem: — Mówiłam o Jo i...

— Czemu tak często o niej mówisz? — przerwała jej nagle Chris, odwracając się w jej stronę i lustrując badawczym spojrzeniem, a Liz najwidoczniej zaskoczona tak bezpośrednim kontaktem z Lupin, aż wstrzymała oddech. Crystal zawsze trzymała między nimi dystans, skracała go ostatnio to fakt, ale był nadal wyczuwalny. Teraz zarówno jedna, jak i druga mogły się sobie uważnie przyjrzeć i zastanowić nad tym wszystkim, co je łączy. Chris zlustrowała bladą twarz Lizzy, zatrzymując się chwilę na jej błękitnych oczach, które były tak czyste i dobre, że gdyby człowiek zwracał uwagę tylko na nie, to mógłby od razu przepaść bez słowa i obdarzyć ją najserdeczniejszą przyjaźnią. I chociaż jej spojrzenie już wcześniej przykuwało uwagę Lupin, to chyba nigdy nie spojrzała jej prosto w oczy. Zrobiło jej się z tego powodu głupio, więc uciekła wzrokiem na obwieszoną amuletami szyję. Zastanawiała się czy Elizabeth faktycznie codziennie chce nosić wszystkie te wisiorki, czy może na przestrzeni czasu poplątały się one już tak bardzo, że nie potrafiła ich rozłączyć... Dostrzegła wśród breloków kilka run, ale całkowicie bezsensownych, albo jeszcze ich nie znała. I wtedy jak nigdy wcześniej dotarło do Crystal, że największą wadą Lizzy jest naiwność, która ją niemiłosiernie drażniła, a co gorsza poczuła wewnętrzną potrzebę, by swoją współlokatorkę jakoś ochronić przed nią samą, a przede wszystkim Jo McLaggen.

— Wcale tego nie robię... — sapnęła Lizzy, a jej splątane na czubku głowy włosy zatrzęsły się, jakby ta misterna fryzura miała się zaraz rozpaść. Crystal wydęła usta i zgromiła dziewczynę nieprzychylnym spojrzeniem, a Liz jęknęła, wywracając oczami. — No ale teraz to coś istotnego. Chodzi o nią i Adonisa... Postawiłam rano tarota i karty mi powiedziały...

— Jakiego Adonisa? — spytała nieco zbita z tropu Chris, wykorzystując przy okazji to, że Elizabeth nie zdążyła jeszcze wpaść w typowy dla siebie słowotok.

— Przecież mówię ci o nim od początku śniadania... — mruknęła Lizzy, jakby to była najistotniejsza rzecz, o której mogłyby rozmawiać. — Luca Rossi, nasz hogwarcki bóg, kuzyn Teddy'ego...

— Kuzyn Teda? — szepnęła zdziwiona Chris, zerkając w stronę stołu Puchonów, gdzie siedział Tonks, ten najwidoczniej to zauważył, bo natychmiast pomachał do dwóch Gryfonek i puścił im oko. Chris uśmiechnęła się nieznacznie, chociaż miała ochotę w tym momencie palnąć sobie w łeb. Czemu tak zareagowała na myśl o tym, że nie wie czegoś o Tedzie? Przecież prawdę powiedziawszy to nic o nim nie wiedziała...

— No nie do końca... — mruknęła Lizzy, machając w tym samym czasie do Teddy'ego i brzęcząc jej nad uchem swoimi bransoletkami. — To dość skomplikowane, bo właściwie to nie są rodziną, ale profesor Tonks i mama Amelii...

— Jakiej Amelii?

— Właśnie staram ci się to wyjaśnić... — mruknęła Lizzy, po raz kolejny wywracając oczami, gdy Chris wcięła jej się w środek zdania. Crystal westchnęła i kiwnęła głową na znak, że Gryfonka może mówić dalej. Nie rozumiała, skąd zrodziła się w niej potrzeba, by wiedzieć jak najwięcej o Tedzie Tonksie, ale wiedziała, że musi ją zaspokoić. Liz najwidoczniej usatysfakcjonowana obrotem spraw, uśmiechnęła się promiennie, rozejrzała dookoła i zaczęła mówić: — Więc profesor Tonks i mama Amelii, która naprawdę jest kuzynką Luci, przyjaźnią się jeszcze z czasów Hogwartu. No i Amelia i Ted również się przyjaźnią, chociaż oni też tak naprawdę nie są rodziną, rozumiesz? No i ojciec Amelii jest bratem matki Luci, oni są właściwie z Włoch i w ogóle, spędzili tam większość życia... — mówiła Lizzy z taką zawziętością i ekscytacją, której z pewnością brakowało profesorowi Binnsowi, gdy tłumaczył jej coś o kolejnych buntach goblinów. Chociaż może to wcale nie sprawiłoby, że zajęcia z Historii Magii staną się choć trochę bardziej zrozumiałe, bo z paplaniny Lizzy też wydzierała zaledwie strzępki informacji. — No nie ważne, więc Luca jest prawdziwym kuzynem Amelii, a Amelia nie jest naprawdę kuzynką Teda, mimo że tak właśnie się traktują co czyni Lucę... prawie kuzynem Teda? Rozumiesz, prawda?

— Powiedzmy... — mruknęła Crystal, unosząc wysoko brew i próbując sobie poukładać to skomplikowane drzewo genealogiczne kuzynów, prawie kuzynów i niekuzynów do kupy. — No ale co z tym Lucą?

— Luca jest największym ciachem w całym zamku — westchnęła Lizzy, szczerząc się jak głupia. Crystal spojrzała na nią odrobinę z przestrachem, widząc tę niezdrową ekscytację czyjąś osobą. Rozejrzała się dookoła, jakby ten boski, hogwarcki Adonis miał się nagle zmaterializować tuż obok niej na potwierdzenie słów Liz. Tak się nie stało, wokół nich była tylko wielka bezimienna dla Crystal masa uczniów, którzy bez mundurków zlewali się dla niej w jedno. — Jo chciałaby z nim być, no i postawiłam tego tarota, żeby jej jakoś pomóc, ale no nie wygląda to najlepiej... Nie wiem, jak jej to powiedzieć, żeby się nie wściekła... — mruknęła, a w Chris aż krew się zabuzowała, gdy dostrzegła autentyczny żal na twarzy współlokatorki. Gdyby ona była na miejscu Lizzy i przeszła wszystko to, co ona, to jedyną rzeczą, jakiej mogłaby się od niej spodziewać Jo, byłaby milcząca obojętność. Właściwie to już chciała to powiedzieć, przemówić Liz do rozumu, żeby wiedziała, że nie musi być czyimś popychadłem, ale najwidoczniej w tej chwili jej mózg działał zdecydowanie wolniej i mniej płynnie, bo nim zdążyła otworzyć usta, w oczach Gryfonki błysnęła jakaś iskierka i powiedziała coś, co zupełnie zbiło ją z pantałyku: — No nie bez znaczenia ma tu też fakt, że Ted i Luca się nienawidzą.

— Dlaczego? — spytała, marszcząc brwi. Wydawało jej się czymś niemożliwym, by Ted Tonks darzył kogoś nienawiścią. Ten człowiek, choć miał całkiem ostry język i cięty dowcip, co swoją drogą bardzo w nim lubiła, to był jednocześnie uosobieniem dobra i życzliwości. Jak to sam o sobie mówił urodzony Puchon. Dlatego też pomysł, że ten sam Teddy kogoś nienawidzi wydawał jej się absurdalny. Tym bardziej, że chodziło o jego kuzyna, czy tam raczej niekuzyna...

— Oni... Właściwie to nie chodzi o nich, tylko ich ojców... — mruknęła Lizzy, której żywiołowość nagle gdzieś wyparowała. Rozejrzała się dookoła, sprawdzając czy ktoś ich słyszy, chociaż wcześniej jakoś szczególnie się tym nie przejmowała. — O tym się nie mówi, po prostu. Z resztą i tak jeden zniknął, a drugi nie żyje...

— Ojciec Teda nie żyje? — szepnęła przejęta, łapiąc Liz za rękę. Mimowolnie jej wzrok skierował się w stronę stołu Hufflepuffu, gdzie Ted właśnie robił coś dziwacznego ze swoimi uszami, nadmuchując je za pomocą swoich mocy do nienaturalnych rozmiarów. Przeszedł ją dreszcz, od którego aż się wzdrygnęła, gdy pomyślała o tym, że ona mogłaby stracić ojca.

— Nie, ojciec Luci nie żyje, a Teda zniknął zanim on się urodził — wyjaśniła Lizzy, również spoglądając w stronę Tonksa i uśmiechając się trochę nieprzytomnie. Żal ścisnął jej serce jeszcze mocniej, bo to chyba było gorsze... Widmo rozmowy z McGonagall znowu nad nią zawisło, a myśl, że Remus Lupin mógłby pewnego razu porzucić jej matkę i wrócić do Londynu, stała się nad wyraz odczuwalna. Tylko, że teraz w swojej głowie miała rodzinę Tonksów, która przeżyła to naprawdę... Wiedziała, że miała niesamowite szczęście. Jej tata tak nie postąpił, a ojciec Teda... Lizzy wyrwała ją z tych ponurych myśli, kładąc dłoń na ramieniu. Chris nieprzytomnie spojrzała na zaskakująco poważną twarz dziewczyny. — Ale nie mów mu, że ci powiedziałam. To dość drażliwy temat. Ale wracając do Jo...

— Do niej lepiej nie wracać, Liz — mruknęła Crystal, czując, że to właściwy moment na tę rozmowę, którą kiedyś przecież musiały odbyć.

— Dlaczego? Przecież ona się z nami przyjaźni...

— Mówisz poważnie? — zapytała zszokowana, puszczając dłoń dziewczyny. Nie potrafiła uwierzyć, w to, co powiedziała Liz. Przecież od sześciu lat była popychadłem tych dziewczyn, znęcały się nad nią szczególnie okrutnie, a ona nazywała je przyjaciółkami? Co więcej, próbowała wcisnąć w tę relację również ją, osobę, która od pierwszego spotkania ze współlokatorami mogła zostać okrzyknięta jako wróg publiczny numer jeden. — Lizzy... — szepnęła zrezygnowana, odwracając się w stronę, z której nagle dobiegł ją dobrze znany i nieznośny chichot. Spojrzała w głąb sali, gdzie kilka miejsc od niej siedziała piekielna trójca. Zmierzyła je spojrzeniem, które mogłoby zabić i odwróciła się do Lizzy, chcąc jej powiedzieć, że ich zachowanie jest dowodem tego, że przyjaciółkami z pewnością nie są, ale zobaczyła coś innego... Na miejscu obok leżała gazeta o tytule Prorok Codzienny, a na pierwszej stronie tuż pod zdjęciem jakiegoś mężczyzny widniał nagłówek: Lek na likantropię w fazie testów. Wstrzymała oddech, a serce jej zamarło, chciała spytać o tę gazetę, ale Elizabeth właśnie w tej samej chwili, wykorzystując moment jej nieuwagi, próbowała wsunąć pomiędzy strony jej podręcznika zamalowaną kartkę. Podobną do tych prześmiewczych ilustracji... I nagle zrozumiała, że to Lizzy przez ten cały czas je podrzucała. Z pewnością na polecenie Jo, bo przecież sama by nie wpadła na taki pomysł, ale mimo wszystko... — Co ty robisz? — spytała chłodno, mierząc Liz spojrzeniem i w tym samym czasie miska z jej owsianką zakołysała się lekko i wypełniła po brzegi dobrze już jej znanymi larwami.

— Nie dość, że sypia z robalami, to jeszcze je wcina na śniadanie... — szyderczy głos Jo poniósł się po Wielkiej Sali i zawtórowały mu gromkie śmiechy. Crystal warknęła wściekle, zatrzasnęła podręcznik, miażdżąc tym samym jedną z larw i zerwała się z miejsca.

— Crystal, poczekaj! — zawołała za nią Lizzy, ale Chris nie zważała na jej nawoływania. Miała wrażenie, że im dłużej przebywa wśród ludzi, tym głośniejszy i bardziej dotkliwy stawał się ich śmiech. Wypadła z Wielkiej Sali, nie wiedząc, w którą stronę zmierza, a tuż za nią cały czas biegła Lizzy, nieustannie ją wołając: — Crystal!

— Czego? — warknęła, odwracając się na pięcie z takim impetem, że prawie uderzyła Lizzy, która niemal na nią wpadła. Crystal spojrzała na nią i zrozumiała, że ta cienka nić porozumienia, która była pomyłką, właśnie pękła. Jeszcze sekundę temu chciała jej pomóc, ale teraz wiedziała, że powinna dbać o swoje i nie przejmować się innymi.

— O co ci chodzi? To przecież tylko takie żarty... — jęknęła Lizzy, próbując się uśmiechnąć, co wyszło jej dość koślawo. Crystal syknęła wściekle, bo słowa Gryfonki podziałały na nią równie uspokajająco, co rozgrzany do czerwoności pręt przyłożony do skóry.

— Takie żarty? — prychnęła ze złością, zaciskając pięści. Jak ona w ogóle mogła z nią teraz rozmawiać? Po tym jak uczestniczyła w jej publicznym ośmieszeniu! Czyżby panna Thomson-Jones mierzyła wszystkich swoich miarą i uważała, że Chris po tej akcji nazwie ją, Jo i całą resztę swoimi przyjaciółkami? Myliła się i to bardzo. Crystal poczuła na całym ciele gęsią skórkę, każda komórka ciała aż ją paliła ze złości. Zrobiła krok w stronę Liz, mierząc ją złowrogim spojrzeniem: — Wiesz co, mam dosyć! Jeżeli myślisz, że to ja w tym roku zostanę ofiarą corocznej katastrofy, to się mylisz. Ja nie pozwolę sobie wejść na głowę i nie będę taka głupia jak ty...

— Skąd wiesz? — szepnęła, robiąc wielkie oczy, ale natychmiast potrząsnęła głową. — To się przecież nie powtórzy...

— Jesteś tak naiwna czy tak skrajnie głupia?

***

Gdyby teraz została wezwana do gabinetu dyrektorki i zadano jej pytanie "jak się czuje", z pewnością odpowiedziałaby inaczej niż wcześniej. Bo w tym momencie czuła się potwornie obco w Hogwarcie. Jakby ktoś wyciął ją z zupełnie innej wyklejanki i wepchnięto ją do zupełnie odmiennej. Zrozumiała, że spóźniła się sześć lat nie tylko w swojej edukacji, ale również w życiu towarzyskim, którego nie uda jej już się odbudować. Szła więc wzdłuż regałów w pustej bibliotece, gładząc opuszkami palców kolejne rzędy książek, nie zwracając nawet uwagi na tytuły. Całe jej serce wypełniał żal, którego nie potrafiła nazwać. A im więcej się nad nim zastanawiała, tym większy był. Żal do ojca, że nie posłał jej do szkoły wcześniej, żal do matki, że mu zabroniła, żal do Riversa, który wymyślił swoje głupie zasady, żal do Iana, Nancy i Phila, że nie zatrzymali jej w Wilczym Lesie, żal do współlokatorek za to, że były tak okropne, żal do Lizzy, że im w tym wszystkim sprzyjała i w końcu żal do samej siebie... I ten był najbardziej odczuwalny. Chciała płakać, chciała krzyczeć, wyć wręcz, ale była osobą niezwykle upartą i w momencie, w którym postanowiła utrzeć nosa wszystkim swoim współlokatorką, odrzuciła możliwość publicznego okazywania słabości.

— Chyba musimy pogadać — usłyszała łagodny głos tuż obok swojego ucha i aż się wzdrygnęła. Kolejne ukłucie żalu wstrzymało na chwilę bicie jej serca. Chyba nikt nie był w stanie zrozumieć, jak bolesna była utrata zmysłów, a ona do niej dopuściła.

— Ja nic nie muszę — mruknęła, udając niewzruszoną i próbując nie patrzeć na Teda, który oparł się o regał tuż za jej plecami i spoglądał na nią uważnie. Kącik jego ust nieznacznie się uniósł, gdy usłyszał jej hardy ton. Chris wywróciła oczami, licząc, że tego nie zauważył i ruszyła w głąb działu, w którym aktualnie byli.

— Chodzi o Lizzy — zauważył Ted, idąc za nią. Lupin mogła by przysiąc, że na dźwięk tego imienia włosy jej się zjeżyły... Udawanie, że udział Liz w ośmieszaniu jej wcale jej nie zranił, było potwornie trudne.

— Co znowu? — spytała przez zaciśnięte zęby, idąc nadal przed siebie.

— Chyba byłaś dla niej niemiła — zauważył Teddy, podbiegając kilka kroków, żeby znaleźć się obok niej.

— Skąd ten pomysł? — spytała, odwracając się nagle w jego stronę, a jej ton był tak przymilny i ugrzeczniony, tak sztuczny, że aż ją samą przeszedł dreszcz. Teddy chyba jednak nie dał się zbić z tropu, bo uśmiechnął się w ten sposób, w który chyba tylko on potrafił i nachylił w jej stronę, jakby chciał jej właśnie zdradzić jakąś śmiertelnie ważną tajemnicę, albo zwyczajnie sprawić, że ich głowy znajdą się na tej samej wysokości.

— Być może stąd, że zamknęła się w schowku na miotły i zarzeka się, że z niego nie wyjdzie dopóki księżyce Saturna nie ułożą się odpowiednio, bo inaczej nie będziecie w stanie przezwyciężyć waszego trygonu, a zgodność sekstylu zodiaków nie będzie miała większego znaczenia na waszą koniunkcję dusz aż do równonocy wiosennej — powiedział śmiertelnie poważnie i zamilkł nagle, spoglądając Chris prosto w oczy. I nie wiedziała czy to fakt, że Ted Tonks mówił z autentycznym zainteresowaniem o bzdurach, którymi zazwyczaj zachwycała się Lizzy, czy może to, że podczas tego długiego spojrzenia, które było niemal bitwą, drgnęła mu nieznacznie, ale nagle oboje zaczęli się śmiać. Zupełnie szczerze, tak jak już dawno nie miała okazji. A w tym śmiechu było coś terapeutycznego. Miała wrażenie, że Ted przybył jej z odsieczą i w ten właśnie sposób zdjął z jej ramion niewyobrażalny ciężar, który dźwigała. — Więc o co poszło?

— O to, że jest beznadziejna z tego swojego wróżbiarstwa i nie ma między nami żadnej zgodności — odparła Crystal już zupełnie poważnie, nie mając zamiaru oszukiwać Teda. Nie chciała pozwolić by jego interwencja zbagatelizowała całą tę sprawę.

— Chris... — westchnął, przekrzywiając nieco głowę i spoglądając na nią tymi czarnymi oczami, a ona słysząc to zdrobnienie nagle miała ochotę zgodzić się na wszystko. Tylko tata ją tak nazywał, a łączyła ich przecież tak silna więź, że gdy Ted Tonks również mówił do niej w ten sposób, ona robiła się całkowicie podatna na wszystko. Nie mogła do tego dopuścić. Nie tym razem... Obróciła się do niego plecami, spoglądając na regał, jakby właśnie znalazła coś, czego długo szukała.

— Słuchaj, Tonks, przede mną egzaminy eksternistyczne z całej edukacji, którą ty i cała reszta ma już za sobą. Muszę się odpowiednio przygotować, bo inaczej dyrektorka cofnie mnie na pierwszy rok — powiedziała, sięgając po pierwszą lepszą książkę i rzuciła Tonksowi wyzywające spojrzenie. — Potrzebuję spokoju, żeby się skupić na nauce, a nie Lizzy, jej wątpliwych przepowiedni i ciągłego niezdecydowania czy jestem na tyle interesująca, żeby mi zaprzątać głowę, czy woli uganiać się za tymi... Amebami... — Próbowała mówić spokojny, zdecydowanym głosem, ale gdzieś w połowie nerwy jej puściły. Zakończyła całą swoją wypowiedź beznadziejnie, ku rozbawieniu Teda, który błysnął zniewalającym uśmiechem i unosząc brew spojrzał na książkę, którą trzymała w rękach. Dopiero teraz spostrzegła, że pechowo natrafiła na jakiś sennik. Zacisnęła zęby tak mocno, że aż nimi zazgrzytała. Teddy parsknął śmiechem i wyciągając książkę z jej rąk, odłożył ją na miejsce.

— Masz na myśli wasze gryfońskie ślicznotki, McLaggen i resztę? — spytał, opierając się plecami o regał i krzyżując ręce na piersi. — Trafiłaś na kiepskie dormitorium, cofnięcie do pierwszaków wydaje się być kuszącą opcją...

— Może masz rację... — mruknęła, a kąciki jej ust mimowolnie uniosły się do góry. Było w Tedzie coś takiego, że nie potrafiła się przy nim złościć, choć oczywiście to on nazywał ją Złośnicą. Miał też idealne wyczucie czasu, bo zjawiał się zawsze wtedy, gdy ona była na skraju wytrzymania. To tak jakby była bombą, której lont się pali, a on zjawia się, żeby go ugasić i przedłużyć na chwilę jej egzystencję. Było to dość naiwne, bo znali się raptem miesiąc z kawałkiem, ale myśl, że mogła w nim widzieć kogoś bliskiego była silniejsza niż zdrowy rozsądek. Pokręciła głową, a kosmyki jej włosów wpadły jej do oczu. — Właściwie to po co przyszedłeś?

— Bo widzisz... — mlasnął językiem i przymknął nieznacznie oczy, jakby zastanawiał się nad tym, po co faktycznie przyszedł. — Lizzy, ona nie radzi sobie... W relacjach i w ogóle...

— Zauważyłam — mruknęła i z westchnieniem również oparła się o regał, przyjmując dokładnie taką samą pozę jak Ted. Stali teraz we dwoje i spoglądali przed siebie na grzbiety dawno zapomnianych książek. — Ale to raczej jej sprawa... Chyba nie chodzisz po szkole i nie rozmawiasz z ludźmi zamiast niej?

— Nie — odpowiedział od razu, spojrzał na nią i puścił oczko.— Zazwyczaj robi to Tony... Po prostu potraktuj ją z przymrużeniem oka i daj jej szansę. Ona naprawdę jest świetna na swój dziwny sposób.

— Ted — jęknęła, odchylając głowę do tyłu. Co miała mu powiedzieć? Że nie ma zamiaru się przyjaźnić z dziewczyną, którą on zna od zawsze, z siostrą jego najlepszego przyjaciela? Gołym okiem było widać, że zarówno Tonks jak i Anthony byli wobec Liz bardzo opiekuńczy. Jednak jej sympatia do tego chłopaka nie oznaczała, że w każdym aspekcie ma postępować dokładnie tak jak on.

— Chris, zrób to dla mnie — mruknął, odbijając się od regału i łapiąc ją za ramiona. Spojrzał jej prosto w oczy, a to spojrzenie było tak szczere i przepełnione troską, że serce ją ścisnęło. Gdyby na świecie było więcej takich wariatów jak Tonks, to żyłoby się znacznie lepiej. Nie mogła mu być uległa, nie bez walki. Z resztą nie potrafiłaby chyba od tak zapomnieć o dziwactwach Liz, ale przymknąć na nią oko... Cóż, to już byłoby do zrobienia. Zmrużyła oczy i uśmiechnęła się chytrze, czego Ted najwidoczniej się nie spodziewał.

— Co z tego będę miała?

— Odwdzięczę się... — powiedział, nie kryjąc rozbawienia. Wyprostował się i z poważną miną zaoferował: — Będę twoim prywatnym korepetytorem!

— Myślałam, że Tony jest tym mądrym — zauważyła, parskając śmiechem, na co Tonks wywrócił oczami.

— Mądrym, rozważnym, odpowiedzialnym, a ja jestem przezabawny, uroczy i ponoć nieziemsko przystojny, ale coś tam w głowie mam... — zauważył i odrzucił do tyłu swoją niebieską grzywkę. Crystal nie mogła powstrzymać śmiechu, którym wybuchła, gdy Ted wspomniał o swojej ponadprzeciętnej urodzie. Puchon nie czuł się najwyraźniej tym urażony, bo sam zaczął się śmiać i poruszył sugestywnie brwiami. — No dalej, Złośnico, z czym masz problem?

I trafił w czuły punkt, bo w tym momencie jak nikomu innemu chciała się zwierzyć ze swoich problemów. Chciała mu opowiedzieć o wszystkim, o tych przeklętych Gryfonkach i ich larwach, o podrzucanych ilustracjach, Lizzy, którą zaczynała lubić, a jak się okazało, była częścią całej szyderczej szajki, która obrała sobie ją za cel. Chciałaby móc mu wyjaśnić, jak potwornie tęskni za domem, za rodziną, jak boli ją fakt, że czuje, słyszy i widzi mniej, że nie może zaszyć się w Zakazanym Lesie i urządzić sobie małego polowania. W końcu chciała się wyżalić na szkołę, na brak czasu, zmęczenie, rutynę. Powiedzieć, że się boi, że była zbyt ambitna, a być może nie podoła. Duma jej jednak na to nie pozwoliła. Nie miała pewności, że nie zacznie od razu mówić o wszystkim, a przecież niewiele brakowało, by wypaplała swój sekret. Nie potrafiła jednak odtrącić wyciągniętej w jej stronę dłoni. Wciągnęła kilka razy powietrze, uciekając wzrokiem od przenikliwego spojrzenia Teda i w końcu wyrzuciła z siebie:

— Z lataniem...

— Żartujesz, prawda? — spytał, mrugając szybko, a Chris z impetem uderzyła się otwartą dłonią w czoło. Jak mogła być tak głupia i wyznać, że nie umie latać właśnie Tedowi, który na tym punkcie miał kompletnego świra. Ale cóż...

— Nie zaliczę, nie potrafię nawet odbić się od ziemi... — jęknęła żałośnie, pozwalając całej frustracji związanej z tym przeklętym przedmiotem wypłynąć. Opadła na ziemię, kryjąc twarz w dłoniach. Nie ważne ilu nauczycieli ją pochwali, ile zaklęć uda jej się rzucić, na myśl o miotle miała wrażenie, że jest do niczego. Wyczuła, że Ted klęknął naprzeciwko niej i popukał ją kilka razy w kolano. Odsłoniła twarz, patrząc na rozbawione spojrzenie chłopaka, który uśmiechnął się tak szeroko, jak tylko potrafił, złapał ją mocno za dłoń i pociągnął do góry:

— Zaraz to zmienimy!


W następnym rozdziale:

Utrata kontroli nad zmysłami, rozstanie z rodziną, a do tego ilość materiału, który Chris na siebie narzuciła, kompletnie odgrodzi ją od rzeczywistości. A quidditch być może nie okaże się aż tak głupi, jak sądziła do tej pory. Kto uratuje Lupin przed utonięciem wśród notatek, podręczników i zadań domowych? Jaką radę Crystal dostanie od Jo McLaggen? Kim okaże się być Pan Grey?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro