Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Droga do obozu dłużyła się niemiłosiernie. W dodatku towarzystwo czarnowłosego gbura nie poprawiało sytuacji. Z nieba zaczął padać deszcz. Najpierw pojedyncze krople wody spadały na mnie w różnych odstępach czasowych, aby po dłuższym czasie moczyć moje włosy oraz ubranie. Uparcie atakowały mnie komary oraz inne latające badziewia. Nie miała złej kondycji, a jednak po dłuższym marszu zaczęły boleć mnie nogi. Trampki zdążyły mi przemóc do suchej nitki i teraz ziębiły mnie w stopy. Od dłuższej chwili burczało mi w brzuchu z powodu głodu. Marzyłam, aby znaleźć się w ciepłym oraz przytulnym łóżku i móc odpocząć.

Prowadzący nas Henri co jakiś czas wołał, żebyśmy się pośpieszyli i groził, że nas zostawi, jeśli tego nie zrobimy. Kilka razy miałam ochotę wziąć jakiś kamień bądź kawałek konaru i porządnie uderzyć go w głowę. Idąca za chłopakiem Abby także nie wyglądała na zadowoloną, słysząc jego gadkę. Pochód kończył się na mnie i pilnującym tyłu Adamie.

— To kto mieszka w tym obozie? — zapytałam. Nurtowało mnie to pytanie, a otaczająca nas cisza powoli zaczynała działać mi na nerwy.

— Tacy jak my... To znaczy wilkołaki — wyjaśnił Adam.

Przełknęłam ślinę. To słowo wciąż było dla mnie obce i dziwnie na nie reagowała. Jeszcze dzisiaj rano, gdyby ktoś mnie zapytał, co uważam na temat wilkołaków, bez ogródek powiedziałabym, że to postacie z legend. Straszy się nimi małe dzieci, kiedy nie słuchają rodziców.

A teraz... Sama nie wiedziałam, co o tym myśleć. Za dużo tego wszystkiego jak na jeden raz.

— Na przykład twoi rodzice? — powiedziałam, bez zastanawiania się nad sensem zdania. Uciekłam myślami do moich własnych rodziców. Martwili się? Zastanawiali, dlaczego jeszcze nie wróciłam do domu? Mama chciała ze mną porozmawiać. Może planowała powiedzieć mi prawdę? Nie miałam szansy się tego dowiedzieć.

Nie zwróciłam uwagi na Adama, który do tej pory milczał. Posłałam mu zaskoczone spojrzenie, bo wciąż nie uzyskałam odpowiedzi na zadane pytanie.

— Nie — odparł w końcu krótko.

Abby spojrzała na mnie z lekkim wyrzutem. Nie wiedziałam, czy powinnam odebrać to jako „ale palnęłaś", czy może raczej „no weź coś zrób". Miałam nadzieję, że chodziło jej o to drugie.

Zwolniłam i zrównałam się z Adamem.

— Trafiłem do obozu, kiedy miałem pięć lat — zaczął, nie patrząc mi w oczy. — Moi rodzice zostawili mnie, wręcz porzucili. Co prawda, działają na rzecz wilkołaków. Z tego, co wiem, to podróżują po świecie i pomagają takim, jak my, ale... Co to za rodzice, którzy olewają swoje dzieci?

Spojrzał na mnie z bólem i udręką w oczach, a mi zrobiło się go szkoda. Dopiero, co go poznałam, a już uważałam, że jest wspaniałym człowiekiem. Nie zasługiwał na to, co uczynili wobec niego jego rodzice. Skrzywiłam się na samą myśl o tym, że wolą być z dala od własnego syna, a zamiast tego przebywają z obcymi. Był ich dzieckiem i powinien zajmować pierwsze miejsce w ich życiu.

— Wiesz, ja swoich rodziców prawie w ogóle nie znałam. Nawet ich za dobrze nie pamiętam, tylko jakieś przebłyski. Zginęli trzynaście lat temu w pożarze. Dzisiaj wypada rocznica tego wypadku — wyznałam, czując rosnącą gulę w gardle. — Czasami zastanawiam się dlaczego tylko ja przeżyła. Chciałabym wiedzieć, dlaczego mnie opuścili i czym sobie na to zasłużyłam. A potem patrzę na moich przybranych rodziców i myślę: „A może to lepiej, że ich nie ma. Najwyraźniej tak miało być. Przynajmniej teraz jestem szczęśliwa".

— Przepraszam — westchnął i posłał mi smutny uśmiech. — Ja się użalam nad swoimi rodzicami, a ty ich nawet nie masz.

Wzruszyłam ramionami.

— Nic się nie stało, w końcu sama cię o to zapytałam. Po prostu... Jeżeli tak się stało, to może dla ciebie jest lepiej. Nie potrzebujesz ich, żeby być szczęśliwym. Ich brak może zastąpić ktoś bardziej wartościowy, kto zostanie z tobą na dłużej.

— Dzięki. — Uśmiechnął się szerzej, niż chwilę wcześniej. — Pewnie masz rację. Nie ma się czym przejmować.

— Powiedz mi... — Zastanowiłam się nad następnym pytaniem. Chciałam odciągnąć Adama od myślenia o rodzicach. — Co ciekawego robicie w tym obozie?

Chłopak widocznie się rozluźnił i z ogromnym zapałem zaczął opowiadać, jak sam szkolił się w walkach. Jak złamał rękę, próbując wejść na największe drzewo w obozie. Na szczęście kość szybko się zregenerowała, dzięki temu, że wilkołaki posiadają zdolność szybkiego leczenia się. Na samą myśl o dużych wysokościach przeszedł mnie dreszcz. Niedawno w końcu spadłam z wysokości stu metrów, czy może nawet więcej.

Adam dalej opowiadał, jak wielu obozowiczów mają, którzy codziennie przechodząc różne rodzaje treningów i lekcji. Oczywiście, nie wszystko było związane z walką, ale to właśnie tego typu zajęcia przeważały.

— Zawsze byłem ciekawy, jak wygląd w prawdziwej szkole — wyznał. — Wiesz, wszystkie te zajęcia, nauczyciele, zadania domowe...

Zaśmiałam się i pokręciłam z niedowierzaniem głową.

— Obyś nie musiał się o tym przekonywać. Wierz mi lub nie, ale szkoła nie wygląda tak barwnie, jak ci się wydaje. Bliżej jej do piekła.

Zamilkliśmy i dalej szliśmy przed siebie w ciszy. Utkwiłam wzrok w plecach Henriego. Byłam ciekawa, jak on znalazł się w obozie. Aż korciło mnie, aby zapytać Adama o przeszłość czarnowłosego, ale nie chciałam ryzykować, że to usłyszy. Z tego, co wiedziałam, wilkołaki mogły pochwalić się dobrze rozwiniętymi zmysłami. Wolałam nie narażać się mu jeszcze bardziej, wypytując o niego Adama. Chłopak i tak już za mną nie przepadał. Ze wzajemnością.

— Daleko jeszcze? — zajęczała Abby, po raz kolejny przerywając panującą wokół ciszę. Zdążyła już cztery razy zadać to samo pytanie w ciągu ostatnich dziesięciu minut. — Zaraz odpadną mi nogi. Nie mogę tak dalej!

— Trzeba było założyć jeszcze większe szpilki — powiedziałam sarkastycznie. Adam zachichotał, a Abby obrzuciła mnie wściekłym spojrzeniem.

— Jeżeli coś ma odpaść, to moje uszy od ciągłego wysłuchiwania waszych jęków! Ileż można! — warknął Henri, co wywołało u mnie napad śmiechu. Spojrzał na mnie złowrogo. Uśmiechnęłam się jak głupia, na co przewrócił oczami.

— Jakim cudem wy przyszliście do nas tak szybko? — chciała wiedzieć Abby. Także byłam tego ciekawa.

— A jeszcze niedawno mówiłaś, że strasznie długo na nas musiałaś czekać — zaśmiał się Adam. Dziewczyna już chciała skoczyć na wilkołaka, ale powstrzymałam ją. Prychnęłam oburzona i dołączyła do Henriego na przedzie.

— To jak? — zagadnęłam chłopaka, chcąc znać odpowiedź na pytanie.

— Co jak? — zdziwił się.

— Jak do nas dotarliście?

— W obozie znajduje się takie magiczne drzewo...

— Magiczne powiadasz? — rzuciłam zdziwiona.

— Tak. To stara wierzba, która ma z jakieś tysiąc lat. Nazywa się Drzewo Myśli. — Spojrzał na mnie, ale nie śmiała mu przerywać. — Magia tego drzewa polega na wielu rzeczach. O nich się dowiesz w obozie — dodał. — Ale jednym z największych atutów drzewa jest to, że pod nim są tunele, korytarze prowadzące do każdego miejsca na Ziemi. Wystarczy tylko pomyśleć, gdzie chcesz się udać, a konar wierzby się otwiera na tunel, który prowadzi do wybranego miejsca.

— Nieźle — udało mi się wykrztusić. Chciałam już znaleźć się w obozie, aby móc zobaczyć drzewo, które tak mnie zaintrygowało.

— Ano — potwierdził Adam.

— W taki razie, mądralo — wtrąciła Abby — dlaczego nie skorzystamy z jednego z tych magicznych korytarzy i nie znajdziemy się w obozie?

— Po pierwsze, nie można dostać się od zewnątrz do drzewa...

— Dlaczego? — zapytałam. — Przecież to głupie.

— Bo to niemożliwe — odparł i kontynuował: — A po drugie, nawet jeżeli dałoby się tak zrobić, to nie takie proste znaleźć ten tunel bez drzewa. One są tak jakby jednostronne.

— To niesprawiedliwe! — wykrzyknęła Abby i potknęła się o korzeń, o mało nie lądując na ziemi.

— Takie życie — westchnęłam. — A teraz przerwa, bo muszę załatwić swoje potrzeby — zarządziłam, stając w miejscu.

Henri zatrzymał się niezadowolony i rzucił mi zirytowane spojrzenie.

— Masz trzy minuty. Potem idziemy bez ciebie.

— Potem idziemy bez ciebie — powiedziałam do siebie, naśladując głos Henriego. Odeszłam na bezpieczną odległość, wchodząc między krzaki. Spacer wśród drzew w dodatku w ciemnym lesie nie był bezpieczny. Chciałam stanąć za konarem jakiegoś drzewa, kiedy natrafiłam na dziurę, do której wpadłam. Krzyknęłam wystraszana.

Znajdowałam się w jakiejś jaskini, czy może podziemnym korytarzu. Było ciemno, ale widziałam zarysy sklepienia i drogi prowadzącej nie wiadomo gdzie. W powietrzu unosił się zapach lasu po deszczu.

Wstałam i otrzepałam spodnie z grudek ziemi.

— Abby, chłopaki! — zawołałam.

Dochodzi do mnie dźwięk kroków i szelest liści.

— Nie mów, że się posikałaś — powiedział Henri.

— Idiota — wymamrotałam pod nosem. — Skończony dupek.

— Słyszałem — oznajmił. — Gdzie jesteś?

Przy dziurze pojawiła się jego postać. Chłopak jednak mnie nie dostrzegł.

— Pod tobą, ślepoto — burknęłam.

Henri skierował swój wzrok na mnie, a jego oczy nieznacznie się rozszerzyły. Tuż za nim ujrzałam nadbiegającego Adama i kuśtykającej Abby.

— Nic ci nie jest? — Zapytał zatroskany blondyn.

— Nie, ale... — zawahałam się. Miałam przeczucie, lecz nie chciałam wyjść na wariatkę. — Wydaję mi się, że znalazłam tunel prowadzący do obozu.

Wpatrzyłam się w ciemną drogę rozciągającą się przede mną. Po chwili do dziury skoczył Henri i wylądował koło mnie. Zignorował moją obecność i rozejrzał się wokoło, aż jego oczy rozbłysły w półmroku. Obserwowałam, jak jego nozdrza falują, kiedy wąchał powietrze. Wciąż mnie lekceważąc, zadarł głowę do góry i spojrzał na Adama.

— Ma rację. Tym tunelem dostaniemy się do obozu — oświadczył. Poczułam coś na kształt dumy, bo w końcu to mi udało się znaleźć drogę, a nie jemu. I kto tu jest górą?

— Schodzę — dostrzegł Adam i już po chwili stanął obok mnie. Na powierzchni została tylko Abby, która nie kwapiła się, aby zejść na dół. Jak na zawołanie wszyscy spojrzeliśmy na dziewczynę.

— O nie, nie liczcie na to, że ta zejdę — powiedziała i w geście sprzeciwu założyła ręce na piersi. Brakowało tylko, żeby tupnęła jak małe dziecko.

Przewróciłam oczami na jej dziecinne zachowanie.

— Nie to nie. Twój wybór. — Henri odwrócił się i zaczął iść tunelem. — Ale na górze jest o wiele niebezpieczniej niż tu. Tak tylko ostrzegam.

Usłyszałam, jak Abby głęboko westchnęła, ale w końcu przełamała się i zaczęłam schodzić na dół.

Korytarz okazał się byś wąski, ale mieściliśmy się w nim. Ze sklepienia zwisały korzenie, a ziemia była wyłożona kamieniami, które chrzęściły pod naszymi stopami. Co jakiś czas nie zauważała gałązek i dostawałam nimi po głowie. Prawie za każdym razem słyszałam, jak Henri na to prychał.

— Jakim cudem znalazłaś ten tunel? — rzucił po dziesięciu minutach marszu Adam. — Nikomu się to jeszcze nie udało.

Poczułam rumieniec zawstydzenia wypływający na moje policzki. Całe szczęście, że było tu ciemnie i nikt nie mógł go dostrzec.

— Nie wiem. — Wzruszyłam ramionami. — Nie jestem pewna. Po prostu szłam i nagle wpadłam do dziury.

— Nieźle — skomentował.

Przez resztę drogi milczeliśmy. Może jednak nie do końca, bo od czasu do czasu Abby mamrotała pod nosem, że ma już dość ciągłego marszu. Ja za to wyklinałam rośliny, ilekroć o którąś z nich zahaczyłam. W pewnym monecie, przez swoją nie uwagę, wpadłam na plecy Henriego.

— Dlaczego się zatrzymałeś? — zapytałam z wyrzutem. Chłopak pokazał palcem coś przed sobą. Wytężyłam wzrok i dostrzegłam kamienne stopnie, które z pewnością prowadziły na powierzchnię. Rzuciliśmy się do nich, chcąc jak najszybciej wydostać się z ciasnego korytarza. Już po chwili staliśmy na polanie, wdychając zapach lasu.

— Nareszcie powietrze! — krzyknęła uradowana Abby, wyrzucając w górę ramiona.

Rozejrzałam się wokół, lustrując wzrokiem okolicę. Zmarszczyłam brwi w niepewności.

— To... gdzie jest ten obóz? — zapytałam.

Adam chwycił mnie za brodę i obrócił głowę w prawo. Dopiero wtedy zobaczyłam bramę utworzoną z dwóch drzew. Byłby ze sobą złączone u góry, a niżej rozchodziły się na boki. Westchnęłam, zachwycona tym widokiem.

— Dlaczego nie widać żadnych domów, ani obozowiczów? — zdziwiła się Abby, kiedy skierowaliśmy się w stronę przejścia.

— Ponieważ obóz jest otoczony magiczną granicą, która chroni nas przed demonami. — wyjaśnił Adam. — Cały nasz teren jest obsypany opiłkami specjalnej mieszanki metali, która zabija demony. Powinnaś to wiedzieć, skoro jesteś wilkołakiem — dodał.

Abby uśmiechnęła się niemrawo.

— Tak, ale ostatnim razem byłam w obozie jako mała dziewczynka. Nie pamiętam wszystkich szczegółów, a już w zupełności tego, jak wyglądał — wyjaśniła nieco skruszona. Ścisnęłam jej dłoń dla dodania otuchy. Spojrzała na mnie z wdzięcznością.

— Moje drogie panie — zwrócił naszą uwagę na siebie Adam w momencie, kiedy stanęliśmy przed bramą. — Witam w Obozie Sierp Księżyca!

Z bramy wyszło dwóch uzbrojonych chłopaków. Byli ubrani w podobne, czarne stroje; takie same, jak Henri i Adam. Unosili dumnie głowy do góry lustrując nas wzrokiem, jednocześnie zaciskali palce na paskach z bronią.

— Co to za ślicznotki? — zapytał chłopak po prawej. Miał jasnobrązowe włosy i patrzył na nas uśmiechnięty.

— Zaklepuję je! — zawołał drugi. Wyglądał jak kopia tego pierwszego. Nawet błysk w oku mieli taki sam.

— Nie ma tak! Pierwszy je zobaczyłem! — oburzył się Chłopak Numer Jeden.

— Nie, bo ja!

Zaczęli się wykłócać, a ja stałam jak wryta, obserwując rozgrywającą się przede mną scenę. Oderwałam od nich wzrok dopiero, kiedy przede mną stanął lekko zmieszany Adam.

— Dziewczyny, to bracia Erik i Dan. Nigdy nie wiem, który jest starszy. Są trochę szaleni i nieogarnięci, ale z czasem ich polubicie. I może rozróżnicie. A teraz chodźcie.

Całą czwórką stanęliśmy pod bramą, pozbawiając za sobą wciąż kłócących się bracie. Obserwowałam, jak Henri poniósł prawą rękę i przystawił ją do niewidzialnej bariery.

— Co robisz? —Zmarszczyłam brwi.

Zerknął na mnie kątem oka.

— Aby przejść przez bramę, musisz przyłożyć do bariery ochronnej dłoń ze znakiem, aby brama cię rozpoznała i nie uznała za intruza — wyjaśnił. Odwrócił swoją dłoń tak, abym mogła zobaczyć jego znak w kształcie łezki, po czym przeniósł ją do bariery, która zamigotała na niebiesko.

Jak zaczarowana patrzyłam jak chłopak stawia pierwszy krok i znika za barierą. Szybko się otrząsnęłam i sama położyłam dłoń na bramie. Poczułam mrowienie, które powędrowało od mojej dłoni do całego ciała. Bariera przede mną zafalowała i rozbłysła na zielono.

— O ja cię — powiedziała Abby, która stanęła obok mnie.

Ostrożnie zrobiłam pierwszy krok i przeszłam na drugą stronę. Coś jakby po mnie spłynęło. Otworzyłam szeroko oczy. Przede mną rozciągała się szeroka na dziesięć metrów śnieżka wyłożona kamieniami i otoczona wysokimi drzewami. Widok zapierał dech w piersi.

Usłyszałam obok siebie westchnienie Abby.

— To jeszcze nic — powiedział ze śmiechem Adam, który stanął z drugiej strony i zamknął mi buzię, którą nieświadomie otworzyłam. — Musisz zobaczyć resztę.

Kiwnęłam głową i ruszyłam za Adamem. Spomiędzy drzew wychodzili obozowicze, a czasem nawet zwierzęta. Ci pierwsi obserwowali nas, mówili do siebie i pokazywali na siebie palcami. Po krótkim spacerze ścieżka rozwidliła się i naszym oczom ukazała się ogromna wierzba, której konar był tak gruby, że dziesięciu mężczyzn mogłoby go otoczyć.

— To właśnie Drzewo Myśli. — Głos Adama wyrywał mnie z zamyślenia.

Zaczęłam się rozglądać, chłonąc to wszystko. Po prawej i lewej stronie znajdowały się ogromnie trzypiętrowe budynki z cegieł. Okna były wykończone ozdobnymi łukami. Do każdego z nich prowadziła kamienna ścieżka kończąca się przed dwuskrzydłowymi drzwiami z mahoniu. Za wierzbą dostrzegłam trzeci budynek. Miał cztery piętra, a na każdym z nich znajdowały się ogromnie okna. Promieniował dostojnością i władzą.

— Tu jest pięknie — udało mi się wykrztusić.

— Wiem — przytaknął mi cicho chłopak. Wskazał na lewo. — Budynek Zachodni należy do dziewczyn, a Budynek Wschodni do chłopaków. Dziewczyny nie mogą wchodzić do budynku od chłopaków i na odwrót. Chyba, że za pozwoleniem jednej ze stron. Ten największy to Budynek Główny. Tam będziesz mieszkać.

— Dlaczego? — zdziwiłam się.

— Zobaczysz. — Uśmiechnął się tajemniczo.

— Nie wierzę! — Usłyszałam czyjś pisk i odwróciłam się w kierunku skąd dochodził. Zobaczyłam blondynkę, która uśmiechała się i bardzo przypominała...

— Abby! — Znowu zapiszczała i zarzuciła ręce na szyję mojej przyjaciółki.

— Kira? — Głos Abby nie posiadał tak wielkiego entuzjazmu jak drugiej dziewczyny. Moja przyjaciółka była zdziwiona, a ja nie wiedziałam dlaczego. Nigdy nie widziałam uwieszonej na jej szyi blondynki.

Z mieszanką uczuć obserwowałam, jak dziewczyny przytulają się do siebie. Abby chyba w końcu przypomniała sobie o mojej obecności, bo delikatnie odsunęła się do Kiry. Obie odwróciły się do mnie.

— Luna, poznaj moją kuzynkę Kirę — powiedziała lekko zażenowana.

— Nie wiedziałam, że masz kuzynkę — zauważyłam. Abby poruszyła bezgłośnie ustami „Później ci wyjaśnię". Podałam rękę Kirze, ale zamiast ją potrząsnąć, dziewczyna przytuliła mnie.

— Miło cię poznać!

— Dusisz... mnie... — wykrztusiłam. Puściła mnie, a ja nabrałam powietrza w płuca. — Masz dużo siły — dodałam.

— Gdzie się wybieracie? — zapytała wesoło, ignorując fakt, że prawie mnie udusiła.

— Do Budynku Głównego, Luna musi poznać Johna — wyjaśnił Adam, przewracając oczami. Chyba nie przepadał za blondynką. Wcale mu się nie dziwiłam.

Kira kiwnęła głową i pochyliła się do Abby, aby coś szepnąć jej do ucha. Po chwili odeszła od nas, machając nam na pożegnanie.

— Kto to John? — zaciekawiłam się.

— John Deponistical to syn założyciela obozu. Jego ojciec zginął rok temu, a on przejął po nim opiekę nad obozem.

Kiwnęłam głową. Stanęliśmy przed Budynkiem Głównym. Drzwi były wykonane z mahoniu. Na samym środku widniała srebrna głowa wyjącego wilk. Przejechałam po niej ręką, a drzwi otworzyły się. Przed nami ukazał się kamienny hol. Na przeciwko drzwi znajdowały się duże schody prowadzące na pierwsze piętro. Błyszczały jak drogocenne kamienie. Poręcz była złota i zakręcona na końcu.

Henri wyprzedził nas i wbiegł po schodach. Potem skierował się na prawo. Poszliśmy za nim, ale skręciliśmy w lewo i weszliśmy na lekko zakręcone schody. Prowadziły wyżej, ale my zatrzymaliśmy się na piętrze.

Adam poprowadził nas różnymi korytarzami, że straciłam rachubę. W końcu stanęliśmy przed podwójnymi drzwiami. Chłopak otworzył je i przepuścił mnie przodem.

Naszym oczom ukazała się ogromna sala, a właściwie biblioteka. Stało tu pełno regałów z książkami. Dwa wielkie okna wpuszczały dużo światła. Pomiędzy nimi znajdował się ogromny obraz. Podeszłam do niego niepewnie. Po prawej stronie stała para ludzi. Mężczyzna i kobieta. Oboje mieli blond włosy. Kobieta posiadała zielone oczy, a mężczyzna szare. Byli ubrani w długie płaszcze i czarne kostiumy. Uśmiechali się.

— To moi rodzice — szepnął Adam. Popatrzyłam na niego i dostrzegłam łzy w jego oczach. Wskazał dalszą część obrazu. Były jeszcze trzy pary ludzi, takie jak pierwsza. Różnili się tylko wyglądem. Stroje mieli takie same. Następna para ludzi posiadała brązowe włosy i takie same oczy. Trzecia para stanowiła czarnowłosą kobietę i mężczyznę o ciemnoniebieskich oczach. Ostatnia para najbardziej przykuła moją uwagę. Kobieta miała brązowe włosy i fiołkowe oczy. Mężczyzna zaś czarne włosy i brązowe oczy. Obejmowali się. Zauważyłam u kobiety naszyjnik w kształcie półksiężyca. Dotknęłam swojego.

— Jesteś podobna do matki — usłyszałam głos za sobą i szybko się odwróciłam. Za mną stał chłopak mniej więcej w moim wieku. Brązowe włosy opadały na orzechowe oczy. Patrzył na mnie z lekki uśmiechem.

— Kim jesteś? — zapytałam cicho.

— O przepraszam. Nazywam się John Deponistical. A ty jesteś...

— Luna Blackstein — powiedziałam szybko. John wziął moją dłoń i złożył na niej delikatny pocałunek. Zrobiło mi się ciepło. — Skąd wiesz, że to moja mama?

— Już mówiłem, jesteś podobna.

Usłyszałam za sobą kroki, ale nie odwracałam wzroku od Johna.

— Przyprowadziłem go — oświadczył Henri. Zwróciłam się w jego stronę i stanęłam jak wryta. Napotkałam wpatrzone we mnie fiołkowe oczy, takie same, jak moje i ciemne włosy opadające na nie. Myślałam, że nie będę pamiętać. Byłam pewna, że już dawno zapomniałam, a jednak znałam ten widok. Tak dobrze go znałam, chociaż w pierwszej chwili wydał mi się obcy.

— Luna? — zapytał chłopka, jakby nie mógł uwierzyć, że to ja. Ja też nie mogłam w to wierzyć. Miałam nadzieję, że nie był to kolejny sen, z którego zaraz się obudzę.

Widziałam łzy spływające po jego twarzy i już byłam pewna. Zaczęłam płakać, jak małe dziecko razem z nim.

— Callum — szepnęłam cicho, rzucając się w ramiona dawno utraconego brata.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro