Rozdział 49

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— To jeszcze nie twój czas, kochanie — powiedziałam moja mama.

Otworzyłam oczy. Znajdowałam się w jakimś jasnym pomieszczeniu. Wszystko było spowite jakby mgiełką, która przyjemnie muskała moją skórę. Przede mną stała moja mama i tata. Uśmiechali się do mnie, obejmując się ramieniem.

— Mamo, tato! — zawołałam i podbiegłam do nich, aby się przytulić. Przyjemnie było znaleźć się w ich ramionach. Brakowało mi tego. — Co tutaj robicie?

— Kochanie — zaczął tata — jesteśmy pomiędzy światem żywych i umarłych.

Zmarszczyłam brwi na jego słowa.

— Jak to?

— Właśnie poświęciłaś swoje życie, aby ocalić wszystkich — dodała mama.

Nagle przypomniałam sobie, co się stało. Jaskinia, demony, no i John. Wszystko stało się jasne i przejrzyste.

— Umarłam? — zapytałam niepewnie.

Mama uśmiechnęła się do mnie łagodnie i pogłaskała mnie po włosach.

— Wciąż tli się w tobą życie, dziecko. To jeszcze nie twoja pora, aby umrzeć.

Zaskoczona odsunęłam się lekko od nich i zamrugałam.

— Jeszcze nie?

Tym razem to ojciec się uśmiechnął.

— Nie, masz przed sobą jeszcze wiele lat życia. Tam, w naszym świecie, czeka cię walka. Demony wciąż są gotowe, aby zaatakować. Teraz ponieśli porażkę, ale wkrótce odzyskają siły.

Wiedziałam, że ma rację. Mimo to było mi z nimi dobrze. Nie chciałam się jeszcze z nimi żegnać.

— Wiem, o czym myślisz — rzekła mama. — Jeśli naprawę tego chcesz, możesz z nami zostać i przejść na drugą stronę.

— Pamiętaj jednak, że tam czeka na ciebie brat i przyjaciele. Nie poradzą sobie bez ciebie.

— Decyzję musisz jednak podjąć sama.

Miałam wyjście. Mogłam iść z rodzicami i odpocząć. Nadrobić stracony czas, poznać ich. Z drugiej jednak strony mogłam wrócić i dalej toczyć bój o coś ważnego. Decyzja nie była łatwa do podjęcia, ale wiedziałam, co muszę zrobić. Tak samo, jak wiedziałam, kiedy sięgałam po sztylet. Niektóre rzeczy są nieuniknione.

— Kocham was — powiedziałam. — I bardzo bym chciała z wami tutaj zostać, ale... Tam na mnie liczą. Muszę wrócić i pokazać, że nie tak łatwo się mnie pozbyć. Jeszcze długa droga przede mną.

— A kiedy przyjdzie czas, ponownie się spotkamy — zapewnili mnie rodzice. Ostatni raz przytulili mnie mocno do siebie, za nim wszystko zniknęło w rozbłysku jasnego światła.

###

Powoli zatrzepotałam powiekami, za nim otworzyłam oczy. Wciąż znajdowałam się w jaskini demonów, z tą jednak różnicą, że sklepienie lada chwila mogło się zawalić od ilości pęknięć i szczelin. Jęknęłam cicho, próbując się podnieść i to wystarczyło, żeby obok mnie pojawił się Callum.

— Luna! — wykrzyknął i przytulił mnie do siebie mocno. — Nigdy więcej mnie tak nie strasz, słyszysz?

— Myśleliśmy, że cię straciliśmy — dodała Abby, także mnie przytulając.

Ponad jej ramieniem ujrzałam Henriego, który odetchnął z wyraźną ulgą. Na jego twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu. A może tylko mi się wydawało. Mimo to odwzajemniłam go.

Kiedy Cal i Abby mnie puścili, odważyłam się usiąść. Ze zdziwieniem odkryłam, że po ranie nie zostało ani śladu. Dotknęłam nieskazitelnej skóry na brzuchu. Nawet nie miałam blizny.

— Byłaś nieprzytomna parę minut — powiedział Callum. — Potem rana nagle zniknęła, a ty się obudziłaś. Co się stało?

Uśmiechnęłam się lekko pod nosem.

— Widziałam się z rodzicami — wyjaśniłam cicho.

— Co? — zdziwił się mój brat. — Jakim cudem? Ty... umarłaś?

Pokiwałam głową.

— Na moment. Ale wybrałam dalsze życie. Nie mogłam zostawić was samych.

Pełne niedowierzania i jednocześnie wdzięczności spojrzenia potwierdziły słuszność podjętej przeze mnie decyzji. Dobrze zrobiłam, wracając. Moje miejsce było przy nich. Obym zajmowała je wystarczająco długo.

— Wiem, że mamy wiele pytań — zaczęła Abby — ale to nie jest dobre miejsce ani czas na nie. Ta jaskinia lada chwila się zawali.

— Racja — zgodziłam się i stanęłam na równe nogi. — Musimy uciekać.

— Chyba wiem jak — powiedział Henri i ruszył przed siebie, a my tuż za nim.

Obejrzałam się jeszcze za siebie, aby zobaczyć ciało Johna, ale tam, gdzie leżał, widniała jedynie kałuża z krwi. Musiał uciec razem z innymi demonami. Tchórz. Tylko tym był. Zwykłym tchórzem.

Henri poprowadził nas jakimś korytarzem, który w końcu wyprowadził nas z jaskini na świeże powietrze, kilkanaście metrów od mojego dawnego domu. Kiedy tylko dotknęliśmy ziemi, budynek zawalił się, a tunel, którym wyszliśmy, zniknął.

— Szybko poszło — zażartowała Abby. Nadal kulała na prawą nogę i wyglądała na zmęczoną. Wszyscy wiele dziś przeszliśmy. Byliśmy poturbowani, zmęczeni, ale także dumni z tego, co dokonaliśmy.

Może nie pokonaliśmy demonów. Nie odzyskaliśmy Księgi Życia, która została w jaskini. Teraz pewnie leżała pod gruzami i nikt nie był w stanie jej wydobyć. Była bezpieczna. Dopóki była za zasięgiem demonów, mogliśmy być spokojni.

— To, co teraz? — zapytałam.

— Pora wracać do domu — oznajmił Henri.

Zgodnie pokiwaliśmy głowami. Tak, wreszcie przyszła na to pora.

— Dajcie mi chwilę, a otworzę przejście do obozu — powiedział Callum.

Uśmiechnęłam się.

— Czyżbyś wiedział, jak to zrobić?

— Uczyłem się od najlepszych. — Puścił do mnie oczko.

###

Droga ciągnęła się w nieskończoność, ale czułam w całym ciele, że zbliżamy się do obozu. Do domu. Nie pamiętam, kiedy byłam w nim ostatni raz. Mam wrażenie, że lata temu. Stęskniłam się. Najbardziej brakowało mi jednak Adama. Sam jedyny miał na głowie cały obóz i wszystkich obozowiczów. Teraz miało się to zmienić. Kiedy wrócimy, pomożemy mu. Nie będzie sam ze wszystkim się zmagał. Od czego ma się w końcu rodzinę?

— Już niedaleko — zauważył Callum, który szedł jako pierwszy. Obok niego kuśtykała Abby. Za nimi wlokłam się ja, a na końcu Henri.

Wszyscy byli wykończeni podróżą, ale nie chcieliśmy się teraz zatrzymywać. Nie, kiedy byliśmy tak blisko domu. W końcu ukazały nam się schody. Wyjście.

— Gotowi? — zapytała Abby.

Nie musieliśmy odpowiadać. Dobrze wiedziała, że od dawna na to czekaliśmy. Wreszcie, po niekończącej się wędrówce, wyszliśmy na światło dnia. W pierwszym momencie obozowicze, który byli w pobliżu wierzby, zatrzymali się zdziwieni. Zaraz jednak zaczęli krzyczeć i wiwatować na naszą część. Nim się obejrzeliśmy, zostaliśmy otoczeni przez tłum, który poprowadził nas do Budynku Głównego.

Z zachwytem rozglądałam się dookoła, zupełnie jak za pierwszym razem. Nic nie tu nie zmieniło. To uspokoiło mnie i ucieszyło. Dom. Wreszcie byłam w domu.

— Luna! Abby! Callum! Henri! — usłyszałam krzyk. W następnej chwili zostałam porwana w czyjeś silne ramiona.

— Adam! — zawołałam i rozpłakałam się jak małe dziecko.

Abby i Cal szybko dołączyli do naszego grupowego uścisku. Nawet Henri nas objął, chociaż wydaję mi się, że to tłum go to tego popchnął. Znałam go i wiedziałam, że sam z siebie by nas nie przytulił. Mimo to cieszyłam się i tym.

— Mamy ci tyle do powiedzenia — rzekła Abby.

— Z chęcią was wysłucham — zapewnił Adam. — Ale najpierw sprawdzę, czy jesteście cali.

Zaprowadził nas do Lecznicy, gdzie zajęto się nami. Jak się okazało, mieliśmy więcej obrażeń, niż przypuszczaliśmy. Długo zajęło opatrzenie nas i sprawdzenie wszystkich funkcji życiowych. Najbardziej skupili się na mnie, gdyż przez jakiś czas byłam nieżywa, a potem nagle zmartwychwstałam.

Abby skończyła z usztywnieniem prawej nogi, a Cal z większą ilością bandaży, niż nie jedna mumia. Jedynie Henri się od tego wykręcił, tłumacząc, że rany z czasem same się zagoją. Była to prawda, ale mogliśmy przyspieszyć ten proces. On jednak był uparty. Nikt nie zamierzał z nim walczyć.

Kiedy wreszcie nas wypuścili, odbyła się ogromna uczta na naszą część. Wszyscy świętowali i cieszyli się z naszego powrotu. Byłam szczęśliwa, że wreszcie wróciłam do domu, do przyjaciół. Jednak w tym momencie jedyne, o czym marzyłam, to moje łóżku. Dlatego do razu po zjedzeniu udałam się do komnaty. Umówiłam się jednak z przyjaciółmi, że następnego dnia w południe spotkamy się na polanie i wszystko opowiemy Adamowi ze szczegółami.

Kiedy tylko znalazłam się w łóżku, padłam jak zabita. To było najlepsze zakończenie dnia, jakie mogłam sobie wymarzyć.

Następnego dnia, odświeżona i pełna energii, udałam się na miejsce spotkania. Wszyscy byli na miejscu. Zasiedliśmy w kręgu i zaczęliśmy naszą opowieść. W niektórych momentach mówiliśmy jedni przez drugie, ale i tak Adam słuchał nas bardzo uważnie. Ani razu nam nie przerwał. Tylko od czasu do czasu zadawał nam pytania, ciekawy jeszcze większych szczegółów.

Potem on opowiedział, jak raził sobie w obozie. Jak musiał wszystkim zając się, w dodatku całkiem sam. Jak czasem go to przerastało, ale się nie poddał. Kontaktował się z rodzicami, a oni obiecali przyjechać i pomóc naszemu obozowi. Wbrew pozorom byliśmy tylko bandą nastolatków, która musiała zatroszczyć się o życie swoje i innych. Nikt nie powiedział, że będzie to łatwa sprawa.

— Czy John... czy on umarł? — zapytał Adam, kiedy wszyscy umilkli.

— Oby — powiedziała Abby i założyła ręce na piersi. Jej zabandażowana noga leżała na kolanach mojego brata. — To potwór.

Westchnęłam.

— Obawiam się, że przeżył — podzieliłam się z nimi moimi obawami. — Nie widziałam jego ciała.

— A więc gdzieś tam się czai. — Henri zacisnął szczęki ze złości.

— Na razie pewnie liże rany — wtrącił Callum. — Luna nieźle go urządziła i raczej nieprędko się pozbiera.

— Przez niego straciłam sztylet mamy — zauważyłam ze smutkiem.

— Poradzisz sobie bez niego — zapewnił mnie Adam. — Jestem dumy z tego, co dokonałaś. Co wy wszyscy dokonaliście.

Uśmiechnęłam się do chłopaka.

— Ty też sobie nieźle poradziłeś — odparłam. — Gdyby nie twoja pomoc, nie byłoby nas dziś tu.

— Wszyscy się spisali — zawyrokował Callum.

Miał racje. Wspólnymi siłami znaleźliśmy się tutaj, gdzie jesteśmy. Gdyby nie współpraca i nasza silna wola, mogliśmy zginąć na samym początku. A tak jeszcze wiele nas czekało.

Rozejrzałam się po zgromadzonych wokół mnie ludziach. Kochałam ich. Byli moją rodziną i oddałabym za nich życie. W sumie prawie tego dokonałam. Nie żałowałam tej decyzji. Podjęłabym ją jeszcze raz, gdybym musiała. Byłam gotowa zrobić wszystko, aby ich ochronić i pokonać demony.

Nie byłam niepokonana, ale wystarczająco silna, aby stawić czoła całemu złu świata. A mając przy boku swoją rodzinę, mogłam dokonać niemożliwego.

— To jeszcze nie koniec — powiedziałam.

— Nie — rzekł Henri i spojrzał prosto w moje oczy. Coś w nich dostrzegłam, ale nie byłam pewna co. Z pewnością było to coś dobrego. — To zaledwie początek.

Jeszcze dużo czasu spędziliśmy razem w lesie, nadrabiając stracony czas. Byliśmy szczęśliwi, ale przede wszystkim bezpieczni. Nic nie mogło tego zniszczyć. Wreszcie miałam dom, rodzinę, miłość i coś, o co było warto walczyć — życie u boku wspaniałych ludzi. Byłam spełniona.

Koniec...

... jest zaledwie początkiem

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro