Rozdział XXXII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

wrzesień 1993 r

To był udany dzień i z zadowoleniem przyznał to sam przed sobą, kiedy patrzył, jak uczniowie pierwszego roku z ekscytacją i uśmiechem na ustach opuszczali jego klasę. Taki widok naprawdę pozwalał mu myśleć, że jest odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu. Że ma szansę być szczęśliwym i pomocnym. To naprawdę potrafiło podbudować człowieka. Jedynym, czego potrzebował przed swoją ostatnią lekcją - tym razem z rocznikiem Harry'ego, co czyniło te zajęcia jeszcze bardziej wyjątkowymi, była mocna, czarna kawa. Planował zamknąć się na chwilę w gabinecie tuż obok sali i poprosić skrzata, żeby przyniósł mu filiżankę kawy, która dodałaby mu energii. Co prawda do pełni było jeszcze sporo czasu, ale uczniowska werwa potrafiła zmęczyć człowieka, a już zwłaszcza początkującego nauczyciela. Ułożył papiery w równy stosik na biurku, gotów na przerwę, ale kiedy uniósł wzrok, spostrzegł, że nie jest w klasie sam.

W trzecim rzędzie ławek, dokładnie pośrodku sali siedział chłopiec. Był wyjątkowo szczupły, nawet jak na jedenastolatka, siedziała zgarbiony, wpatrując się uparcie w ławkę, na której leżała jego różdżka. Trudno było odgadnąć wyraz jego twarzy, bo burza poplątanych, ciemnych loków skutecznie ją zasłaniała. Remus był nauczycielem od trochę ponad tygodnia i nie pamiętał wszystkich nazwisk. To jedno jednak zapadło mu w pamięć z zaskakującą łatwością.

— Coś się stało, panie O'Neili? — zapytał, podchodząc do ławki chłopaka, zapominając o kuszącej wizji filiżanki kawy. Wziął krzesło i przysiadł się do chłopca, który spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi z nadąsaną miną.

— Nie wyszło mi.

— Masz na myśli zaklęcie? — spytał zaskoczony zarówno treścią jego wyznania, ale także tonem jego głosu, który wskazywał na ogromne rozczarowanie samym sobą. Zwłaszcza, że po tygodniowym wstępie merytorycznym, tego dnia po raz pierwszy zaczęli ćwiczyć praktyczne zaklęcia. Gdyby to była piąta klasa, zrozumiałby frustrację, ale to były pierwszaki. Na zajęciach jedynie dwóm osobom udało się poprawnie rzucić zaklęcie. — Dopiero dzisiaj je poznaliśmy, nie musisz od razu umieć je rzucić. Nauka to proces.

— Nie rozumie pan, profesorze, nic mi nie wychodzi — odpowiedział bezpośrednio, unosząc wysoko podbródek, w niepasującym do jego wieku geście. — Zaklęcia, Transmutacja, Eliksiry i Obrona... — wymieniał, mrużąc oczy i nie chcąc pokazać, jak bardzo leży mu to na sercu. — Jestem beznadziejnym przypadkiem.

— Richardzie, masz jedenaście lat i dopiero zaczynasz naukę — powiedział łagodnie Remus, który nie przewidział, że już w tak wczesnym etapie przyjdzie mu przeprowadzać rozmowy wychowawcze z uczniami. O ile wykładanie Obrony przychodziło mu bez trudu, to rozwiązywanie problemów młodych ludzi trochę go przerastało. — Podziwiam twoją ambicję, ale nie wymagaj od siebie zbyt dużo.

— Ale moi rodzice, oni byli prymusami — zauważył, a jego ciemna czupryna opadła mu na czoło, wcale nie dodając jego wzniosłemu wyznaniu powagi. Remus jednak nie zdradził swojego rozbawienia i ze skupioną miną słuchał chłopca, który najwidoczniej w swoim domu nasłuchał się zbyt wielu bzdur, które rodzice próbowali wepchnąć mu do głowy. — Najlepszymi z najlepszych. Wszystko im się udawało. Będą rozczarowani tym, że jestem taki beznadziejny.

Remus zrozumiał już, że patrząc na tego chłopca w pierwszej chwili nie dostrzegało się jego prawdziwej twarzy, a specjalnie przygotowaną postać, która miała dorównać przesadnym oczekiwaniom rodziców. Kiedy on był w wieku Richarda, rozpierała go energia, którą poświęcił na bieganie po zamku i błoniach ze swoimi nowymi kolegami, chociaż pierwsze dni również trzymał się książek i zadań. Miał jednak niepokorną duszę, jak na Huncwota przystało i dostrzegał to samo w Richardzie.

— Twoi rodzice powinni być z ciebie dumni — powiedział z pełną powagą, patrząc na chłopca, który chyba nie rozumiał do czego zmierza jego nauczyciel. — Musisz mi uwierzyć na słowo, ale wiem, że pewnego dnia dokonasz czegoś wielkiego.

Richard spojrzał na swojego profesora w sposób, który zapadł Remusowi w pamięć. Bo takiego błysku w oku nie można było zapomnieć. Lupin w tej chwili życzył sobie, żeby za kilka lat, gdy Richard O'Neili będzie już dorosłym mężczyzną, spotkać go i przekonać się, ile w życiu osiągnął.

***

Reece nie mógł znieść tej gadaniny, najchętniej położyłby się w swoim hamaku z flaszką przedniego burbona, którą udało mu się wymienić w mieście za kilka drewnianych zabawek w zeszłym miesiącu i znieczulił się skutecznie alkoholem. Zrobiłby tak, gdyby nie to, że do pełni został tydzień, a on chyba nie był ostatnio w najlepszej kondycji - zwłaszcza psychicznej i należało w tej sytuacji przeciągnąć jego abstynencję. Koszmar...

Otworzył okno, które skrzypnęło przeraźliwie, co nie powinno nikogo dziwić zważywszy na zardzewiałe zawiasy. Wyciągnął zza ucha papierosa i odpalił go, zaciągając się mocno i rozkoszując dymem, który wypełnił jego płuca. Ta krótka chwila pozwoliła mu zapomnieć, że już od dłuższego czasu siedział w chacie Riversa i wysłuchiwał piskliwego głosu Bucky'ego Greya. Reece naprawdę wolał, gdy chłopak był zachrypnięty i wypowiadał słowa z większym trudem. Wtedy można było słuchać go dłużej niż pięć minut. Teraz graniczyło to z cudem, tym bardziej jeśli faktycznie skupiało się na jego słowach.

O'Neili wiedział, że nie powinien tu być. Miał ważniejsze zobowiązania. Kobieta, którą kochał, kilka dni temu straciła ojca, nielegalnie przybywała w Wilczym Lesie, nie chcąc opuszczać zrozpaczonej matki i ryzykując przy tym naprawdę wiele. Reece powinien być teraz z Vią, powinien okazywać jej wsparcie, planować w jaki sposób pokieruje ich życiem tak, by mogli żyć szczęśliwie i nie przejmować się zasadami Riversa. Tymczasem słuchał wraz z innymi planów Benjamina, które kłóciły się z wszelką logiką, moralnością i dobrem watahy. Ale nikt się nie sprzeciwiał. Nikt kto miał prawo głosu...

— To się nie uda! — wykrzyknął Grey, a jego chuderlawa postać przemieściła się z jednego kąta izby w drugi. Nerwowo gestykulował rękoma, drżąc ze zdenerwowania. — Nie dostaniecie się do Ministerstwa Magii. To środek Londynu!

— Nie wiesz, jaką siłę ma moja wataha — stwierdził pewnym głosem Rivers, rozsiadając się wygodnie w obszernym fotelu z kuflem wina w dłoni, które co chwila sączył, nie robiąc sobie nic z rozemocjonowanego chłopaka, który ewidentnie się z nim nie zgadzał, a przecież tym czego Rivers oczekiwał, było całkowite posłuszeństwo.

— Benjaminie, tam są setki czarodziejów, którzy doskonale znają teren — powiedział Grey z paniczną bezradnością w głosie. Rozejrzał się po zebranych, szukając u Danzela, Phila i Reece'a wsparcia, ale żaden nie wyszedł mu z pomocą. Bucky sapnął nerwowo, zaczesując liche włosy do tyłu. Wyglądał całkowicie beznadziejnie, słabo i nijako. A jednak poczuł się na tyle pewnie by stanąć na drodze planów przywódcy stada, w którego łaski próbował się wkupić. Absurd całkowity, chociaż Reece musiał w duchu przyznać mu rację przy tym argumencie. — Zmiotą was w ciągu sekundy...

— Chciałeś powiedzieć nas, prawda? — powiedział Danzel Morton, nie spuszczając dzikiego spojrzenia z Bucky'ego, a ten pod jego wpływem z oczami pełnymi przerażenia, skinął głową, przełykając z trudem ślinę. Na twarzy Mortona pojawił się uśmiech pełen satysfakcji i chorej potrzeby dominacji. Reece zaciągnął się papierosem, maskując grymas obrzydzenia, podczas gdy tamten bez żadnego przemyślenia snuł plany, które w jego mniemaniu podobały się jego ojcu: — Atak musi nastąpić, pokażemy tym magikom, kto jest silniejszy. Urwiemy przy okazji parę głów dla rozrywki.

— Nie ma co rzucać się na głęboką wodę — ostudził zapędy Mortona Wilson, który najmniej entuzjastycznie odnosił się do całej sytuacji, ale z pokorą przyjmował większość postanowień niczym klakier średnio zadowolony ze swojego wynagrodzenia. — Skoro to całe ministerstwo nie jest do sforsowania, nie ma co ryzykować życia naszej watahy.

Było to najrozsądniejsze zdanie, które zostało wypowiedziane w tym domu. Reece, jako ex-czarodziej, był tylko raz w gmachu Ministerstwa Magii i doskonale pamiętał, przez ile zabezpieczeń musiał przejść, nim przepuścili go do Rejestru Wilkołaków. Może było to spowodowane jego likantropią, ale wiedział dzięki temu doskonale, jak dobrze strzeżone było to miejsce. Benjamin musiał kompletnie nie mieć wyobraźni, licząc, że wejdzie tam z watahą wilkołaków i cokolwiek uda mu się wskórać, zanim czarodzieje ich spacyfikują. Był jednak głuchy i ślepy na wszelkie logiczne argumenty. Kompletnie zaślepiony władzą i niezrozumiałą dla Reece'a rządzą zemsty dążył do starcia, które mogło mieć jedno zakończenie.

— Ale można zmienić cel... — stwierdził niewzruszony niczym Rivers, patrząc sugestywnie na Greya, który chyba nic nie rozumiał. — Atak na to miejsce musi boleć całe społeczeństwo czarodziejów. Bucky z pewnością wie, gdzie możemy uderzyć — oznajmił z przekłamaną uprzejmością i uznaniem, które miało zachęcić Greya do współpracy. — Musimy mieć możliwość dostać się tam w miarę możliwości niezauważeni, na chwilę przed pełnią.

— Przed pełnią? — zająkał się Bucky, blednąc jeszcze bardziej, o ile to było w ogóle możliwe. Reece, spojrzał uważnie na Benjamina, który raczej się nie przejęzyczył. Wszystko zaczynało się składać w niepokojącą całość.

— Oczywiście, zaatakujemy jako wilki, tylko wtedy będziemy mieć wystarczającą przewagę — odparł bez zająknięcia Benjamin, z satysfakcją dostrzegając, jak jego słuchacze w końcu zaczynają rozumieć, o co mu chodzi.

— Przed tą pełnią nigdzie nie uda nam się dostać — wyszeptał Bucky, bojąc się reakcji Riversa.

— Wytrzymamy do kolejnej. Ponoć zemsta najlepiej smakuje na zimno, Bucky — oznajmił, odstawiając kufel na stół i poprawiając się na fotelu. — Zastanów się chwilę, a my policzmy, ilu z nas jest gotowych do walki.

— Wszyscy? — odezwał się Morton, patrząc na obecnych w taki sposób, jakby jego odpowiedź była jedyną możliwością.

— To nie takie oczywiste, Dan — wtrącił się zdroworozsądkowo Philip, który chyba chciał się zdystansować jeszcze bardziej. — Nie liczymy dzieci i starców, potrzebny jest też ktoś, kto zaopiekuje się nimi w czasie naszego wymarszu.

— Brzmisz, jakbyś chciał się zgłosić na ochotnika, Phil — rzucił oskarżycielsko Morton, a jego głos ociekał taką pogardą, jakiej nie powinno się odczuwać względem człowieka, którego nazywało się przyjacielem.

— Właściwie to tak — stwierdził Wilson, nie tracąc pewności siebie, ale w tej chwili twardo odpowiedział mu Rivers:

— Nie zgadzam się.

— Mam żonę i trzymiesięcznego synka — zwrócił uwagę Phil, który w starciu z Benjaminem nie był już taki stanowczy. Chociaż próbował, to trzeba było mu przyznać. — Nie zostawię ich.

— Zostawisz, bo ja tak każę — odparł beznamiętnie Rivers, dla którego argument Wilsona nic nie znaczył. — Bycie ojcem wymaga poświęceń, Phil. Twój syn będzie dumny, wiedząc, że poszedłeś walczyć o dobro watahy — stwierdził pojednawczo, ale chyba nie do końca podzielał tę samą wizje ojcostwa co Wilson i każda jego zachęta działała wręcz przeciwnie, chociaż Phil nie mówił tego na głos. — Staniesz w pierwszym szeregu razem ze mną, Danzelem i Buckym. Razem pokażemy, że nikt nie może sprzeciwiać się wilkołakom. Za nami pójdą kolejni. Feeneyowie, Irvinowie, Sinclair, Maxwellowie, każda rodzina, każdy wilkołak...

— Remus Lupin się nie zgodzi — zauważył Phil, próbując i to dość skutecznie odciągnąć uwagę przywódcy od siebie, ale również zapalił czerwoną lampkę w głowie Reece'a. Benjamin złapał haczyk i spiął się cały, mrużąc złowrogo oczy. Przełknął przekleństwo w ustach, próbując zapanować nad swoją pogardą do Lupina.

— Remus Lupin jest odpadkiem społeczeństwa czarodziejów, który nic nie znaczy — wychrypiał, cedząc każde słowo, a jego głos był tak lodowaty, że Reece poczuł gęsią skórkę na ciele. — Jeśli ktoś z Lupinów ma jakąś wartość to Meg.

— Zostawi męża? — zapytał z wątpliwością w głosie Phil, ale Rivers mu nie odpowiedział. Spojrzał jedynie wyczekująco na Reece'a, a za jego wzrokiem podążyli pozostali. O'Neili nie dał nic po sobie poznać. Po raz ostatni zaciągnął się papierosem i wypuszczając dym z ust, zgasił niedopałek na parapecie. Nie dziwiło go to, że oczekiwali odpowiedzi od niego. Zawsze miał doskonały kontakt z Maggie i Crystal. Nie ukrywał, że z panią Lupin nadal utrzymuje dość bliską relację, nawet po ucieczce jej córki. Nikt natomiast nie wiedział, że znajomość jego i Remusa sięga zamierzchłych czasów. Mogli jedynie podejrzewać, że Reece zna Meg na tyle dobrze, że przewidzi jej decyzje. Gdyby Rivers miał mniej ograniczony umysł, to może domyśliłby się, że Reece i Maggie omówili niektóre sprawy już dawno, gdy w Wilczym Lesie zaczęło się robić gorąco. Powiedział więc na głos po chwili udawanego zastanowienia:

— Meg pójdzie jako pierwsza, jeśli tylko obiecasz odnaleźć i przyjąć z powrotem jej córkę.

— Złożę obietnicę, ale cóż... — przerwał Rivers, rozkładając ręce w lekceważącym geście — na tym poprzestanę. — Reece odpowiedział mu uśmiechem, który miał obrazować uznanie dla przywódcy, a maskował jedynie odrazę, jaką teraz czuł. Benjamin jednak zadowolił się tym i z satysfakcją spytał Greya: — I jak, Bucky, gdzie jest nasz cel?

Bucky Grey spojrzał na Riversa w sposób niezwykle dziwny. Była to mieszanina strachu, wymuszonego szacunku i... samozadowolenia. Jakby udało mu się zrobić coś, co było ponad jego siły. Tylko co to było? Grey przez chwilę przestał wyglądać jak zabiedzone chuchro, zwłaszcza, gdy powiedział:

— Zaatakujemy miejsce jeszcze ważniejsze od Ministerstwa. Dostaniemy się tam przez las i wioskę zamieszkałą tylko przez czarodziejów — mówił, a z każdym słowem zadowolenie na twarzy Benjamina było coraz bardziej dostrzegalne. I chociaż Reece nie chciał uwierzyć w to, że właśnie te słowa padły, to Grey wypowiedział je z wielką mocą, która sprawiła, że powietrze aż zadrżało: — Zaatakujemy Hogwart.

***

Kilka miesięcy temu, przed jej pierwszymi egzaminami, znajdowali się dokładnie w takiej samej sytuacji, ale teraz dla Crystal wyglądało to zupełnie inaczej. Wtedy niemal panikowała na myśl o zbliżających się testach, nie widziała świata poza nimi, to było jej być albo nie być. Ale od tamtego czasu wiele się zmieniło i teraz miała gdzieś czy zda te SUMy czy nie. Była niemal pewna, że za kilka dni wydarzy się coś istotnego i najgorsze, że nie miała pewności czy to będzie coś dobrego, czy może wręcz przeciwnie. A najgorsze w tym wszystkim było to, że była zdecydowanie osamotniona w swoich obawach.

— Wskaż różnice między szpiczakiem a jeżem — polecił jej Teddy, marszcząc brwi podczas próby rozczytania swojego dawnego pisma. Crystal nie odpowiedziała, wpatrywała się przed siebie w amoku, analizując wszystko, co mogło naprowadzić ją na poszlakę tego, co miało się wydarzyć. Z trudem kojarzyła, że wciąż siedzi w bibliotece razem z przyjaciółmi, którzy przeglądali zarówno jej jak i swoje notatki, wypytując ją co chwila o różne zagadnienia. I gdyby Lupin nie przejmowała się tak bardzo, to czułaby się znacznie lepiej, widząc jakie wsparcie jej okazują. Teddy dostrzegł, że wcale go nie słuchała, więc pomachał jej ręką przed twarzą. — Chris?

— Szpiczak jest bardziej agresywny i... — zaczęła odpowiadać, sama zdziwiona faktem, że dosłyszała pytanie. Jednak od razu przerwała, wywracając oczami. — To bez sensu.

— Zostało kilka dni do egzaminów — zauważył Tonks zaskakująco przytomnie i przykładnie, aż nienaturalnie dla niego. Tony chyba też tak to odebrał, bo rzucił Puchonowi pobłażliwe spojrzenie. Jedynie Lizzy przekładała kartki pergaminu, tworząc chaos, który tylko ona mogła ogarnąć. — Wspólnie powtórzymy materiał, a ty będziesz miała same Wybitne.

— Przerobiłam cały ten materiał. Właściwie to nie robię nic innego od września — stwierdził dość lekceważąco Crystal, wzdychając po raz kolejny. I miała sporo racji, bo jej edukacja była po prostu jedną wielką powtórką do SUMów. — To formalność.

— Potem będziesz jęczeć, że kiepsko ci poszło — rzucił Teddy urażonym tonem, najwidoczniej dotknięty faktem, że Chris nie docenia jego pomocy. Zaskakujące było, że w obliczu tak świeżego wspomnienia, jakim była miniona pełnia, on zachowywał się na wskroś normalnie i beztrosko. Chociaż Lupin nie powinna być zdziwiona, bo znała go już na tyle, by wiedzieć, że Ted wszystko w sobie tłamsi. Nie wytknęła mu jednak tego.

— Według mojego porannego tarota, Crystal będzie miała co najmniej dwa Wybitne — wtrąciła się uspokajająco Liz, spoglądając na nich w sposób bardzo zamyślony.

— Dziękuję, Lizzy — stwierdziła i pokazała Tedowi język — a jak tam twoja druga wróżba?

— Nie powinnam wam nic mówić, bo wy ciągle nie wyjaśniliście mi, co robicie w Zakazanym Lesie — stwierdziła butnie Gryfonka, spoglądając na nich z naganą. Chris się skrzywiła, faktycznie Lizzy spędzała z nimi mnóstwo czasu, ale nikt nie wtajemniczył jej w sprawę wilkołaków. Lupin miała ochotę to zrobić, ale doszła do wniosku, że bardziej emocjonalnie dotyczy to Teda i to on powinien się przyznać Lizzy.

— Liz, proszę powiedz w jakiej fazie jest księżyc z twojej wizji? — poprosiła przymilnym tonem, uśmiechając się uroczo, a Lizzy mimo naburmuszonej miny dała się ugłaskać i powiedziała:

— Wciąż w pierwszej kwadrze, ale cały czas go przybywa.

— Dziewczyny, możecie przestać? — zwrócił im uwagę Tonks, marszcząc brwi. — Mam dość tej wróżbiarskiej paplaniny...

— Zamknij się, Ted — rzuciła Chris, uciszając go i zadała kolejne pytanie Lizzy: — Czy księżyc osiągnie pełnię w tym miesiącu?

— Wątpię — przyznała Gryfonka, zastanawiając się chwilę nad odpowiedzią — prędzej za miesiąc.

— Widzisz, to ty będziesz miała pecha, a nie ja — szepnął jej do ucha Ted, nachylając się nad nią, a Crystal zgromiła go wrogim spojrzeniem.

— To nie jest powód do żartów. Nie masz tego przeczucia? — zapytała go, również ściszając głos. Teddy jednak pokręcił głową. Wiedziała, że zażartował, mówiąc o jej przemianie, ale ona czuła całą sobą, że zbliża się coś ważnego i to zadzieje się już na dniach. — Coś się stanie...

— Owszem, stanie się — przyznał Ted, ale wcale nie myślał o tym samym co ona. — Ty będziesz zdawać SUMy, a chwilę później ja się przemienię bez większych problemów, licząc na to, że moja podświadomość za mną nadąża i już ogarnia, że bycie wilkołakiem nie jest dla mnie problemem.

— Przypomnieć ci, co się działo, kiedy ostatnio zapewniałeś, że wszystko jest w porządku? — wytknęła mu, czując ciarki na plecach, na myśl o jego nagłym przypływie szczerości tuż przed przemianą. Ted jednak uśmiechnął się szeroko i westchnął z rozczuleniem:

— Jesteś przeuroczą istotą, Złośnico.

— Jesteś strasznym kretynem — odpowiedziała mu natychmiast i zerknęła na jedyną osobę, która mogła jej teraz pomóc. — Tony, przemów mu do rozumu.

— On nie ma rozumu — skwitował Tony, posyłając jej bezradny uśmiech, na widok którego usta Chris same wykrzywiły się ku górze, a Teddy podłapał żart, mówiąc o sobie:

— Przypadek beznadziejny.

Crystal pokręciła głową, nie mając siły by się z nim sprzeczać. Mogła jedynie przytaknąć i zgodzić się z tym, że Ted Tonks to podręcznikowy przypadek beznadziejny. Ile by dała, żeby pozbyć się tego drażniącego poczucia niepokoju i z chłodną głową podejść do wszystkiego. A tak było zbyt wiele niewiadomych...

— Byłabym spokojniejsza, gdybym znała już termin egzaminu z astronomii.

— Może rozpalić więcej szałwi w dormitorium — zaproponowała Lizzy, podając swoje remedium na niepokój. Crystal zrobiła wielkie oczy i chyba również głupią minę, bo chłopcy zaczęli się nagle śmiać.

— Świetnie, uduszę się przed SUMami i problem z głowy.

— Wszystko będzie dobrze, Chris — uspokoił ją Teddy, opanowując śmiech. — Sama ciągle powtarzasz, że jesteśmy w tym razem. A teraz powiedz mi, jak należy hodować zębate geranium.

***

Promienie księżyca wdzierały się przez okna, oświetlając gabinet dyrektorki Hogwartu w każdym, nawet najmniejszym calu. Aktualna lokatorka tych pokoi, wpatrywała się w odbicie srebrnej tarczy w ciemnym, niemal czarnym jeziorze. Księżyca z nocy na noc było coraz więcej. Niechybnie zbliżała się pełnia, a McGonagall miała wrażenie, że zaczyna brakować jej czasu.

— Chcesz to załatwić bezboleśnie, ale tak się nie da, Minerwo. — Głosy portretów zdawały się wcale nie przemawiać z ram obrazów, a z jej podświadomości. Zaczynało to ją nawet drażnić, bo i tak sama zawsze zadawała sobie pytanie - co w tej sytuacji zrobiłby Dumbledore? Teraz słyszała jego głos, spoglądała na jego nieomylne oblicze i w oczy, które zawsze zdawały się wiedzieć więcej, ale nie potrafiła się z nim zgodzić.

— Musi być jakiś sposób.

— Jeżeli nasza szanowna pani dyrektor jest ciekawa mojej opinii — odezwał się Severus, wykazując się aż zbyt dużą uprzejmością i wyrozumiałością — należy bez dłuższego zwlekania wyłożyć karty na stół i pozwolić by wydarzenia płynęły w swoim tempie.

— Te dzieci za dużo już przeszły... — westchnęła McGonagall, załamując ręce nad obecną sytuacją, na co podobizna Snape'a rzuciła jej nieprzychylne spojrzenie.

— Osobiście czuję się urażony, że moje pokolenie nadal zaliczasz do grona dzieci.

— Wychowałam was wszystkich, więc mam prawo tak mówić — stwierdziła butnie dyrektorka, a kąciki jej ust uniosły się w nieznacznym uśmiechu, który jednak nie gościł na jej twarzy zbyt długo. W ciągu sekundy przypomniała sobie swoich wszystkich wychowanków, tylu z nich już nigdy nie spotka, oddali życie, poświęcili się dla dobra ogółu, a ci, którzy przeżyli, nie zaznali spokoju. — Nie mogę pozwolić, żeby cierpieli.

— To szlachetne, moja droga — odparł Dumbledore, poprawiając swoje okulary połówki — ale sprawa jest zbyt skomplikowana.

— Odsuwając na bok zbędne sentymenty, samo prawo stanowi problem — odezwał się ze swoich ram Everard, blady czarodziej z czarną grzywką, który piastował stanowisko dyrektora jeszcze na długo przed Dumbledorem, a nawet Dippetem. — Doskonale zdajesz sobie sprawę, że aktualny układ władzy nie sprzyja wilkołakom i ich bliskim.

— Tym bardziej jeśli opinia publiczna dowie się o rewelacjach, które przekazała nam panienka Lupin — wtrąciła Dilys Derwent, spoglądając na pozostałych dyrektorów. — Dziedziczenie likantropi, które można zdiagnozować w momencie osiągnięcia pełnoletności. — Poprzedniczka McGonagall pokręciła głową. — To wywoła prawdziwy chaos.

— Minister Magii jest przyjacielem... — zaczęła McGonagall, ale w połowie zdania przerwał jej Fineas, który rzeczowym tonem stwierdził:

— Minister Magii pozwolił pod swoim nosem powstać tak silnej organizacji, że jego władza nie jest pewna.

— Fineasie, mógłbyś wyzbyć się tego tonu? — westchnął łagodnie Dumbledore, ale od razu dostał krótką odpowiedź:

— Nie mógłbym...

— Ja się z tym zgadzam — dołączył do rozmowy Snape. — Zresztą moje zdanie już znasz. Powinnaś pozwolić wypłynąć prawdzie na światło dzienne i zmusić Lupina, żeby sam posprzątał swój bałagan.

— Jedna osoba tego nie posprząta — zauważyła McGonagall, mając na myśli, że przecież musi pomóc im wszystkim poukładać te skomplikowane sprawy. Czuła się odpowiedzialna za nich, chociaż wiedziała doskonale, że w zaistniałej sytuacji nie było jej winy. Miała jednak świadomość, że powinna była naprowadzić ich wszystkich na właściwy tor już dawno temu, na długo zanim Crystal zawitała w Hogwarcie.

— Panna Lupin podjęła decyzję — przemówił Dumbledore, wyciągając McGonagall z jej przemyśleń — zostanie w szkole. Być może okaże się być wilkołakiem. Nie uda ci się tego ukryć przed gronem pedagogicznym, a chyba nie muszę przypominać, że...

— Nimfadora jest jedną z nauczycielek — dokończyła za niego, wiedząc doskonale, do czego zmierzał. Wiedziała, że nie było innego wyjścia. Im bliżej było końca roku, tym bardziej była przybita do muru. Nawarzyli sobie piwa i teraz trzeba było je wypić, a to zapewne skończy się czkawką. McGonagall była już zmęczona i co ważniejsze, gotowa przyjąć to, co przyniesie najbliższa przyszłość, a przynajmniej tak jej się wydawało. — I tak będzie musiała się dowiedzieć. Syriusz przysiągł poczekać do końca egzaminów, ale później nie będę mogła go powstrzymać. Potem dowiedzą się wszyscy inni — westchnęła ciężko, pozwalając by ogólne przygnębienie odbiło się na jej twarzy. — Teddy dowie się, że jego przyjaciółka w rzeczywistości jest jego siostrą.

— Długo się nad tym zastanawiałaś, nie ma innego wyjścia — przemówił ostateczni Dumbledore. — Zniknięcie Remusa dotknie również to młode pokolenie.

— Trzeba zrobić to, co słuszne — skwitował Severus, a McGonagall westchnęła ze zmęczeniem, przyznając im rację.

— A potem przejdę na emeryturę... 

W następnym rozdziale:

 Niektóre sprawy nie podlegają fazom księżyca - są nimi między innymi SUMy. Crystal musi się z tym zmierzyć, chociaż myślami ciągle jest przy Tedzie i jego drugiej przemianie. A trzeba przyznać, że wiele spraw i osób próbuje odciągnąć ją od tego. Chris ma przeczucie, że coś pójdzie nie tak, ale to przecież Lizzy jest specjalistką od wróżbiarstwa, a nie ona.

Podczas gdy Crystal boryka się z egzaminami i stresującą pełnią, małżeństwo Lupinów podejmuje decyzję, która choć oczywista, wcale nie jest łatwa. Jednak czego się nie robi dla córki?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro