R.1 i 2.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

CZTERY LATA PÓŹNIEJ

Nigdy nie pomyślała, że będzie musiała tutaj wrócić ale...musiała. To był i jest jej obowiązek, by zająć się watahą po ojcu. Przecież jest Alfą i pierworodną ojca. Nie miała wyboru żadnego.

Dwa miesiące temu, zadzwoniła do niej matka. Zrozpaczona, pusta, rozdarta ze środka. Zadzwoniła by przekazać jej, wieści o tragedii...o śmierci Alfy i jego braku, pozostawionej watahy. Prosiła, błagała by czym prędzej wracała. Ponieważ musi objąć stanowisko ojca. Czyli zostać...Alfą i Luną dla watahy "Mglistych kłów". Po telefonie, odrazu przekazała cioci wiadomości od jej siostry. Krewna obiecała jej pomoc w jak najszybszym, załatwieniu spraw, dotyczących szkoły i transportu powrotnego.

POWRÓT DO DOMU

No i, właśnie teraz siedzi w samolocie, w drodze powrotnej do swego dawnego domu, do swojej watahy. Ale czy do dawnej siebie? To się okaże.
Bo mimo iż, cztery to liczba nie dłuża, ale liczona w latach, to ogromna ilość i strata.
Dni i nocy straconych, rozmów nie odbytych. Tak właśnie w czasie lotu myślała. I co, jej ta przyjaźń z tym chłopcem dała? Skoro nawet, ona nie przetrwała. Any myśląc o tym, co straciła a, co zystała. O tym, kim była a kim się stała, od środka aż wżała. Mówiąc zła, zdenerwowana to wówczas, było niedopowiedzenie, Ona była wściekła. A gdy po lądowabiu, matkę zobaczyła, i to w jakim stanie kobieta była, to tak jakby, nieznana moc, siła jej żyły, skórę od środka rozrywała i paliła.

Niegdyś Camelia piękna i silna kobieta, dumna i potęrzna Luna...teraz wrak człowieka. Włosy kiedyś długie, grube, czarne, lśniące teraz krótkie, żadkie wypłowiałe. Oczy brązowe niczym czekolana, świecące szczęściem i beztroską, teraz smutne, bez wyrazu, uczuć. Cera niegdyś zaróżowiona, brzoskwiniowa obecnie blada i zimna. To było na zewnątrz, bo w środku w większości to pustka, po stracie swojego partnera, swego mate. Tak kączyły osoby ze sobą na stałe powiązane.
Any gdy zobaczyła matkę, aż oczy jej się zaszkliły. Kobieta stała w tym samym miejscu i wpatrywała się w ludzi, którzy wychodzili bramką tą samą, co jej córka. Lecz dojrzeć jej, nigdzie nie mogła. Dopiero kiedy, jej jedyna córka, przed nią staneła. Wpatrywała się w nią, niczym w ducha, zjawe, osobę obcą, istote nie znaną.

Any
- Matko.

Camelia
- Any...to na prawde ty? Córko...

Any
- Tak matko, to ja. Naprawde, wiem...

Matka z niedowierzaniem, wpatrywała się w córkę, w jej zmianę wyglądu. Nie mogła uwierzyć, że to tylko cztery lata, a może i aż...pomyślała.

Camelia
- Chodź. Pomogę tobie z bagażem. Na parkingu, czeka Romer w samochodzie.

Any
- To wszystko, co mam ze sobą. Więc poradzę sobie, matko. Dziękuję za pomoc. A, jak ty się czujesz? Jak sobie radzisz, ze stra...Przepraszam. Porozmawiamy w domu.

Camelia
- Dobrze. A, zapisałaś się do szkoły u nas, czy gdzieś po za granicami?

Any
- Do " wilczej" u nas. Niestety, ale w normalnej mnie nie przyjeli. Coś tam, miejsc nie było. Lepiej już chodźmy, jest jeszcze wiele spraw do załatwienia. Nie ma co zwlekać.

  Kiedy dziewczyna i jej rodzicielka, dotarły do miejsca na, parkingu strzeżonym. W oczy wpadł jej, widok uroczy. Przy aucie w objęciach,  stał jej przyjaciel z jakąś dziewczyną.  Nawet Any, nie dziwiła się, iż jej prawdziwy i jedyny przyjaciel znalazł swoją mate na stałe.  Wiele razy i do godzin wieczornych, ze sobą rozmawiali. Dlatego Any wiedziała, po krótce co się dzieje w stadzie. Kto z kim i kiedy. Gdy podeszły bliżej wozu, starsza kobieta odchrząkneła. Wtedy oboje młodych ludzi, odsuneła się od siebie jak poparzona.

Romer
-My...ja...przepraszamy. Lun...- chciał utytuować starszą kobiete, dawnym należytym jej mianem. Ale nie dane było, mu dokończyć, gdyż został uciszony, ruchem ręki.

Camelia
- Stop! Nie, musicie przepraszać, ani nie powinieneś, mianować mnie Luną. Bo nią...już nie jestem.

   Chłopak jak i dziewczyna, poczuli się nie na miejscu. Wiedzieli, co przeżywa ich dawna matka. Ale, czy na pewno?

  Po krętpującej ciszy i staniu w miejscu. Any, nie wytrzymała dłużej. Podeszła do auta i otworzyła bagażnik, po czym włożyła swój bagaż i wróciła do pojazdu, by zasiąść na miejscu kierowcy.

Any
- Wsiadajcie, bo nie mam całego dnia. By kwilić, na lotniskowym parkingu. Pogadamy na miejscu, a teraz wsiadajcie i zapnijcie pasy.

Romer
-Any? Boże! Nawet, ciebie nie poznałem. Chodź tu do mnie. Zrobimy przytulasa, jak dawniej.

Any
- Przyjacielu, już nie jesteśmy dziećmi. A, takie obściskiwanie się, może nie być przychylnie postrzegane przez twoją mate. Więc, wsiadaj już i jedźmy.

C.D.N...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro