Rozdział XIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tego należało się spodziewać. To w końcu musiało się wydarzyć. Nie było innego wyjścia... I chociaż próbowała odwlec ten moment jak najbardziej w czasie, to ten biegł nieubłaganie i każdy kolejny liść, który opadał na ziemię, tracąc przy tym zieloną barwę, był niczym odliczanie.

I gdy pod koniec listopada spojrzała na słynną Wierzbę Bijącą, która zrzuciła już z siebie wszystkie liście, wiedziała, że nadeszła jej godzina. Na drżących nogach zeszła w to niedzielne przedpołudnie do sali wejściowej, gdzie czekał na nią Ted. Gdy tylko ją ujrzał, uśmiechnął się szeroko, a ona szczerze chciała odwzajemnić ten gest, jednak nie potrafiła. A to za sprawą jednej rzeczy, którą Tonks trzymał w dłoniach. Miotła. Ukochana miotła Teddy'ego Tonksa, na której wygrywał wszystkie mecze dla Puchonów, tego dnia była dla niej czymś, co miało przechylić jej szalę w stronę sukcesu, a jednak wzbudzała w niej jedynie jeszcze większy strach. To na niej miała dzisiaj przystąpić do egzaminu z latania.

Tonks był wyjątkowo małomówny tego dnia, chociaż z początku chyba chciał rzucić jakiś kąśliwy komentarz, ale najwidoczniej zrozumiał, że nie jest to najlepszy moment na jakiekolwiek przyjacielskie złośliwości. W tej chwili Chris nie byłaby w stanie zareagować w żaden sposób na jego zaczepki. Właściwie miała wrażenie, że gdyby tylko otworzyła usta, natychmiast by zwymiotowała ze stresu. W Wilczym Lesie nigdy nie zdarzyła jej się taka sytuacja, a myśl, że to dopiero pierwszy egzamin ze wszystkich, wcale nie nastrajała jej pozytywnie. Chłodny jesienny wiatr rozwiewał jej włosy, plącząc je tak, że nim doszli na miejsce jej wyroku, wyglądały niemal tak jak bałagan na głowie Lizzy, czy też to, co Reece nazywał artystycznym nieładem. Trzęsła się z zimna, albo ze strachu, do tego stopnia, że Ted ściągnął swoją bluzę i założył jej na ramiona. A ona opatuliła się nią, gdy stanęła przed stadionem quidditcha. Wydawał jej się znacznie większy i bardziej przerażający niż zazwyczaj, w tej chwili nie byłaby w stanie wydusić z siebie jakiegokolwiek przekleństwa, chociaż od września każdego dnia klęła na potęgę za każdym razem, gdy mijała to miejsce. Może to nie stadion stał się ogromny i straszny, ale to właśnie ona była mała, krucha, bezbronna i przede wszystkim całkowicie nieporadna.

— Teddy — szepnęła ledwo słyszalnie, spoglądając na wejście niczym na smoczą jamę. Tonks mruknął cicho, zerkając w jej stronę. Chyba sam był zestresowany. Co prawda dawał z siebie wszystko, żeby nauczyć ją latać, ale w końcu musiał przyznać się do porażki. Chris była beznadziejnym lotnikiem i nawet świetny nauczyciel nie mógł tego zmienić. — Podobno jest taki eliksir, który po dodaniu czyjegoś włosa, pozwala się zmienić w tę osobę. Może łykniesz coś takiego i zdasz to za mnie?

— Za późno na Eliksir Wielosokowy, Chris — mruknął, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Crystal poczuła, jak Ted ściska mocno jej dłoń, dodając jej przy tym otuchy, a potem poprowadził ją przez korytarz wprost na murawę, gdzie czekała już na nią profesor Hooch. Zawsze uważała ją za postać o niezwykle intrygującej aparycji, ale tym razem spojrzenie żółtych, jastrzębich oczu było dla niej czymś przerażającym. — Dasz radę. Zobaczysz, zanim mrugniesz, będzie już po wszystkim.

Mrugnęła, gdy Ted podał jej miotłę - idealnie wyważoną, której rączka była obwiązana specjalną taśmą antypoślizgową, a jej dłonie były tak spocone, że mimo tego nie potrafiła jej utrzymać. Mrugnęła, gdy profesor Hooch objaśniła jej wszystkie zadania, które musiała wykonać, by zaliczyć egzamin, a jej za bardzo szumiało w głowie, by mogła to wszystko zapamiętać. Mrugnęła niezliczoną ilość razy, a to wszystko nawet się nie zaczęło, więc gdy tylko dosiadła miotły i miała wzbić się w powietrze zamknęła oczy, modląc by to się już skończyło. I prawie ich nie otwierała, a tak przynajmniej jej się wydawało, bo cały egzamin pamiętała jak przez mgłę. Czuła, jak dłonie ślizgają jej się na rączce, jak nogi drżą, nie mogąc się doczekać, aż ponownie dotkną ziemi, a żołądek kurczy się niebezpiecznie, powodując mdłości. Niczym leśne echo słyszała głos profesor Hooch, która nakazywała jej kolejno wznosić się w powietrze jeszcze wyżej, to znowu zniżać kurs lotu, przyspieszać, zwalniać, wymijać przeszkody, które dla Chris wręcz wyrastały spod ziemi. Oczy jej łzawiły i trudno jej było stwierdzić czy to od prędkości, czy może nieświadomie pozwoliła, by wszystkie bariery pękły i sama się rozpłakała. Osobiście wolała tę pierwszą opcję, bo w przypadku drugiej wyglądałoby to niezwykle żałośnie...

I tak właśnie się czuła - całkowicie i bezsprzecznie żałośnie - gdy próbowała z całych sił zacisnąć usta, żeby nie krzyczeć ze strachu i irytacji. Ta właśnie irytacja, która rosła z sekundy na sekundę zdawała się być jedyną rzeczą, która pozwalała jej utrzymać się w powietrzu. Trwało to wieczność, przynajmniej tak było dla Crystal, bo sam egzamin i bardzo mierny popis jej umiejętności nie zajął więcej niż dwadzieścia minut. Wszystko skończyło się w momencie, gdy profesor Hooch krzyknęła głośne starczy, a Chris nieporadnie wylądowała na ziemi, zahaczając stopą o trawę i opadając na kolana. Była gotowa całować ziemię i wtulić w nią swoją twarz. Jeszcze nigdy tak długo nie była w powietrzu. O wiele za długo...

— Owen — usłyszała tuż nad sobą i z trudem, czując drżenie wszystkich mięśni, uniosła głowę, żeby skrzyżować swoje spojrzenie z nauczycielką latania. Próbowała udawać, że nie widzi rozczarowania w jastrzębich oczach. — Zdałaś...

Nie słuchała już dalej, wpatrywała się ze zdziwieniem w nauczycielkę, która po chwili odwróciła się na pięcie, pozostawiając ją klęczącą na trawie z szokiem wypisanym na twarzy.

— Słyszałeś? — spytała cicho, unosząc się na łokciach. Zerknęła przez ramię na Teda i nagle zerwała się z miejsca, krzycząc w euforii: — Zdałam! — Wpadła Tonksowi w ramiona, śmiejąc się głośno, a ten uniósł ją nad ziemią i okręcił kilka razy dookoła. — Już nigdy nie muszę wsiadać na to cholerstwo!

— Ja ci dam cholerstwo... — oburzył się Ted i w jednej chwili, ciągle trzymając Chris w pasie, sięgnął po leżącą na trawie miotłę.

— Ted, nie... — jęknęła z przestrachem, kiedy Tonks posadził ją na miotle, a on uśmiechnął się jedynie i odbił się od ziemi. Przeraziła się, gdy poczuła, że jej stopy odrywają się od podłoża i kurczowo objęła Teda w pasie. — Teddy, błagam — powtórzyła drżącym głosem. Naprawdę miała dość wrażeń na ten dzień i drugi lot to by było dla niej zdecydowanie za dużo. Na Tedzie jednak nie zrobiło to żadnego wrażenia, bo dalej czuła, że wzbijają się coraz wyżej i wyżej. — Tonks, postaw mnie na ziemię!

Nie spełnił jej błagań. Zaniósł się za to głośnym śmiechem, który rozbrzmiewał w podniebnej przestrzeni. Crystal nie puściła go, wręcz przeciwnie, trzymała jeszcze bardziej i kuliła się w jego ramionach, bojąc się upadku. Gdyby strach nie zaciskał jej gardła, nawrzucałaby temu chłopakowi od najgorszych. Tyle dobrego, że i on trzymał ją mocno prawą ręką.

— Otwórz oczy, Chris — powiedział, zwalniając tempa i zatrzymując miotłę w powietrzu. Lupin uparcie pokręciła głową, wciskając czoło w jego tors. Ten szturchnął ją jednak, a nawet zaczął łaskotać, przez co oderwała się od niego i rzuciła mu urażone spojrzenie. Teddy nic sobie z tego nie zrobił, tylko skinął głową w dół, a ona wręcz bezwiednie podążyła w tamtym kierunku wzrokiem. Znajdowali się już z dala od stadionu, byli dokładnie nad Wierzbą Bijącą, mając doskonały widok na wszystko, co znajdowało się pod nimi. Za ich plecami widniał zamek z dziedzińcem i wszystkimi cieplarniami, po lewej stronie w jesiennym słońcu skrzyło się jezioro, a błękitna wstęga wody zanikała gdzieś za horyzontem między górami. Z kolei po prawej stronie mogli spoglądać na znaczną część błoni i chatkę Hagrida, a przed nimi rozciągał się Zakazany Las. To na tej części krajobrazu skupiła się Chris. Bo chociaż całość ją zachwycała, to widok ciemnego boru uspokoił ją na tyle, że przestała się bać. Oczywiście nadal kurczowo trzymała się Teda, ale robiła to z większym spokojem. Coś jej mówiło, że gdyby spojrzała na Wilczy Las z lotu ptaka, to wyglądałby wręcz identycznie. Ta myśl sprawiła, że nawet się uśmiechnęła, co nie uszło uwadze Teda. Bo spojrzał na nią z łagodnym uśmiechem i powiedział: — I co, jest aż tak źle?

— Jesteś nienormalny! — zawołała, marszcząc brwi, bo za nic nie miała zamiaru przyznać mu racji, a Tonks wyszczerzył szeroko zęby.

— Dziękuję!

Jeszcze chwilę trwali w tym samym miejscu, a potem, już bez akompaniamentu krzyków paniki, podlecieli kawałek dalej w stronę Zakazanego Lasu, a gdy byli tuż nad drzewami, Ted skręcił nieco w prawo i zaczął lądować. Chris z ulgą przyjęła fakt, że są już na ziemi. Stali teraz w nieznanym jej dotąd miejscu. Znaleźli się na niewielkiej polanie tuż nad jeziorem, otoczonej wąskim pasmem drzew. Chris domyślała się, że są bardzo blisko błoni, być może jakieś dwadzieścia, może trzydzieści metrów, wystarczyło przejść tylko tyle, by znaleźć się w miejscu kompletnie odciętym od szkolnego zgiełku. Crystal rozglądała się dookoła, coraz pewniej czując grunt pod stopami. Dawno nie była tak blisko natury, dawno nie miała takiej styczności z przyrodą, a przecież niegdyś było to jej codziennością, jej całym życiem. Okręciła się wokół własnej osi, rozpościerając szeroko ręce i chłonąc promienie słońca. Ze śmiechem na ustach podbiegła do brzegu i zanurzyła ręce w chłodnej wodzie, a później ochlapała sobie twarz, rozkoszując się tym, jak krople spływały po jej policzkach, a potem wpadały za kołnierz, powodując gęsią skórkę na jej ciele.

— Matko, ale jestem szczęśliwa... — wyszeptała z szerokim uśmiechem, ale dopiero po chwili otworzyła oczy i spostrzegła, że cały jej nagły wybuch radości obserwował Teddy, który przyglądał jej się z dziwnym uśmiechem na ustach. Poczuła się nagle dziwnie niezręcznie, jakby zrobiła coś nieprzyzwoitego. Nie pamiętała, żeby w Hogwarcie kiedykolwiek wcześniej poczuła się tak dobrze i beztrosko. Złapała się pod boki i spojrzała na niego podejrzliwie. — Co się tak gapisz?

Nie odpowiedział od razu, z początku jedynie wzruszył ramionami i uśmiechnął się szerzej, a dopiero później zapytał:

— Chris, pójdziesz ze mną do Hogsmeade?

— Ale ty płacisz — rzuciła ze śmiechem, spoglądając w niebo. Wyjście do Hogsmeade, które miało się odbyć w kilka dni po jej egzaminach, było dla niej jak na razie nierealnym marzeniem. Bardzo chciała zwiedzić to miasteczko, o którym opowiadał jej tata, a zwłaszcza chciała włamać się do Wrzeszczącej Chaty, miejsca bezpośrednio związanego z Remusem i jego przeszłością. Zakładała, że sama będzie się błąkać po Hogsmeade, ale towarzystwo Teda, może wcale nie wykluczało zwiedzania niby najbardziej nawiedzonego domu w Wielkiej Brytanii. Kto wie, może Tonks zapuścił się tam kiedyś? Z jej rozmyślań wyrwało ją kolejne pytanie, które zadał Ted, uśmiechając się jeszcze szerzej:

— W piątek po lekcjach?

— Przecież wyjście jest zaplanowane... — mruknęła zdziwiona, ale urwała, kiedy Teddy pokręcił głową i wzniósł oczy do nieba.

— Nie wszystko musi być zgodnie z planem... — jęknął nazbyt załamanym tonem, ale zaraz uśmiechnął się i z błyskiem w oku dodał: — I zasadami.

Crystal uśmiechnęła się szeroko, chociaż odrobinę niepewnie. W pierwszym odruchu chciała się zgodzić, chociaż nie miała pojęcia, jak Ted chciał się dostać do Hogsmeade. Może chciał polecieć na miotle, na co w żadnym wypadku się nie zgadzała, a może znał jedno z tajnych przejść, o których mówił jej tata? Być może ich istnienie było już wiedzą powszechną, nie to, co za czasów Huncwotów. Była to jednak wizja bardzo kusząca, ale kiedy pomyślała o piątku, to od razu przypomniała sobie, że już w sobotę ma pierwszą turę egzaminów, a w niedzielę kolejną. Nie wyobrażała sobie, żeby tuż przed nimi dać się porwać szaleństwu Tonksa i zapomnieć o wszystkim, ale nie chciała też mu odmawiać.

— Teddy, poczekajmy, aż napiszę te przeklęte egzaminy, zgoda?

***

Euforia po zdanym egzaminie z latania była ogromna. Całą resztę niedzieli Crystal spędziła z Tedem, Tonym i Lizzy, biegając po całym zamku i wydurniając się jak dzieci. Była tak szczęśliwa, że nic nie mogło zepsuć jej humoru, a wręcz przeciwnie, każdy impuls zdawał się jeszcze bardziej potęgować dobry nastrój. Ostatecznie wylądowali w kuchni, gdzie uczcili jej sukces gorącą czekoladą i ciastkami z owocowym kremem, a Lupin nigdy nie czuła się tak dobrze w Hogwarcie, jak właśnie wtedy.

Szkoda, że było to jedynie chwilowe, bo już następnego dnia cała radość wyparowała, gdy profesor Slughorn, kręcąc wąsem, przypomniał jej, że powinna powtórzyć kilka eliksirów, jeżeli chce pomyślnie zaliczyć w weekend egzaminy. Jakoś wcześniej wyparła ze swojej świadomości fakt, że jej miotlarski sukces i pozostałe sprawdziany dzieli okres jedynie tygodnia. Myśl, że zostało jej tak niewiele czasu, powaliła ją na kolana, a nieznośne wizje, że nie zaliczy i McGonagall cofnie ją na pierwszy rok, wróciły ze zdwojoną siłą. W panice przemykała między salami lekcyjnymi, zasłaniając swoje pole widzenia notatkami i książkami. Miała wrażenie, że im mniej czasu jej zostawało, tym więcej braków miała w wiedzy.

Było bardzo, ale to bardzo źle. Pragnęła ciszy i spokoju, a tymczasem przez cały tydzień musiała normalnie uczestniczyć w życiu szkolnym i co najważniejsze uczęszczać na zajęcia. Kompletnie nie mogła się skupić na tematach, przedstawianych przez profesorów, bo jej głowę ciągle zaprzątały podstawy, które będzie musiała w końcu zaliczyć. Nic nie szło dobrze. Co rusz czegoś zapominała, ręce zaczynały jej się trząść na myśl o egzaminach, nie była w stanie przełknąć nawet kęsa jedzenia, a o spokojnym śnie mogła zapomnieć. Na każdym kroku ktoś przypominał jej o tym, co ma przeżyć w najbliższy weekend. Flitwick za każdym razem, gdy ją gdzieś mijał, powtarzał o tym, że powinna ćwiczyć płynny ruch dłonią, profesor Longbottom podchodził do niej co chwilę na lekcji i kazał notować coraz to bardziej absurdalne informacje, które z pewnością nie wliczały się w zakres obejmujący dwa pierwsze lata nauki, Slughorn ekscytował się tym weekendem bardziej niż ktokolwiek inny, a Babbling, której przedmiotu nie zdawała w tym momencie, jak na złość zadała jej w poniedziałek osiem tekstów runicznych do przetłumaczenia na ocenę z terminem na piątek. Jedynie profesor Dunbar i matka Teda dały jej całkowity spokój i skupiły się raczej na wspieraniu jej niż podsycaniu nerwowej atmosfery, jednak ich starania niewiele dały. Z resztą tak samo, jak próby Teda...

Kiedy Teddy zobaczył, że radość zniknęła, podjął trud rozbawienia Chris i odciągnięcia jej myśli od egzaminów. Wychodził z założenia, że tydzień to jeszcze sporo czasu, a poza tym, jeśli nie przyswoiła wiedzy wcześniej, to teraz w tym całym stresie tym bardziej jej się nie uda. Próbował na wiele sposobów, próbował z całych sił, ale tym razem bezskutecznie. I kiedy zrozumiał, że jego starania są daremne, nie porzucił planów pomagania Chris, a zmienił jedynie taktykę. Tak więc zebrał grupę do zadań specjalnych, składającą się rzecz jasna z niego, jego prawej ręki w postaci Tony'ego, a także Lizzy, która bardzo chciała na coś się przydać i we trójkę towarzyszyli Crystal podczas jej ostatnich podrygów w bibliotece.

Tak też spędzali piątkowy wieczór, choć Teddy'emu było to wyjątkowo nie na rękę. To był jeden z ostatnich dni, kiedy mogli się cieszyć ładną pogodą, bo chociaż było już chłodno i ogólna aura zapowiadała zbliżającą się zimę, to słońce cały czas sprzyjało uczniom, przypominając o dawno minionym lecie. Siedzieli przy tym samym stoliku, przy którym się poznali we wrześniu i chociaż wszyscy mieli być grupą wsparcia, to jednak każdy pochłonięty był swoimi myślami. Lizzy szybkimi ruchami notowała coś w grubym zeszycie, chociaż Chris pewnie powiedziałaby, że stawiała ona niezrozumiałe i bezładne kreski na kartce papieru. Wyglądała przy tym na tak zaaferowaną swoją pracą, że ledwo dostrzegała to, co działo się w otoczeniu, a mimo to, gdy tylko coś stuknęło albo ktoś chrząknął, od razu całą swoją uwagę skupiała na tym właśnie zjawisku. Anthony siedział prosto na krześle i w skupieniu czytał książkę, wyjątkowo grubą, a każda strona zalana była blokami tekstu tak, że marginesy były ledwie dostrzegalne. Jego wzrok sunął po linijkach, chłonąc zdanie za zdaniem, wystukując przy tym palcem równy rytm, który najwidoczniej pomagał mu utrzymać skupienie. Chris bardzo mu tego zazdrościła... Teddy, w przeciwieństwie do swoich przyjaciół, nie potrafił się zdobyć na odrobinę skupienia, co więcej potwornie się nudził. Siedział przed jednym z podręczników Lupin i opierając brodę o blat, próbował dmuchnąć tak, żeby przerzucić kartki książki, a robił przy tym wybitnie komiczne miny. Z kolei Crystal nie potrafiła się skupić na niczym. Wertowała podręcznik za podręcznikiem, przeglądała swoje notatki, próbowała wypisywać najważniejsze informacje, a nawet chciała przygotować ściągę, co uniemożliwił jej Tony, łapiąc ją zdecydowanym ruchem za nadgarstek, gdy zorientował się, co dziewczyna zamierza i przy tym nie oderwał wzroku od czytanej książki. I chociaż Chris z całych sił chciała dobrze wykorzystać te ostatnie godziny, to nie umiała, a panika rosła z każdą chwilą.

— Nie zdam — zawyrokowała w pewnym momencie, zatrzaskując podręcznik od eliksirów i spróbowała wziąć głęboki oddech, żeby się uspokoić, ale nie udało jej się, a serce zabiło szybciej ze stresu.

— Zdasz — odpowiedziała natychmiast Liz, a w jej wysokim, zazwyczaj nieco rozmarzonym, chociaż Chris nazywała go raczej naiwnym, głosie zabrzmiała nuta pewności.

— Widzisz? — odezwał się Ted, siadając prosto i kołysząc się na krześle. — Liz pewnie wyczytała to w porannej herbacie!

— Ej! — zawołała Lizzy oburzona jego ironią, a Teddy wyszczerzył się w jej stronę. Za to Crystal sapnęła nerwowo i gdy pomyślała o wszystkich raczej nietrafionych wróżbach Elizabeth, jęknęła żałośnie:

— No jak nic nie zdam!

— Tony, ty tu jesteś głosem rozsądku, przemów jej do rozumu — polecił Tonks, ziewając i przeciągając się szeroko. Anthony spojrzał na niego karcąco, a potem zwrócił swój wzrok, tym razem znacznie bardziej wyrozumiały, w jej stronę. Crystal zerknęła na niego niepewnie. Jego twarz była taka spokojna, a ona pozazdrościła mu tego, że potrafił być taki opanowany w każdej chwili. Tony chrząknął i uniósł kącik ust, przez co w jego prawym policzku pojawił się dołeczek.

— Rozumiem, że się stresujesz, Crystal — powiedział spokojnym, aksamitnym głosem i tak jak w przypadku jego siostry, dało się w nim słyszeć w nim pewność, co do wypowiadanych słów — ale zupełnie niepotrzebnie. Przecież umiesz to wszystko.

— Ale jestem pewna, że to pomylę — rzuciła wściekle, odpychając od siebie podręczniki, a potem uderzyła czołem w blat stołu i jęknęła ze złością: — Tylko ja mogłam być taka głupia, żeby pisać wszystkie egzaminy na raz.

— Nie wszystkie — sprostowała Lizzy, robiąc kilka zamaszystych ruchów ołówkiem w swoim zeszycie. — Tylko z pierwszych dwóch lat. Kolejne jeszcze przed tobą.

Crystal zakryła głowę ramionami, co zagłuszyło jej zrozpaczony krzyk.

— Chyba jej nie pocieszyłaś — bąknął Tonks, a Lizzy zamrugała kilka razy, przez co jej oczy zdawały się być jeszcze większe i przycisnęła notatnik do piersi, zerkając na Chris.

— Wybacz.

— Latanie zdałaś, a też byłaś przekonana, że nic z tego nie będzie — zauważył Teddy, odrzucając grzywkę z czoła, a Chris uniosła głowę, spoglądając na niego z kwaśną miną.

— Tak, na nędzny... — przyznała, a kiedy powiedziała to na głos, w jej głowie pojawiła się straszna myśl, którą również musiała wyartykułować: — O matko, a co jeśli dostanę same nędzne?

W tej chwili cała trójka zaczęła ją przekonywać, że taki scenariusz jest niemożliwy, używając wszystkich racjonalnych, a w przypadku Liz również tych mniej racjonalnych, argumentów. Bez żadnych efektów. Panika tak ogarnęła Chris, że ta nie była już w stanie racjonalnie myśleć. W głowie pojawiały się jej wszystkie porażki, niczym paskudne obrazki, które podrzucały jej piekielne blondynki. Pamiętała doskonale wielką kłótnię, która się rozegrała, gdy przyłapała Liz na próbie wciśnięcia jej jednej z takich ilustracji do podręcznika. Chciała wierzyć, że Tomson-Jones nie jest aż tak podatna na wpływ ich współlokatorek i to nie ona podrzucała jej kolejne bohomazy. Ale ten sabotaż się udał, bo w tym momencie przed oczami miała wszystkie te obrazki, wszystkie potknięcia - płomienie zamiast strumienia wody na Zaklęciach, kipiący kociołek, ona nie mogąca odbić się od ziemi, podarty podręcznik runiczny, skaczące bambosze, wysypka po Zielarstwie, wszystko... A każde przypomniane niepowodzenie ciążyło jej na piersi. Każdy oddech był coraz trudniejszy, zaschło jej w gardle, ręce zaczęły się pocić i trząść. Ogarnął ją niezrozumiały strach, który całkowicie ją obezwładnił.

— Muszę stąd wyjść... — wychrypiała, zrywając się z miejsca i uciszając swoich towarzyszy.

Nie czekała na kolejne zapewnienia ani próby zatrzymania jej, tylko wybiegła od razu, nie zwracając uwagi na ich zdziwienie. Biegła przed siebie, ile sił w nogach. Nie zwracała uwagi na to, na co i kogo wpada. Nic nie mogło jej powstrzymać przed wydostaniem się ze szkoły. Pragnęła biec do utraty tchu, wierząc, że w którymś momencie cały strach uleci z jej myśli i ciała. Przeskakiwała kolejne stopnie, mknęła przez korytarze coraz szybciej i szybciej. Chciała poczuć wolność i beztroskę, która niegdyś towarzyszyła jej przy bieganiu. Chciała poczuć cokolwiek innego niż strach. Wydostała się z zamku, a wiatr ogarnął całą jej postać. Miała wrażenie, że każdy jego podmuch pcha ją w stronę miejsca, do którego ciągnęło ją od samego początku.

Zakazany Las był coraz bliżej. Chris pozwoliła sobie zamknąć oczy i wyobrazić, że jej zmysły działają tak jak kiedyś. W myślach potrafiła znów usłyszeć ptaki śpiewające w głębi lasu czy kroki sarny stąpającej po ściółce, mogła poczuć zapach leśnych owoców i mchu. Tak bardzo za tym tęskniła, tak strasznie żałowała, że to straciła.

Gdy się zatrzymała, zewsząd otaczały ją drzewa. Było to tak znajome, a mimo wszystko poczuła dreszcz przebiegający jej po plecach. Oparła się o jednej z konarów, łapiąc oddech, a gdy tylko to zrobiła, z jej piersi wydobył się szloch. Zapłakała głośno i żałośnie, rozglądając się dookoła. Dopiero teraz poczuła, jak zimno jest na zewnątrz. Nie miała żadnej bluzy ani kurtki, a przecież był już grudzień i jej lekki sweterek był ubraniem bardzo nieadekwatnym do pogody. Otuliła się ramionami, pocierając je mocno, żeby jednocześnie się ogrzać i nieco pocieszyć. Miała sobie za złe, że po raz kolejny pozwoliła emocjom przejąć nad sobą kontrolę. Pociągając nosem, wróciła na jakąś wydeptaną ścieżkę, która wydała jej się dziwnie znajoma. I właśnie to uczucie sprawiło, że nie skierowała swoich kroków w drogę powrotną do zamku, a w głąb lasu. Każdy kolejny krok, upewniał ją, że idzie w dobrym kierunku. W końcu drzewa zaczęły się przerzedzać, a ona znalazła się na tej samej polanie, na której wylądowała razem z Tedem po jej egzaminie z latania. To miejsce było piękne. Już wtedy ją zachwyciło, ale teraz stała zziębnięta i zapłakana pośród trawy, która chyba miała za nic aktualną porę roku i spoglądała na horyzont, za którym znikało powoli słońce, tworząc najpiękniejszy pokaz barw na spokojnej tafli jeziora. Stała tak, zachwycając się tą scenerią, a jednocześnie ciągle pozwalała łzom płynąć wylewała z siebie smutek.

— Dobrze, że sam pokazałem ci to miejsce, bo inaczej nie wiedziałbym, gdzie cię szukać. — Głos Teda był z pozoru pogodny, typowo beztroski, ale znała go już na tyle długo, że potrafiła wyczuć tę troskę. I chociaż słyszała ją doskonale, to drgnęła i ze złością odwróciła się do niego plecami. — Hej, mogłabyś się trochę bardziej ucieszyć na mój widok...

— Odpuść, Ted — powiedziała hardo, ale mimo wszystko głos jej się złamał.

— Wydawało mi się, że już ustaliliśmy, że nie mam zamiaru odpuścić, co nie? — spytał z przekorą i podszedł do niej bliżej, a potem położył rękę na ramieniu. Wiedziała, że w każdym jego słowie i geście kryją się dobre intencje. Inaczej być nie mogło. Przecież to był Teddy Tonks! I może właśnie ta świadomość przygniotła ją jeszcze bardziej, bo chociaż Ted chciał dobrze, troszczył się o nią, dawał jej wsparcie, pomagał, organizował wieczorne komplety, to teraz czuła, że to wszystko na darmo, że nie zasłużyła sobie. Pospieszne wytarła łzy i odwróciła się do niego.

— Nie wiem, po co to wszystko robię — mruknęła, a smutek i złość zlały się ze sobą. Spoglądała na jego zatroskaną minę, na zmarszczone brwi, błyszczące, czarne oczy i przygryzione wargi. Stał przed nią, trzymając w dłoniach słoik, a w nim kołysał się niebieski płomień, który unosił się w powietrzu. Ted wyglądał teraz nie jak pewny siebie, rozrywkowy facet, którym był na co dzień, ale jak zatroskany i w jakiś sposób wycofany, zamknięty w sobie chłopak, który chciałby jakoś pomóc, ale już nie wie jak. I poczuła się z tym bardzo źle, bo Teddy robił dla niej tyle, a ona nie odwdzięczyła się ani razu. Doszła do wniosku, że na świecie brakuje takich ludzi, jak on, a kolejna myśl niestety powędrowała do tego, że ziemię wypełniają elementy na wskroś beznadziejne, takie jak Benjamin Rivers, Denzel Morton, czy piekielna trójca. I wtedy przypomniała sobie wszystkie przykrości jakich doświadczyła w ostatnim czasie, zwłaszcza od swoich współlokatorek i uświadomiła sobie, co chciały jej przekazać. — Te ameby mają rację. Jestem beznadziejna!

— Jo i jej przyjaciółki nigdy nie mają racji, a już na pewno nie w twoim przypadku — powiedział pewnie, potem wepchnął jej słoik w ręce i wyciągnął z kieszeni chusteczkę. Trzymała w dłoniach naczynie, a płomień dawał jej przyjemne ciepło. Zrobiło jej się nieco lepiej, przez co mogła się skupić i przyjrzeć Tedowi, który ze zmarszczonymi brwiami, jakby nieco zdenerwowany, rzucił na chustkę zaklęcie i transmutował ją w koc, który rozłożył na trawie, tuż pod drzewem, a potem zrobił dokładnie to samo z kolejną chusteczką, tyle że tym razem okrył ją szczelnie, by dłużej nie marzła. — Ja rozumiem, że się stresujesz, ale przestań pleść bzdury. Uwzięły się na ciebie, bo jako jedna z niewielu postanowiłaś się im przeciwstawić i za to cię uwielbiam.

— Są tępe, to fakt i straszne z nich zołzy, ale mają rację... — upierała się Chris, spoglądając jak Ted siada na kocu, opierając się plecami o drzewo i narzuca na głowę kaptur. — Na każdym kroku udowadniają mi jak wielu rzeczy nie potrafię. Za każdym razem, gdy mi się coś nie uda, one są obok i nie pozwalają o tym zapomnieć.

— Z tego co wiem, po to jest szkoła, żeby się uczyć, więc nie musisz od razu wszystkiego umieć, a uwierz mi, one nigdy nie zrobią takiego progresu jak ty, bo są zbyt głupie — powiedział już pogodniej i poklepał miejsce obok siebie. Chris podreptała w miejscu, ale w końcu usiadła obok niego, a słoik ustawiła między nimi i nakryła otrzymanym od niego kocem ich nogi, tak żeby oboje skorzystali z tej odrobiny ciepła. Ted przyjął to z nieukrywaną wdzięcznością. — Gdy tylko zdasz te egzaminy, to utrzesz im nosa i wszyscy zapomną o tym, że miałaś jakiekolwiek zaległości.

— One nigdy nie pozwolą mi o tym zapomnieć — mruknęła, wzdychając ciężko. Naprawdę chciałaby utrzeć im nosa, chciałaby pokazać, że ma je gdzieś, a nawet przy nich udawało jej się to zrobić, ale nie mogła wiecznie ukrywać tego, że ich docinki są trudne do zniesienia. — Od kiedy się tylko pojawiłam, wciskają mi wszędzie szydercze obrazki, pokazujące wszystkie moje niepowodzenia...

— Obrazki? — spytał zdziwiony Ted, zerkając na nią kątem oka.

— Tak, takie paskudne ilustracje, które... — zaczęła tłumaczy, gotowa opowiedzieć mu o wszystkich tych bohomazach, ale ten nagle jej przerwał, mówiąc smutnym głosem, kręcąc przy tym głową:

— To nie one, Chris i te obrazki nie są szydercze.

— Słucham?

— To Lizzy je maluje, a ona...

— Nie po kolei w głowie? — dopowiedziała ze złością, tym razem sama mu przerywając. Nie mogła uwierzyć, że Lizzy... Że ta dziewczyna była za wszystko odpowiedzialna. Fakt, przyłapała ją na podrzucaniu tych papierków, ale myślała, że była ona jedynie popychadłem, któremu zlecono zadanie, z którego nieudolnie próbowała się wywiązać, żeby przypodobać się McLaggen. Najgorsze było to, że cały czas obwiniała o to te przeklęte blondyny, a sprawczynią tego wszystkiego był nie kto inny jak Tomson-Jones.

— Hej, nie tak ostro! — zawołał Ted i po raz pierwszy spojrzał na nią tak surowo. Tyle że Crystal nie miała zamiaru ustąpić. Była wściekła i Liz miała szczęście, że nie było jej teraz obok. Aż krew w niej wrzała na myśl, że jeszcze chwilę temu Elizabeth siedziała naprzeciw niej w bibliotece, mając być dla niej wsparciem, a pewnie w głowie gromadziła kolejne pomysły na ośmieszające ją karykatury.

— Niby czemu? Właśnie próbujesz mi powiedzieć, że ta sama Liz, która stara się grać moją koleżankę, uwiecznia wszystkie moje błędy i podtyka mi je pod nos, żebym się załamała. Jak niby mam zareagować?

— Twoje trzecie oko jest całkowicie ślepe, Złośnico — mruknął Teddy, kręcąc głową, ale najwidoczniej złagodniał po tym, co powiedziała. Westchnął ciężko i spojrzał na zachód słońca. — Pamiętasz, jak mówiłem ci, że Lizzy jest specyficzna trzeba na nią patrzeć z przymrużeniem oka? — zapytał, a Chris z zaciśniętymi wargami kiwnęła głową. — A kojarzysz, jak mówiłem, że ona nie radzi sobie w relacjach i w ogóle? — Kolejne kiwnięcie. — No to ona bardzo sobie nie radzi... — mruknął, a Crystal miała ochotę go walnąć, bo liczyła na jakieś lepsze wytłumaczenie. — Mam wrażenie, że ona po prostu urodziła się bardzo zagubiona i ta jej cała odmienność nie pozwala jej się odnaleźć.

— Czyli ona była taka zawsze? — spytała przez zaciśnięte zęby, dostrzegając na jego twarzy tę samą troskę, którą widziała chwilę wcześniej, gdy patrzył na nią. Czy Ted był na tyle dobry, że bronił ludzi, których lubił niezależnie od tego, jak bardzo beznadziejni byli?

— Od kiedy pamiętam — westchnął, a potem uśmiechnął się i dodał: — a znam ją od urodzenia.

— Czasami ciężko mi uwierzyć, że ona i Anthony są rodzeństwem — przyznała, pozwalając by jej złość zeszła na drugi plan i przysunęła się do Teda, czując, że koc i płomyk powoli przestają wystarczać i grudniowy chłód na nowo zaczyna im grozić.

— Co nie? Totalnie porąbane... — powiedział z nieukrywanym rozbawieniem, albo raczej radosną ulgą, że ktoś podziela jego zdanie w tej kwestii. Posłał jej szeroki uśmiech, ale kiedy znów spojrzał na horyzont, wyraz jego twarzy spoważniał. — Ale wiesz, Liz zawsze uwielbiała dawać wszystkim jakieś bzdety, które sama robiła. Kiedy byliśmy mali, wszyscy to postrzegali jako coś uroczego i zyskiwała sobie tym sympatię ludzi, no i dostrzegała w tym sposób na budowanie relacji. Nie patrz tak na mnie, sam kiedyś robiłem laurki dla babci z nadzieją na ciasto, więc trochę rozumiem... — mruknął, gdy dostrzegł jej sceptyczną minę, ale nie udało mu się całkowicie rozluźnić atmosfery. — Tylko, że w Hogwarcie ten sposób raczej się nie sprawdzał, a przy okazji Liz zawsze robiła to tak, że podrzucała swoje prezenty, bo wręczane ich bezpośrednio ją przerastało. Rodzina i przyjaciele udawali, że nie wiedzą, kto jest autorem tych rękodzieł i zachwalali je na głos, a wtedy Lizzy czuła się zaakceptowana i otwierała się przed nimi. Taki sposób na radzenie sobie... — wzruszył ramionami, wzdychając. — Nikt nie powiedział jej, że nie zadziała to w przypadku rówieśników...

— Chcesz mi powiedzieć, że Lizzy próbowała się zaprzyjaźnić z ludźmi, podrzucając im pod poduszki obrazki, pokazujące ich porażki? — spytała z wątpliwością w głosie, nie potrafiąc uwierzyć w to, jak dziwna jest Liz. — Ktoś się dziwi temu, że ona nie ma przyjaciół?

— Ona ma przyjaciół, Chris! — oburzył się Ted i spojrzał jej prosto w oczy, mierząc ją krótko spojrzeniem, ale pod wpływem jej wzroku skapitulował. — Niewielu, ale ma... I tak, próbowała w ten sposób się zaprzyjaźnić. I nie, te ilustracje nie pokazują porażek, a rzeczy, które ją... Powiedzmy, że inspirują. Odpuść sobie to wywracanie oczu... — powiedział, gdy dostrzegł jej reakcję, a Crystal rzuciła mu wymowne spojrzenie, bo przecież to on był mistrzem, jeżeli chodziło o teatralne wywracanie oczu w każdym momencie. — Nie powiedziałem, że jest w stu procentach normalna... Z resztą ja też nie jestem! I ty też nie. Bycie innym jest spoko, jest ciekawe, ale często też niezrozumiałe... — skwitował, po czym zadumał chwilę, a gdy tak myślał, przywodził jej na myśl jej tatę. Bo Remus często miał podobnie, że mówił jedno zdanie, a potem długo się nad nim zastanawiał, wpatrując się w dal, jakby odpowiedź czy jakieś rozwiązanie rozmywało się na horyzoncie. Z lubością patrzyła na niego, uspokajając się nieco, tak jakby to miało miejsce przy jej ojcu. — No i rzadko kiedy rozumiem Lizzy. Dla niej to, co dla innych jest całkowicie beznadziejne, jest fascynujące.

— Fascynują ja moje potknięcia?

— Myślę, że ona dostrzega w nich coś więcej — odparł dość enigmatycznie, ignorując jej ironiczny ton. — Uwierz mi, mam cały plik takich obrazków i nie wszystkie rozumiem, ale moim zdaniem są genialne. Ta dziewczyna serio ma talent. Pamiętam, jak grałem swój pierwszy mecz — powiedział, a Chris z całych sił powstrzymała się od ponownego wywrócenia oczami i sama już nie wiedziała czy to ze względu na stwierdzenie, że bohomazy Liz to oznaka talentu, czy fakt, że Ted znowu zaczynał mówić o quidditchu. — To było na trzecim roku. Przegraliśmy, a ja oberwałem tłuczkiem i prawie spadłem z miotły. Nic nie mów... — przerwał jej, zanim ona zdążyła mu się wtrącić, jakby czytał jej w myślach. — Quidditch jest super! No ale byłem wtedy wściekły jak cholera. Dwa dni później na mojej ławce leżał obrazek, a na nim namalowana scena z meczu, kiedy wisiałem głową w dół, trzymając się miotły jedynie nogami, a szata okręciła mi się wokół głowy. Naprawdę byłem wtedy zły, bo to był mój pierwszy mecz, bardzo ważny, a ja myślałem, że się ośmieszyłem... Spytałem więc Lizzy, co to ma w ogóle znaczyć, a wiesz, co ona mi wtedy powiedziała?

— Oświeć mnie...

— Że wyglądałem wtedy, jak żółty koliber i że to była najpiękniejsza rzecz w tym meczu — mówiąc to, uśmiechnął się i nie był to uśmiech sarkastyczny, czy taki przesadnie szeroki, jaki zwykł robić, gdy mówił coś głupkowatego, ale po prostu szczery. — To było tak urocze, tak niewinne, że nie potrafiłem już się złościć i od tamtej chwili staram się patrzeć na te jej małe arcydzieła inaczej. Doszukuję się w nich czegoś zupełnie porąbanego, dzięki czemu mogę zmienić perspektywę — przyznał i spojrzał na nią w taki sposób, jakby doszukiwał się w niej namiastki dobra, która mogłaby mu uwierzyć i chociaż Chris nie chciała tego przed sobą przyznać, a już tym bardziej na głos, chyba mu się to udało. Nie zmieniało to faktu, że te całe arcydzieła, jak je nazwał Ted, strasznie ją denerwowały, to faktycznie, być może mogło się zdarzyć tak, że źle odebrała intencje samozwańczej artystki. — Też tego spróbuj, bo musisz mi wierzyć na słowo, ale nie ma drugiej tak dobrodusznej osoby jak Lizzy Tomson-Jones.

— Sam się z niej nabijasz — powiedziała, łapiąc się jakiegokolwiek argumentu, byleby tylko nie skapitulować tak łatwo i nie przyznać mu od razu racji.

— Nieprawda — zaperzył się Ted. — Uwielbiam ją!

— Śmiejesz się z jej wróżb!

— Z tego każdy się śmieje, bo wróżbiarstwo to bzdury! — odpowiedział od razu, a Chris musiała się z nim zgodzić. — Nikomu nie jest na rękę, że ona w to wierzy. Czasami nie wiem, jak jej pomóc, jak ochronić ją przed całym tym światem...

Crystal przyglądała mu się, nie rozumiejąc jakim cudem w jednej osobie może być tyle sprzeczności, a ostatecznie na wierzch zawsze wybijało się to co najlepsze. Znała Teddy'ego w miarę krótko, ale zdążyła zauważyć, że inaczej zachowywał się przy ludziach, a zupełnie inaczej gdy byli sami.

— Wytłumacz mi to — poprosiła cicho, patrząc na jego reakcję.

— Wybacz, ale nie mam bladego pojęcia, jak układ księżycowy Saturna wpływa na to czy masz sraczkę czy nie — powiedział poważnym tonem, a potem sam zaśmiał się ze swojego żartu.

— Nie o tym mówię. — Pokręciła głową z niedowierzaniem. — Wytłumacz mi swoje zachowanie.

— Co z nim nie tak?

— Masz dwie twarze — odpowiedziała całkowicie poważnie.

— Mówisz, że jestem dwulicowy?

— Nie o to mi chodzi, głupku — jęknęła i sprzedała mu sójkę w bok, na co on roześmiał się wesoło. Nie spuszczał jednak z niej wzroku, co wydawało się być niemą prośbą by kontynuowała. Chris ogarnęła spojrzeniem jego twarz i westchnęła. — Z jednej strony jesteś popularnym, zabawnym typem, który robi sobie ze wszystkich żarty, nie bierze nic na poważnie i nie stroni od kąśliwych komentarzy. Wszyscy cię lubią, uczniowie, nauczyciele, dosłownie wszyscy. Chodzisz z permanentnym uśmiechem na twarzy i nic nie może ci zepsuć humoru. Zawsze otaczasz się mnóstwem ludzi i wydaje mi się, że czerpiesz z tego radość — powiedziała, opisując tego Teda, którego zawsze można było spotkać na korytarzach szkolnych czy lekcjach. Teddy uśmiechnął się krzywo, jakby już zrozumiał do czego zmierzała. — A z drugiej strony, kiedy jesteśmy sami stajesz się zupełnie innym facetem. Jakbyś szukał spokoju i chciał odciąć się od tego wszystkiego, co przed chwilą powiedziałam. Przestajesz szczerzyć się jak głupi, tylko uśmiechasz się szczerze, a nawet pozwalasz sobie na smutek i powagę. Nie gadasz głupot, jesteś wyrozumiały, cichy, bardziej stonowany. Wiesz kiedy i co powiedzieć, ale umiesz też milczeć, nie robisz głupich żartów, nie potrzebujesz żadnej publiki. Jesteś taki skupiony i melancholijny, taki... — przerwała nagle, bo zrozumiała, że kolejne słowa, które padłyby z jej ust, mówiłyby, że Ted jest niezwykle podobny do jej ukochanego taty. Zrozumiała właśnie, że dzięki temu poczuła taką więź z Tonksem i tak łatwo się przed nim otworzyła. Uśmiechnęła się na tę myśli. — Uwielbiam jednego i drugiego Teda, ale nie wiem, który jest prawdziwy.

— A czy to musi być tak, że tylko jeden jest prawdziwy? Mam wiele twarzy... — odparł dość tajemniczo i jakby na potwierdzenie swoich słów sprawił, że jego włosy, nos i uszy zaczęły zmieniać swój kształt.

— Nie rób tego — poprosiła, łapiąc go za rękę, na co przestał bawić się swoim wyglądem i wrócił do swojej normalnej twarzy.

— Czego?

— Nie udawaj. Nie przede mną... — powiedziała łagodnie, a w czarnych oczach Teda coś się zaszkliło, jakby ta prośba przełamała jakąś barierę. Dla Chris to właśnie on był najbliższą osobą w tym miejscu, otworzyła się przed nim i zwierzyła z wszystkich swoich problemów, zatrzymując dla siebie jedynie to, co konieczne. Zależało jej na tej relacji, ale skłamałaby mówiąc, że do tej pory dawała od siebie tyle samo co on, bo po prawdzie to Teddy był dla niej znacznie większym wsparciem niż ona dla niego. I nadszedł czas by to zmienić. — Oczekujesz, że otworzę się przed tobą, więc zrób to samo.

— Moje życie nie jest idealne, chociaż niektórzy myślą inaczej... — mruknął, wzdychając ciężko i odchylił głowę do tyłu, opierając ją o drzewo. Crystal nigdy nie twierdziła, że jego życie miałoby być idealne, bo nikogo takie nie było. Z resztą miała świadomość, że wychowywał się w niepełnym domu, że jego ojciec zostawił profesor Tonks, zanim Ted się urodził. Przecież Lizzy nieco jej opowiedziała, a i Teddy dał jej do zrozumienia, że doskonale rozumie jej tęsknotę za rodzicami. Wiedziała też, że o tym się nie mówiło, ale obiecała sobie tamtego wieczora w kuchni, że gdy jej przyjaciel będzie chciał jej się zwierzyć, to będzie obok. — Nie chcę wyciągać brudów z przeszłości.

— Teddy, ja wiem — szepnęła, zastanawiając się jeszcze chwilę czy powinna poruszać ten temat. — Wiem, że twój ojciec odszedł.

— Wiesz... — mruknął, jakby analizując to jedno, krótkie słowo i wszystko to, co za nim się kryje. Pokiwał powoli głową, uśmiechnął się krzywo i wciągnął ze świstem powietrze, dając sobie czas na ułożenie myśli. — Czasami myślę, że to przez metamorfomagię, że mogę być kim zechcę, zmienić się w każdym możliwym momencie. Moja mama w naszym wieku ciągle zmieniała wygląd, bawiła się tym i sprawiało jej to ogromną radość. Ja robię to, bo... — zawiesił głos, kręcąc głową. — Wybacz, gadam głupoty.

— Jak raz, gadasz do rzeczy — przyznała Chris, ściskając mocno jego ramię, chcąc pokazać, że naprawdę może jej o wszystkim opowiedzieć.

— To dziwne, bo nie rozmawiam o tym z nikim... — przyznał z delikatnym, smutnym uśmiechem. — Znaczy czasami się odważę i pogadam z moimi wujkami, ale tak naprawdę tylko Tony wie, jak jest.

— Nic dziwnego, jest twoim najlepszym przyjacielem — powiedziała, uzmysławiając sobie, jak Ted i Tony różnią się od siebie i że mimo to łączy ich niezwykle silna przyjaźń.

— To prawda, ale dzięki temu, że on wie, to wszystko nie zżera mnie od środka i mogę dalej udawać — powiedział i ponownie zadumał się nad swoimi słowami. — Chociaż czy ja udaję?

— Dlaczego ciągle zmieniasz wygląd, Teddy? — spytała, chcąc naprowadzić jego zbłąkane myśli na tor początkowej rozmowy. Tonks zacisnął wargi, jakby coś nie chciało mu przejść przez usta.

— Bo nie wiem, kim jestem... — przyznał, mówiąc niezwykle wolno i ostrożnie — nie wiem tego tak do końca. Mam wrażenie, że nigdy się nie dowiem, bo nigdy nie poznam mojego ojca. Wiem o nim tak niewiele, bo...

— Nie mówi się o nim — dokończyła za niego, a on przytaknął.

— Wszystko, co wiem, wręcz wyrwałem z ust moich bliskich. To jakaś cholerna zmowa milczenia! — krzyknął ze złością, a jego włosy zrobiły się na chwile wściekle czerwone i nastroszyły się, żeby zaraz potem zblaknąć i opaść mu na czoło. — I ja sam zgodziłem się w niej uczestniczyć...

— Dlaczego tak jest?

— Mój tata odszedł nagle, nic tego nie zapowiadało, a przynajmniej o niczym takim nie wiem — powiedział z ogromnym smutkiem w głosie. — Moja mama załamała się i długo nie potrafiła do siebie dojść. Ze względu na mnie wywróciła całe swoje życie do góry nogami. To bardzo trudne żyć ze świadomością, że jesteś dla kogoś najważniejszy, że jesteś jego całym światem — przyznał gorzko, chociaż Crystal w pierwszej chwili nie mogła zrozumieć sensu tego zdania, bo przecież bycie dla kogoś ważnym to pozytywna rzecz. Teddy nie czekał jednak na jej reakcję, bo zaraz kontynuował: — Temat mojego taty stał się tematem tabu, zanim nauczyłem się chodzić. W pewnym momencie wszyscy uznali, że tak będzie najlepiej. Starali się, żeby nic nie przypomniało mamie o nim, ale mnie nie mogli się pozbyć...

— Jesteś jego synem, to oczywiste, że będziesz przypominać o nim swojej mamie — zauważyła spokojnym głosem, nie chcąc wytrącić Teda z jego myśli, ale chciała go zapewnić, że nie jest niczemu winny, a odniosła wrażenie, że właśnie tak się czuł.

— Nie o to chodzi... — mruknął z żalem i oblizał nerwowo wargi, a potem przyznał z trudem: — Ja byłem do niego bardzo podobny, Chris.

— Byłeś? — zdziwiła się Crystal, przyglądając mu się uważnie i pomyślała sobie, że Teddy był niezwykle podobny do profesor Tonks, ale nie musiało to przecież wykluczać podobieństwa między nim, a ojcem. Ted zamrugał kilkakrotnie, próbując chyba opanować emocje i spróbował przemówić dalej spokojnym tonem, chociaż głos nieco mu drżał:

— Metamorfomag z początku nie panuje nad swoimi zdolnościami. Podobno chwilę po moich narodzinach miałem już zielone włosy, a babcia zawsze wspomina, że jak miałem czkawkę, to nos rósł mi do rozmiarów ziemniaka. Zupełnie tego nie kontrolowałem, ale moja prawdziwa twarz była na dłuższą metę zawsze taka sama, rozumiesz? — spytał, spoglądając na nią, a Crystal kiwnęła głową, chociaż nie była pewna czy faktycznie wszystko było dla niej jasne. — Była naturalna przez większość czasu, włosy też, zmieniały się dopiero wtedy, gdy odczuwałem silniejsze emocje czy coś... Im byłem starszy, tym bardziej miałem wrażenie, że mama nie może na mnie patrzeć.

— Teddy... — szepnęła, chcąc go zapewnić, że przecież tak nie mogło być, tym bardziej, że widziała nie raz z jaką czułością profesor Tonks odnosi się do swojego syna. Pamiętała przecież moment po wygranym meczu, kiedy to właśnie matka Teda była pierwszą osobą, która znalazła się obok niego i gratulowała mu sukcesu.

— Wiem, że mnie kochała, że kocha mnie nad życie. Zawsze tak było i będzie — powiedział pewnie i głośno, jakby chciał dać do zrozumienia, że ma tego świadomość. Nie zmieniło to jednak faktu, że był przy tym niezwykle smutny. — Po prostu z roku na rok coraz bardziej byłem podobny do taty, wiele po nim odziedziczyłem... Włosy, nos, podbródek... Kiedy mama patrzyła na mnie, widziała jego. Gdy miałem pięć lat, przyjęła pracę w Hogwarcie, a ja swoim dziecięcym rozumem doszedłem do wniosku, że to dlatego, że jestem do niego podobny.

— Przecież to nic złego — zapewniła go Crystal, myśląc jednocześnie o tym, że przecież sama jest niezwykle podobna do swojej mamy, ale odziedziczyła też sporo po tacie i nie mogłaby uważać tego za coś niedobrego. Nawet jeżeli często kłóciła się z Maggie, to nawet przez myśl by jej nie przeszło, że mogłaby czuć się źle z tym, że jest do niej podobna.

— Z jednej strony nie, ale z drugiej... — przyznał Ted, nie wiedząc do końca, jak ubrać w słowa swoje myśli. — Zrozum, nie miałem taty, a moja mama momentami miała w oczach łzy, kiedy mi się przyglądała. Postanowiłem to zmienić. Chyba każdy pięciolatek by tak powiedział, ale wtedy mama była kobietą mojego życia i zrobiłbym dla niej wszystko.

— Dlatego zacząłeś bawić się wyglądem — bardziej przyznała niż zapytała, ale on i tak kiwnął głową. Serce ją bolało, gdy tak słuchała jego opowieści. Nie potrafiła nawet pomyśleć o tym, że Teddy przez całe życie borykał się z konsekwencjami decyzji swojego ojca i to w ogromnej mierze kontrolowało jego życie. Teraz już w większym stopniu mogła zrozumieć zachowania Tonksa, który od zawsze starał się sprawić, by przy nim ludzie czuli się dobrze, z początku tylko jego mama, a potem po prostu wszyscy, a on z czasem zatracił się w spełnianiu tych oczekiwań.

— Nie tylko. Ja zmieniłem swój wygląd, Chris. Usta, nos, włosy... — mówiąc to, bezwiednie dotknął swojej twarzy, tak jakby była ona jakąś maską, czymś zupełnie obcym i wydało się to strasznie przykre. — Nie od razu, krok po kroku. Przyglądałem się babci i mamie, i próbowałem się do nich upodobnić, a później... Tak już po prostu zostało.

— Co na to twoja mama?

— Nic. Znaczy... — Wzruszył ramionami, jakby nie wiedział, co powiedzieć. — Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale dostrzegam ulgę w jej oczach. Wiem, że od tamtego czasu nie ma między nami tej bariery i bardzo się z tego cieszę, ale czasami mam wrażenie, że tak naprawdę noszę maskę.

Spojrzała na niego ze współczuciem, ale przede wszystkim ze zrozumieniem. Bo ona przecież też udawała kogoś innego, chociaż nie kłamała również do końca. Przywdziała maskę Crystal Owen, która nie była córką Remusa Lupina, nie była dzieckiem wilkołaków i nie miała z nimi nic wspólnego, a mimo wszystko na co dzień była przecież sobą, chociaż nie do końca... Chciałaby być prawdziwą sobą, tak całkowicie i nie musieć już udawać. Domyślała się, że dokładnie to samo czuł Teddy. Tyle, że w jej przypadku wystarczyło zacząć mówić i przyznać się do wszystkiego, czego przecież nie mogła zrobić, nie w tym momencie, a Tonks musiałby zmienić całą swoją twarz, którą przecież wszyscy znali od lat. Kiedy to sobie uświadomiła, wiedziała, o co chciała poprosić swojego przyjaciela. Drżącą dłoń przyłożyła do jego zmarzniętego policzka, zapomniała zupełnie, że siedzą nad wodą w grudniowy wieczór, i skierowała jego smutną twarz w swoją stronę. Teddy spojrzał na nią zdziwiony, ale nie odwrócił wzroku.

— Proszę, pokaż mi prawdziwą twarz Teda Tonksa — powiedziała łagodnie, a Teddy otworzył usta, jakby chciał jej przerwać, jakby w ogóle chciał powiedzieć, że nie nazywa się Ted Tonks. Jednak cokolwiek chciał wtedy zrobić, zrezygnował z tego. Zamknął oczy, zaciskając mocno powieki, jakby ta zmiana była bardzo bolesna, ale mimo tego chwilę później jego twarz zaczęła się przekształcać. Wydłużyła się nieco, chociaż bardzo nieznacznie, a linia żuchwy zarysowała się mocniej, nadając twarzy bardziej prostokątny kształt, a nie jak zwykle odrobinę trójkątny. Odcień jego cery nie zmienił się, ciągle był jasny, tak jak u niej. Nos natomiast, który zazwyczaj był raczej drobny, ale jednocześnie delikatnie zadarty ku górze, poszerzył się nieco i wyprostował, stając się bardziej zwyczajnym. Włosy nie zmieniły się na długości, ciągle były przydługie i opadały mu na czoło, kręcąc się przy skroni, za to ich kolor stał się bardzo naturalny, nie niebieski czy zielony, jak miał w zwyczaju nosić, ale jasnobrązowe, tak zwyczajne, że wydawały się być wręcz nijakie. Crystal patrzyła na tą przemianę w milczeniu, bojąc się nawet zaczerpnąć oddechu, pod swoją dłonią czuła jak skóra na jego policzku nieznacznie faluje i rozgrzewa się pod wpływem zmiany. Przyglądała się Tedowi, temu oryginalnemu, najprawdziwszemu, takiemu, jakim się urodził, a był to widok tak dziwnie znajomy, swojski, w jakiś sposób przez nią ukochany, że aż ścisnęło jej serce. Była wdzięczna za to, że jej zaufał, że pokazał jej tą cząstkę siebie, którą ukrywał przed wszystkimi. I kiedy Teddy z oporem otworzył oczy i ujrzała te dwa niezmiennie czarne węgielki, które zalśniły niespodziewanie od łez, te same, których nie potrafiłaby pomylić z czymkolwiek innym, zrozumiała, że ją i Teda łączy więź, która stała się już nierozerwalna. Sama poczuła, jak zbiera jej się na płacz, objęła więc Tonksa mocno i łamiącym się głosem szepnęła: — Dziękuję, że jesteś.

***

Może to dziwnie zabrzmi, ale pełna emocji rozmowa z Tedem uspokoiła ją. Czuła się po prostu lepiej, kiedy Tonks otworzył się przed nią, a ona mogła mu w jakiś sposób okazać wsparcie i zapewnić, że zawsze, gdy będzie tego potrzebował, to ona zjawi się obok. Myśl, że ma Teddy'ego obok siebie, że jest przy niej ktoś niezwykle bliski, działała kojąco na jej nerwy. Nie zmieniło to jednak faktu, że ten weekend miał minąć pod znakiem egzaminów.

Zarówno sobota, jak i niedziela, zostały podzielone na dwie części. Od rana miały mieć miejsce egzaminy teoretyczne, potem był czas na obiad, a po południu część praktyczna. Sobota oznaczała sześć egzaminów, a niedziela pięć. Ze względu na brak czasu, nauczyciele zdecydowali, że zagadnienia z obu klas znajdą się w jednym arkuszu egzaminacyjnym. Było to znaczne uproszczenie dla Chris, która nie musiała się męczyć z dwoma testami z każdego przedmiotu. Nie umniejszało to jednak tego, że cały weekend miała mieć wyrwany z życiorysu, wypełniony po same brzegi, z wyliczonymi przerwami między kolejnymi egzaminami, w ciągu których miała jeść, oddychać i myśleć o wszystkim innym tylko nie ocenach i sprawdzianach.

Stała przed salą na pierwszym piętrze, drepcząc w miejscu i rozglądając się dookoła. Ten dzień był wyjątkowo nieudany, a to jeszcze nie był koniec. Co prawda pozostał jej tylko jeden egzamin praktyczny, ale za to były to eliksiry, które z pewnością by zawaliła nawet, gdyby nie wydarzyło się to wszystko.

Sobota wymęczyła ich wszystkich, bo trzeba przyznać, że Ted, Tony i Lizzy nie odstępowali jej na krok. Po prawdzie obecność tej ostatniej Chris taktownie ignorowała ze względu na Tonksa, bo osobiście nie potrafiła zapomnieć, że to Liz podrzucała jej te wszystkie obrazki, na które nie potrafiła spojrzeć inaczej niż na wyśmiewanie jej błędów. Ale cóż, to nie był moment, żeby się tym zajmować, a musiała przyznać, że obecność całej tej grupy wsparcia była nieoceniona. Odprowadzali ją na każdy egzamin, Teddy trzymał ją za rękę, a Tony spokojnym głosem wymieniał najważniejsze rzeczy z danego przedmiotu, robiąc swoistą powtórkę dla Crystal. Potem czekali, aż Lupin skończy pisać, żeby opanować jej nerwy i panikę. Zaczęło się źle, bo nie zdążyła wypełnić całego arkuszu z Zaklęć, pozostawiając kilka zadań pustych, ale później Teddy wepchnął ją zapłakaną, nie zważając na protesty, wprost w ramiona swojej matki, która w asyście profesor Vector i Slughorna przeprowadziła egzamin z OPCMu. Co więcej zrobiła to w taki sposób, że nie dość że uspokoiła Crystal, to przepytała ją tak, że nawet się nie zorientowała. A kiedy profesor Tonks z uśmiechem oznajmiła, że to koniec i oby tak dalej, Chris nie mogła wyjść ze zdziwienia. Kolejny był sprawdzian z zielarstwa, który również poszedł całkiem gładko. Dobra passa trwała do końca dnia, bo część praktyczna z tych przedmiotów nie była dla niej żadnym problemem, a nawet była przekonana, że dzięki praktyce nadgoniła niedociągnięcia teoretyczne z zaklęć. W międzyczasie jej przyjaciele donosili jej z kuchni przekąski, pilnując, by zjadła cokolwiek tego dnia, a gdy wieczorem matka Teddy'ego wypuściła ją z sali, wszyscy ledwo trzymali się na nogach.

I chociaż był to niezwykle trudny dzień, a Chris była wykończona fizycznie i cierpiała też na potworny ból głowy, to liczyła, że niedziela przebiegnie w dokładnie taki sam sposób. Niestety tak się nie stało. Po pierwsze, zaspała i zbiegła z wieży Gryffindoru w ostatniej chwili, gdzie czekali już Ted i Anthony. Zdziwieni nieobecnością Lizzy, której Crystal nie widziała w dormitorium, nie mieli jednak czasu by jej szukać i pobiegli szybko na egzamin z Historii Magii, który nie ma co ukrywać, poszedł jej beznadziejnie.

Gdy wyszła z sali nie było przed nią nikogo, co wyraźnie ją zaniepokoiło, ale nie miała czasu szukać Teda, bo zaraz była już wołana na kolejny egzamin. Miała wrażenie, że wszystko pomieszała i pomyliła najmniejsze szczegóły z transmutacji. I kiedy po oddaniu arkusza opuściła salę, nie mając już sił na dalszą walkę, wpadła na chłopaków, którzy mieli raczej nietęgie miny.

Właściwie to mało powiedziane, Teddy aż kipiał ze złości, a Tony był rozbrajająco smutny. Nie zdążyła nawet spytać, co się stało, dlaczego wcześniej zniknęli bez słowa, kiedy Anthony odezwał się cicho:

— Lizzy.

— Co z nią? — spytała, przerażona ich powagą. Ted z wściekłością uderzył w ścianę i zaczął krążyć dookoła nich.

— Dziś rano chciała wywróżyć wyniki twoich egzaminów w sali od wróżbiarstwa — przyznał Tony cicho, ledwie otwierając usta, a Chris miała wrażenie, że w środku jest równie wściekły co Ted. — Spadła z drabiny...

— Raczej ktoś jej w tym pomógł — wysyczał Tonks, przystając na chwilę i wymienił z Chris długie spojrzenie, które mówiło wystarczająco. Crystal doskonale sobie zdawała sprawę, że jeżeli ktoś miał pomóc Lizzy w upadku z drabiny, to z pewnością były to te same osoby, które nazywały ją Szajbuską Jones. Jej podejrzenie padło od razu na zgraję z piekła rodem z Jo McLaggen na czele i wiedziała, że Ted również tak myśli.

— Jest w skrzydle szpitalnym. Strasznie się poturbowała, złamała rękę, a do tego potwornie panikuje — wyjaśnił dalej Tony, a Chris biegała spojrzeniem między dwójką chłopaków.

Widziała po nich, że przyszli tu z obowiązku, żeby poinformować ją o tym, co się stało, ale najchętniej pobiegliby do skrzydła szpitalnego i siedzieli tam przy Lizzy, albo znaleźli Jo i pokazali jej, co o niej myślą. Wiedziała też doskonale, że gdyby poprosiła ich, żeby zostali z nią, zrobiliby to. I Merlin jej świadkiem, że miała cholerną ochotę to zrobić. Ale nie mogła... Co z tego, że nadal była zła na Liz. Ciągle miała jej za złe te ilustracje i całe te podchody, a tłumaczenia Teddy'ego nie przemawiały do niej całkowicie. Nie zmieniało to jednak faktu, że współczuła dziewczynie i sama od dawna chciała utrzeć nosa swoim współlokatorom, które uwzięły się na Lizzy. Z resztą widziała, jak całą sytuacją przejmują się chłopacy i okrutnym byłoby z jej strony, gdyby ich zatrzymywała przy sobie, nawet jeśli ich potrzebowała. Dlatego pokiwała głową i powiedziała:

— Idźcie do niej.

Tak też została sama, napisała egzamin z eliksirów, dając z siebie wszystko, bo była to jedyna szansa na otrzymanie pozytywnej oceny z tego przedmiotu. Potem podczas części praktycznej z transmutacji zestresowała się potwornie, bo w komisji zasiadła sama dyrektor McGonagall. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Z transmutacją jako tako sobie radziła, ale jeżeli chodziło o praktyczną część eliksirów, to od początku swojego pobytu w Hogwarcie miała z tym problemy. Jedynym pocieszeniem był fakt, że egzamin nie odbywał się w lochach, a w sali na pierwszym piętrze, gdzie były okna i być może szansa na to, że nie zrobi jej się niedobrze podczas warzenia mikstury. Nie zmieniało to jednak faktu, że stresowała się potwornie, a wszystkie emocje zaczynały z niej schodzić, powodując roztargnienie. Dreptała więc w miejscu na opustoszałym korytarzu, recytując w głowie przepisy kolejnych eliksirów.

Sala, w której miała mieć egzamin, znajdowała się we wnęce, tak że mogła ze spokojem schować się za rogiem i nie rzucając się nikomu w oczy, czekać na sprawdzian. Nie spodziewała się jednak, że przyjdzie jej kogoś spotkać, bo niedzielne wieczory były raczej spokojne. Zdziwiła się więc, gdy usłyszała roznoszące się po korytarzu dźwięki ciężkich kroków. Instynktownie przylgnęła do zimnej ściany, żeby ta osoba jej nie zauważyła, bo ostatnim czego chciała, to wdać się w rozpraszającą dyskusję. Liczyła, że ten ktoś po prostu przejdzie i będzie miała spokój, ale w tamtej chwili do tych kroków dołączyły kolejne, a potem usłyszała dobrze znany głos:

— Tata?

— Anthony, dobrze cię widzieć. — Poczuła się potwornie dziwnie, będąc świadoma, że właśnie podsłuchuje Tony'ego i jego tatę, tym bardziej, że chociaż bardzo pogodny i przyjemny dla ucha głos ojca rodzeństwa Tomson-Jones, wydawał jej się znajomy. Chciała wychylić się zza ściany i spojrzeć na Anthony'ego i jego tatę, ale miała wrażenie, że byłoby to bardzo niewłaściwe. Nawet bardziej niż przysłuchiwanie się im. — Wszystko w porządku?

— Nie do końca — odpowiedział dość markotnym głosem Tony. — Co tutaj robisz? Przyjechałeś do Lizzy?

— Ja...

— Jesteś tutaj służbowo — powiedział za ojca chłopak, a Chris wyczuła zawód w jego głosie. Nie znała do końca wszystkich zwyczajów szkolnych. Wiedziała właściwie tylko tyle, ile powiedział jej tata i ile sama zdążyła się dowiedzieć. Jednak sądziła, że rodzice nie wpadają sobie od tak do szkoły, chyba że coś stało się jakiemuś uczniowi, tak jak to miało miejsce w przypadku Lizzy. A przynajmniej tak pomyślała po tym, jak usłyszała, że Tony miał nadzieję, że ojciec przyjechał do jego rannej siostry. — W ogóle wiesz, co się stało?

— Wiem, profesor Dunbar wysłała do nas sowę — odpowiedział natychmiast ojciec bliźniaków, a potem westchnął i dodał: — Zajrzę do Lizzy, jak załatwię, co muszę.

— Dunbar nie wie wszystkiego — mruknął niechętnie Tony, a Chris myślała, że zaraz powie ojcu o ich domysłach w kwestii tego, kto mógł pomóc Liz w upadku z drabiny.

— Sam doskonale wiesz, że twoja siostra nie mogła sobie wymarzyć lepszej opieki niż tutaj — powiedział uspokajająco ojciec Tony'ego, a potem dodał: — Z resztą i tak długo wytrzymała bez wizyty w skrzydle szpitalnym, prawda?

— Prawda... — przyznał dość niechętnie Anthony, ale raczej dlatego, że nie chciał się kłócić z ojcem, niż gdyby miał się z nim zgodzić. Z resztą komentarz jego taty, choć zdaniem Chris dość trafny, chyba nie powinien paść z ust rodzica. — Właściwie to co cię tu sprowadza?

— Dobrze, że jesteś taki dociekliwy — przyznał z ulgą w głosie ojciec chłopaka. — To dobra cecha dla przyszłego aurora, ale pamiętaj, że do naszych obowiązków należy też papierkowa robota. A ja muszę uzyskać podpis i zgodę Tonks w kwestii odtajnienia akt z naszej starej misji.

— Przecież ona już od lat nie pracuje dla ministerstwa — powiedział Tony, a w jego głosie wybrzmiało zaciekawienie, które udzieliło się również Crystal. Nie raz już słyszała, że ktoś mówi o Anthonym, jako o przyszłym aurorze, a profesor Tonks kiedyś, podczas zajęć wyrównawczych wyjaśniła jej, że sama kiedyś była aurorem, czyli specjalnie wyszkolonym czarodziejem do walki z czarną magią. Ale przecież rzuciła tę pracę, żeby zacząć kolejną w Hogwarcie. Tym dziwniejsze było to, że ojciec Anthony'ego, który najwidoczniej również był aurorem, a nawet dawnym współpracownikiem matki Teda, zjawił się w szkole z jakąś sprawą, zapewne już nieaktualną.

— Departament Ósmy zaczyna grzebać w starych sprawach — przyznał cicho mężczyzna, a jego głos wskazywał sporą niechęć do tego tematu. Być może nie powinien nawet mówić o tym swojemu synowi, ale mimo to zrobił to.

— Dlaczego szukają dostępu do akt aurorskich? Przecież i tam mają wgląd do spraw kontrolnych... — mruknął Tony, zastanawiając się nad słowami ojca, a Chris zaczęła się gubić w tych wszystkich nazwach i urzędowych sprawach. Za to tata Anthony'ego mruknął jedynie z satysfakcją:

— Pomyśl, synku.

— Wasza stara sprawa... — mruknął Tony powoli, zastanawiając się nad tymi słowami, a potem z zainteresowaniem powiedział, tak jakby ułożył wszystko w tej swojej mądrej głowie: — Czy chodzi o tamten atak? Właściwie to dziwne, że dopiero teraz się za to zabrali. Ale przecież nie minęło jeszcze dwadzieścia lat, akta nie powinny być utajnione.

— Minęło osiemnaście, ale po wojnie Kingsley dekretem Ministra zamknął większość nierozwiązanych spraw, w których główni podejrzani zginęli i przeniósł je do archiwum, a to znaczy...

— To znaczy, że zostały utajnione, a skoro Departament Ósmy chce je zlustrować, to potrzebują zgody osób, które przy nich pracowały... — odparł bez zająknięcia Anthony, zastanawiając się jednak nad każdym swoim słowem, jakby analizując całą sprawę. A jego ojciec był wyraźnie zadowolony z tego, bo potakiwał synowi.

— Albo?

— Albo bezpośredniego pozwolenia Ministra Magii — odpowiedział natychmiast Tony, jakby udzielał odpowiedzi podczas egzaminu. Co z pewnością przypadło do gustu jego ojcu.

— Ten kurs aurorski to dla ciebie tylko formalność. Jestem z ciebie dumny.

— Profesor Tonks nie będzie chciała tego podpisać — powiedział Anthony, ignorując pochwałę ojca, ale Chris bardziej zainteresowało to, czemu matka Teda nie chciałaby podpisać tych dokumentów — nie w tej sprawie...

— Wiem, ale wszelkie procedury muszą być wykorzystane, zanim zwrócą się do Kinga. Wolę sam porozmawiać z Tonks, a nie żeby ktoś od nich ją odwiedził, bo wtedy... — przerwał nagle ojciec Tony'ego, a Chris domyśliła się, że ta sprawa dotyczy czegoś bardzo drażliwego. Westchnął ciężko. — No cóż, czas na mnie.

— Odwiedź Lizzy — powiedział Tony, a potem dodał cicho: — Proszę.

Crystal wstrzymała oddech od nadmiaru podsłuchanych informacji. Nie rozumiała czego właśnie była świadkiem. Pomiędzy Anthonym a jego ojcem dało się wyczuć coś dziwnego, czego nie potrafiła wyjaśnić, ponadto doskonale można było zrozumieć, że to raczej Tony'emu bardziej zależało na Liz niż ich tacie. Co w dziwny sposób sprawiło Chris dziwną przykrość, ale najbardziej poruszył ją temat starej sprawy, o której nie chciała słyszeć profesor Tonks. Co to mogło oznaczać? Co mogłoby być tak wstrząsające, że matka Teda nie chciała mieć z tym nic wspólnego? I co najważniejsze czy skoro to tak bardzo może nią wstrząsnąć, to czy możliwym by było, że to ma cokolwiek wspólnego z ojcem Teda? 

W następnym rozdziale:

Wyniki egzaminów wywołają spore emocje, ale przyniosą również krótką chwilę oddechu. Teddy i Crystal wykorzystają tę okazję, żeby dowiedzieć się więcej o sobie. Czy przeszłość i problemy Teda, w które jest zaplątana Amelia Luccatteli, będą kłopotliwe dla Chris? A może postara się mu w nich pomóc? Ale czy dobra rada Jo McLaggen nie okaże się przypadkiem groźbą? I dlaczego najbliższe spotkanie Klubu Pojedynków skończy się tragedią?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro