Rozdział 13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Uwaga! Jeśli ktoś dobrze pamięta zakończenie poprzedniego rozdziału - proszę, niech się nim nie sugeruje. Będzie on szedł niemal w całości do przeróbki, a ten można spokojnie zrozumieć i bez tego. Uprzedzam też, że zamieniłam Patronusy na chowańce - nie podobało mi się użycie tamtego słowa, odkąd zorientowałam się, że zostało wymyślone do serii o Harrym Potterze, dlatego stopniowo również w poprzednich częściach będę je zamieniać. Na razie życzę miłej lektury, przepraszam za niedogodności i mam nadzieję, że rozdziały będą pojawiały się częściej.



Tu nie ma żadnego pająka.

Naprawdę. Ani pół. Skąd niby miałyby się wziąć w takim miejscu? Ciemno, duszno... Pomarłyby z głodu, bo gdyby dostał się tutaj jakiś możliwy do skonsumowania owad, należałoby uznać to za osobny cud. Serio. Pajęczyny? Może, choć pewnie i to mi się tylko wydaje – to muszą być zwyczajne kłęby kurzu, rozpięte w strategicznych miejscach. Nikt tu pewnie nie sprzątał, logicznie rzecz biorąc, w razie gdyby ktoś jednak odkrył przejście, powinno wyglądać na nieużywane, żeby nie wzbudziło podejrzeń, nie? Mam rację?

A guzik. Coś mi się zdaje, że to moment, w którym „też prawda" nieodwracalnie przeobraża się w „gówno prawdę". A ja, jeśli chodzi o oszukiwanie siebie, wkroczyłam w jakiś nowy, mistrzowski etap.

Choć pod drzwiczkami lśnił cienki jak włos pas światła, wokół było ciemno choć oko wykol. I to chyba było właśnie najgorsze – to, że nie mogłam rozejrzeć się jak człowiek i po prostu sprawdzić, czy mam jakiekolwiek powody do obawy. Bo możliwe, że naprawdę tylko panikuję. Aż mnie swędziało, żeby przemienić się w wilkena i wykorzystać swój nienaturalny wzrok, ale obawiałam się zarówno hałasu, jakiego mogłam tym narobić, jak i tego, że po zwiększeniu rozmiarów zacznę ocierać się o ściany i nie dość, że wszystkie ewentualne pajęczyny będę mieć w sierści, to jeszcze dostanę ataku klaustrofobii. Jak to ja. Kot siedział spokojnie obok, a mnie ciągle coś swędziało... Nie rozumiem, dlaczego w normalnych warunkach mogę tkwić jak kamień przez wiele godzin, gapiąc się po prostu na coś ładnego lub w wyjątkowo fascynujący punkt na najbliższej ścianie, a gdy nieruchomość staje się koniecznością, za cholerę nie mogę usiedzieć. Już czułam, że drętwieje mi noga, swędzi coś na plecach i drapie w nosie. Tylko porządnego kichnięcia mi brakuje... Moje ciało nigdy nie pojmuje powagi sytuacji.

To nie tak, że się nie bałam. Ja byłam po prostu, kurwa, przerażona. Tylko że zawsze głupieję, gdy obleci mnie największy strach. Gdy zdałam sobie sprawę z tego, że rodzice naprawdę zamierzają wydać mnie za Marcusa, a jedyną metodą, by się od tego uratować, jest uciec do ludzkiego miasta i zacząć tam życie od zera, przez godzinę nie mogłam się uspokoić, takiego napadu śmiechu dostałam. Z jakiegoś powodu moje czarne poczucie humoru zawsze widziało w takich sytuacjach doskonałą pożywkę, sprawiając, że nie dość, że zachowywałam się nieodpowiednio, to jeszcze mówiłam wiele szokujących rzeczy, dopiero po fakcie orientując się, że wszyscy wokół mieli mnie za okrutną idiotkę. Lub po prostu głupią.

Doskonale słyszałam zamieszanie na dole. Choć oczy miałam w pełni ludzkie, słuch nie stępiał się zbytnio po przybraniu tej formy, a chwilami bardzo żałowałam, że tak nie jest. Katherine i Wayne pakowali się w pośpiechu, Victor zaś popędził otworzyć drzwi od razu po tym, jak mnie tutaj zamknął. Choć działo się to kilka pięter niżej, dobrze słyszałam ponury głos mężczyzny, którego zastał w progu.

– Dzień dobry, policja. Coś długo to panu zajęło... – W tych słowach kryła się bynajmniej nie dobrotliwa złośliwość. Jestem pewna, że wypowiadający je człowiek uśmiechnął się cynicznie, unosząc jedną brew, jakby chciał zawołać: „no proszę, proszę, co my tu mamy za niegrzecznego wilczka!".

– Jestem zajęty. – Victor zabrzmiał na spokojnego i rozluźnionego. Być może również nieco złośliwego, ale nie na tyle, by można mu było cokolwiek zarzucić... chyba że bardzo chciało się uprzeć.

– Można wiedzieć czym?

Po tym pytaniu zapadła chwila ciszy. Dałabym sobie głowę uciąć, że gdzieś na granicy słyszalności wyłapałam ciche przekleństwo Wayne'a. Ciekawa byłam, czy odwiedzający już zdają sobie sprawę z tego, że nie ukryją swojej obecności przed nikim z wilczym słuchem, nawet w tak dużym domu. Cokolwiek podejrzanego mogli robić pozostali, ludziom nigdy nie uda się ich na tym przyłapać.

– Jak to czym? – Victor początkowo zabrzmiał na zmieszanego, by zaraz wpaść w złość. – Chyba dobrze panowie widzicie, co dzieje się w mieście. Pakujemy się, póki możemy stąd bezpiecznie wyjechać.

Człowiek się zaśmiał, a mnie mało krew nie zalała. Pięści zacisnęłam aż do bólu, miałam wrażenie, że paznokcie u dłoni zaczęły mi się wyostrzać. Gdzieś w ciemności Kot zaburczał gardłowo i uderzył ogonem w drewnianą podłogę.

– I bardzo słusznie – oznajmił radośnie policjant. – Cieszy mnie, że nie potrzebujecie w zrozumieniu tego pomocy. Jeszcze tylko chciałbym się rozejrzeć, jak wam to pakowanie idzie, jeśli to nie problem.

Atmosfera zauważalnie zgęstniała. Bo owszem, był to problem, ale Victor równie dobrze jak ja wiedział, że stawianie oporu nie będzie miało sensu. Upłynęło parę sekund, nim wpuścił niechcianych gości do środka, bo nie mógł zrobić tego też zbyt chętnie, by nie nabrali podejrzeń. Ochoczo weszli głębiej do przedpokoju. To, jak ciekawie rozglądali się wokół, mogłam sobie tylko wyobrażać, podobnie jak bałagan, który pewnie tam zastali. Wszyscy pakowali się w ekspresowym tempie, nie wątpię, że kilka toreb musiało już czekać w okolicy wyjścia, prosząc się, by zanieść je do samochodu.

Tylko że nie zdołamy przecież wziąć wszystkiego. Ja tam i tak nie mam wiele, straciłam wszystko przez własną impulsywność jakiś czas temu, ale moja nowa wataha? Oni muszą porzucić praktycznie całe swoje życie, w dodatku tak wygodne jak na wygnańców, że to już samo w sobie powinno budzić podejrzenia policji. Słyszałam stukanie ciężkich butów na panelach, gdy intruzi irytująco niespiesznie przechadzali się po najniższym piętrze, zaglądając we wszystkie kąty. Czego tak właściwie szukali?

Mnie?

A może przesadzam? Może to wszystko wcale nie ma nic wspólnego ze mną? Może mam jakiś zawoalowany kompleks, który nakazuje mi widzieć siebie w centrum wszystkich najważniejszych wydarzeń? Fajnie by było, nie powiem... choć coś tak czuję, że to zbyt duży zbieg okoliczności. Dlaczego wojna wybuchła praktycznie tuż po tym, jak brutalnie zamordowałam człowieka? Sama przełamałam długoletni okres pozornego pokoju, a teraz cała moja rasa poniesie tego konsekwencje.

Ludzie od wieków do niedawna mordowali nas bezkarnie, jednak gdy role się odwróciły...

Schody zaskrzypiały pod ciężarem dwóch policjantów. Widocznie nic nie znaleźli na dole, co mogłam uznać za spory plus, bo przecież tam znajdowała się moja tymczasowa sypialnia, a więc największa możliwość odkrycia śladów obecności kogoś, kogo w tym domu nie powinno być. Chwała, że zdążyliśmy wszystko ogarnąć i spakować tak błyskawicznie...

Usłyszałam, jak Wayne wita się z ludźmi głosem stłumionym od źle maskowanej złości. Rozległ się szelest i szuranie, być może zajrzeli do jego walizek i opróżnianych szaf, następnie przeszli dalej, do pokoju Kate. Dziewczyna przywitała się z nimi dość serdecznie, jak to ona – ewidentnie siliła się na uprzejmość, wręcz podlizywała, ale nie dziwiłam się jej. Nie umiałam się o to złościć, nie umiałam postrzegać tego jako bratania się z wrogiem, bo dobrze wiedziałam, że sama zrobiłabym dokładnie to samo. Bo jestem kobietą, w ludzkim ciele dokładnie tak samo bezradną jak wszystkie inne na świecie, a przyszło mi żyć w wyjątkowo nieżyczliwej rzeczywistości. Bo mam instynkt samozachowawczy i rozumiem, że nieraz lepiej schować dumę do kieszeni, by nie prowokować i uniknąć tym samym kłopotów. Bo jeśli chociaż udam serdeczną i uprzejmą, to istnieje szansa, że szybciej sobie stąd pójdą. A na tym nam właśnie zależało – dopóki tutaj są, nie zdołamy przecież wyjechać. Ja nie zdołam wyjechać tak, żeby mnie nie zauważono... a tego, że mogą mnie tu zostawić samą, nawet nie chcę brać pod uwagę. Teoretycznie Victor i reszta nie są mi nic winni i tak właśnie powinni postąpić, jeśli nie będzie innych możliwości – zostawić mnie tu i ratować siebie – ale... nie chcę o tym myśleć. Wolę udawać, że nie tylko mnie na nich zależy.

Że moje uczucie do Victora nie jest jednostronne... choć to już chyba zaawansowane bajkopisarstwo.

Nagle coś osunęło się z łoskotem. Kate krzyknęła, zakotłowało się w pokoju pode mną. Ktoś zaklął, choć głos był tak przytłumiony, że nie miałam pojęcia, do kogo mógł należeć. Aż podskoczyłam, uderzyłam głową w jakiś wystający drewniany element i jęknęłam boleśnie, poniewczasie zagryzając pięść, by powstrzymać resztę dźwięków, ale mój osobisty hałas utonął w tym dobiegającym spod podłogi.

– Proszę, nie! – krzyknęła Kate.

– Zostaw ją! – ryknął zaraz po niej Victor z niemaskowaną już wściekłością. Schody aż się zatrzęsły, gdy Wayne wbiegł po nich, przeskakując po dwa stopnie.

– Uspokój się, psie! – warknął jeden z policjantów, ten, który nie odzywał się do tej pory. Znowu coś zaszeleściło, coś ciężkiego przesunęło się po drewnianej podłodze.

Chciałam tam iść. Chciałam natychmiast przemienić się w vyrkina i popędzić tam na złamanie karku, a następnie rozedrzeć tych dwóch na krwawe strzępy. Chciałam zrobić cokolwiek... a mogłam tylko przygarnąć do piersi chowańca i szukać ukojenia w jego niepewnym mruczeniu. Choć zwykle było doskonałym lekiem na wszystko, teraz nie zamierzało pomagać. Nawet nie wiem kiedy po policzkach popłynęły mi łzy, ale otarcie ich okazało się wysiłkiem ponad moje siły.

– Powiedziałem, że masz ją zostawić! – Głos Victora najmocniej ze wszystkiego przypominał zwierzęcy warkot, tak był już zniekształcony wściekłością. Ledwie sekundy dzieliły go od przemiany.

– Mamy rozkazy, aby w razie stawiania oporu użyć broni – ostrzegł policjant.

– Nikt nie będzie stawiał oporu, jeśli ją natychmiast puścisz! – wycedził Wayne. Już po samej intonacji słów mogłam się domyślić, że również jest bliski przemiany, a jeśli któremukolwiek z nich ostatecznie puszczą teraz nerwy, będzie to równoznaczne z wyrokiem śmierci.

Zapadłą ciszę można by było kroić nożem. Niemal odetchnęłam z ulgą, gdy zastąpiła ją kolejna kakofonia dźwięków.

– Macie czas do szesnastej, aby opuścić to miejsce – oznajmił intruz władczym tonem i, sądząc po odgłosach, wraz z towarzyszem udał się w stronę wyjścia.

– To raptem czterdzieści minut – zaprotestował Victor. – Nie zdążymy w tym czasie...

– Szesnasta. Ani minuty później – wszedł mu w słowo człowiek. – Po tym czasie, jeśli nadal tu będziecie, zmuszeni będziemy użyć siły. Czy to jasne?

– Jak słonko – burknął Wayne i jęknął boleśnie. Wątpiłam, by ludzie coś mu zrobili, pewnie Victor dźgnął go łokciem pod żebro lub trzepnął przez łeb...

Aż zaskomlałam z ulgi, gdy trzasnęły drzwi wejściowe, lecz nawet nie drgnęłam, póki Victor nie wspiął się na strych i nie otworzył sekretnych drzwiczek.

– Słyszałaś? – spytał, a sama jego mina dobrze świadczyła o tym, jak marnie musiałam się prezentować. Czułam się tak, jakbym mogła jednocześnie wybuchnąć płaczem, zemdleć, zacząć rwać sobie włosy z głowy i iść kogoś zabić z wyjątkowym okrucieństwem. Wrodzony cynizm znowu zaatakował i podsunął, że brzmiało to jak każda przerwa tuż przed lekcją matematyki, ale dałam mu kopa w dupsko i kazałam spieprzać.

– Słyszałam – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Co tam się stało? Co oni chcieli zrobić?

– Właściwie to nie wiem. – Uciekł wzrokiem gdzieś w bok, po czym poznałam, że kłamie. – Jeden złapał Kate za ramię. Wolałem zareagować w porę.

Złapał za ramię... Nie powstrzymałam dzikiego warknięcia. Krew aż się we mnie zagotowała. Złapanie za ramię wywołałoby taki bałagan?! Dlaczego mężczyźni są tacy? Dlaczego na wojnach zawsze najbardziej cierpią kobiety? Dlaczego oni sądzą, że mogą nas sobie tak po prostu wziąć, jak rzecz? Dlaczego to w ogóle im sprawia przyjemność?

Dlaczego nie mogą za karę po prostu zdechnąć?!

Nie, umrzeć to za mało, skoro ofiara wciąż miała żyć...

– Uspokój się – nakazał wilkołak stanowczym, wręcz nieczułym tonem, kontrastującym z odbijającymi się w jego oczach emocjami. – Mamy bardzo mało czasu, możemy obgadać to później. Lepiej nie ryzykować, zejdziesz więc tędy do garażu za trzydzieści pięć minut, a my wszystko w tym czasie ogarniemy. Wejdź prosto do samochodu, na tylną kanapę, ja rzucę na ciebie kilka lżejszych rzeczy. Nie będzie zbyt wygodnie, ale nie mogą nabrać żadnych podejrzeń.

– Może lepiej by było, gdybym wam jakoś... – zaczęłam z nadzieją, ale urwałam, gdy zaczął kręcić głową.

– Nie – uciął ostro. – Mogą obserwować dom. Okna są odsłonięte. Do garażu nie dostanie się nikt postronny, drzwi są antywłamaniowe, a w tej chwili trzymam w kieszeni wszystkie klucze. Wytrzymasz.

I zatrzasnął drzwiczki z powrotem, nie czekając na moją reakcję, choć już nabierałam powietrza, by krzyknąć, że nie, wcale nie wytrzymam. Znowu zostałam sama w ciemności, wśród ciasnoty i pająków tylko czekających, by mnie obleźć. Kot otarł mi się o twarz, mrucząc głośno, ale znowu uspokoiło mnie to tylko odrobinę. Nie wystarczyło tego nawet do tego, bym przestała trząść się jak galareta.

Do tego dochodziła wściekłość. Dzika, pierwotna nienawiść vyrkina. Nosiło mnie, płynny ogień wypełniał moje żyły, ciśnienie rozsadzało ciało od środka, a ukryty we mnie wilk błagał, bym go wypuściła. To nie była złość, to była właśnie nienawiść. Nienawiść do ludzi. Nienawiść do mężczyzn, w których oczach kobiety były zabawkami, a wilcze kobiety – nieledwie śmieciami, które można było popsuć, uszkodzić dla własnej fanaberii i porzucić. Tylko dlatego, że miało się władzę. Że można było zagrozić śmiercią lub użyć siły i wtedy otrzymać, co tylko się chce...

Chciałam ich zniszczyć. Chciałam, by cierpieli tak samo... lub nawet bardziej. Chciałam napiętnować ich życie, uczynić z nimi dokładnie to samo, co oni chcieli zrobić Kate. Jej się udało, bo miała po swojej stronie dwóch silnych mężczyzn, którzy zabiliby policjantów, nie patrząc na nic, gdyby było trzeba, ale jak wiele innych kobiet nie miało tego szczęścia? Przecież nawet ona, z przyjaciółmi u boku musiała przeżyć koszmar, nawet ona będzie mieć po tym traumę, a inne...

Przekuj nienawiść w coś innego.

Szept Matki Wilczycy rozległ się tak blisko i tak wyraźnie, jakby stała obok mnie. Być może tak właśnie było, tylko ja nie widziałam jej w mroku?

– Ale w co? – spytałam bezradnie. Brakowało mi jej... Jej i tego pięknego ogrodu w sercu magicznego lasu, gdzie mogłam czuć się całkowicie bezpieczna.

Dobrze wiesz w co, kochana...

Wiem?

Mało nie wyszłam z siebie, gdy telefon zawibrował mi w kieszeni. Zaraz poczułam wściekłość, ale tym razem na siebie samą – jakie miałam szczęście, że nikt do mnie nie zadzwonił, gdy byli tu policjanci! Jak to możliwe, że z tego wszystkiego zapomniałam go wyciszyć? Klnąc pod nosem, wyciągnęłam urządzenie z kieszeni i odczytałam sms od Victora:

„Jeśli chcesz, możesz pobuszować na strychu. Szyby są mleczne, nikt cię nie zauważy, jeśli nie zapalisz światła. Tylko nie spóźnij się na zbiórkę".

Odetchnęłam głęboko. Uspokój się, Lilly Anne...

Nienawidzę bezradności. Lecz już parę razy wzięłam sprawy w swoje ręce i nie wyszło z tego nic dobrego. Ja i inicjatywy nie rozumiemy się chyba najlepiej.

Ostrożnie obmacałam drzwiczki, modląc się, by nie siedział na nich żaden pająk, i nacisnęłam pierwszą rzecz, która wydała mi się zapadką. Na szczęście z tej strony mechanizm nie był skomplikowany. Wysunęłam się na zewnątrz, rozejrzałam profilaktycznie, choć wiedziałam dobrze, że gdyby ktoś tu był, usłyszałabym go już dawno.

Znaleźć sobie zajęcie. Tak, to jest to... Bo teraz przecież i tak nic innego nie zrobię.

Myśl. Planuj – szepnęła Matka Wilczyca.

Myśl... Całe życie myślę i planuję, a jedyne, co mi z tego przychodzi, to jeszcze więcej rozmaitych kłopotów. Ja powinnam właśnie przestać myśleć.

Wyjście na strych było bardzo dobrą inicjatywą. To miejsce i tak mnie fascynowało, bo było wypełnione tysiącami tajemniczych przedmiotów, które mogłam obejrzeć, wymyślić, do czego niegdyś służyły. Prawdziwa uczta dla wyobraźni... Spodziewałam się, że jak wreszcie przyjdzie co do czego, dostanę na nią więcej czasu. Pocieszałam się nią, gdy miałam przed oczami konieczność życia w ukryciu – no bo hej, może i nie możesz wychodzić z domu, ale przynajmniej pogrzebiesz sobie w zapomnianych szpargałach, poutykanych w zakamarkach starego domu, a przecież zawsze to lubiłaś! A teraz? Trzydzieści pięć minut. Nie powinnam narzekać, bo reszta w ciągu tego czasu musi podjąć się znacznie trudniejszego zadania w postaci spakowania wszystkiego, co ważne i potrzebne, a jednak... miałam takie poczucie, że już drugi raz przez ludzką głupotę zostałam wyrzucona z własnego życia. Najpierw sprowokowano mnie w najgorszy możliwy sposób, próbując skrzywdzić mojego chowańca – najcenniejsze, co posiadam – a teraz... Kwintesencja czyjejś nietolerancji, zaściankowości i niechęci do odejścia od własnych przekonań zmusiła całą moją rasę do poniżającej ucieczki. Do porzucenia wszystkiego, co mamy... I tak jesteśmy wygnanymi. Jesteśmy wilkami bez stada, które musiały uciec od własnych rodzin – z różnych powodów – a teraz wypędzają nas ci, którzy wcześniej udzielili azylu. Na poniżających warunkach, ale jednak. Ograniczało nas mnóstwo praw, ale przynajmniej mogliśmy żyć... teraz zaś nie mieliśmy już niczego. Uciekliśmy z lasów, a miasta oficjalnie przed nami zamknięto. Bo zanieczyszczaliśmy atmosferę. Bo wprowadzaliśmy zamęt swoją dwoistą naturą. Bo byliśmy solą w oku ludzi religijnych, nie znajdujących dowodów na nasze istnienie na kart świętych ksiąg, co oznaczało dla nich, że nie powinno nas na świecie być. Bo straszyliśmy dzieciaczki... będąc po prostu sobą. I robiąc właściwie nic, bo przecież i tak nie wolno nam było się tutaj przemieniać i obnosić ze swoją naturą. Nigdzie nie mogliśmy być sobą, ale teraz zabrano nam również tę namiastkę życia. Z niższej kasty w ludzkim społeczeństwie przemieniliśmy się w wyrzutków. Kazano nam uciekać... ale nikt już nie pokwapił się ze wskazaniem, gdzie moglibyśmy się w takim razie podziać. Ciekawa jestem, czy w pewnym momencie ktoś niezbyt oświecony dozna olśnienia, zauważy w nas tanią siłę roboczą i zagoni do obozów pracy? Historia zna i takie przypadki. Może być i tak, przecież ta nieuzasadniona nienawiść kumulowała się w ludziach latami, podsycana usłużną popkulturą.

Byliśmy wszędzie. Wilki pojawiały się w kreskówkach – pożerały babcie, kusiły małe dziewczynki w czerwonych kapturkach, gdy jeszcze było im mało. Próbowały zaszkodzić słodkim, przedsiębiorczym prosiaczkom, niszcząc ich domki i widząc w nich łatwy obiad. Czaiły się na ostrożnych, samotnych wędrowców, porywały dzieci, zabijały zwierzęta utrzymujące całe rodziny. Wilki były symbolem zła i niebezpieczeństwa, a ci, którzy je pokonywali – dzielni myśliwi ze strzelbami lub sprytni wieśniacy – zbierali laury za pozbycie się wrogów. W takich bajkach zawsze triumfowało dobro, niosąc złu śmierć lub poniżenie. Myśliwy zabił wilka, a następnie rozpruł mu brzuch, żeby uwolnić babcię i Kapturka. Świnka z murowanego domku przypaliła wilka na palenisku, gdy próbował wejść przez komin, a następnie naśmiewała się z niego, gdy uciekał z płonącym ogonem. Zając umykał za każdym razem, owczarek pilnujący stada zwyciężał, wieśniak truł intruza kukłą w kształcie owcy. Wilki zwyciężano. A wilkołaki? Popkultura kipi historiami o ludziach przemieniających się w straszne bestie i terroryzujących całe miasta, a historie niepoprawnych romantyczko-erotomanek, jakimi kipi internet, też dokładają swoje, przekłamując prawdziwy obraz. Ludzie mają nas za pożerające dziewice bestie. Lub zamiast pożerać, wykorzystujące je seksualnie, gdy nie panują nad własnym popędem. Mają nas za zwierzęta w ludzkich skórach, znacznie głupsze i kierujące się innymi prawami niż oni sami, tak odmiennymi, że wspólna egzystencja staje się niemożliwa. Mają nas za takich, którzy ulegają jedynie pierwotnym instynktom i żądzom – głodowi, pragnieniu, seksualności. Nie widzą w nas i nie chcą widzieć nic więcej. Nie sięgną po prawdziwe informacje, bo one nie są już takie ciekawe, nie wywołują dreszczyku emocji biegnącego wzdłuż kręgosłupa. Prawda jest nudna. Nie chcą nas poznawać... bo boją się, że to, w co wierzyli od tysięcy lat, może okazać się bujdą. Nikt nie lubi, gdy drżą filary, na których zbudowano jego świat.

Wyszłam ostrożnie na zewnątrz, próbując odegnać natrętne myśli. Wciąż czułam przy sobie pobudzającą do działania obecność Matki Wilczycy, lecz sama już nie wiedziałam, czy powinnam słuchać jej podszeptów. Z jednej strony wątpiłam, że nasza bogini mogłaby się mylić, bo przecież była boginią, tak? Wiedziała o wiele więcej niż ja, o ile nie wszystko. Znała świat w stopniu, jakiego nawet nie miałam prawa sobie wyobrażać. A jednak... nie mogłam w to uwierzyć. To niemożliwe, żebym była jakimś cholernym wybrańcem. Raz, że takie rzeczy dzieją się tylko w książkach, które czytam, a dwa... że zwyczajnie bałam się już podejmować jakiekolwiek działanie. Inicjatywy ewidentnie za mną nie przepadały, ostatnio wszystko, za co się wzięłam, sypało mi się w rękach. Nauczona tym smutnym doświadczeniem, nie pojmowałam, jak ktokolwiek mógłby mnie do tego zachęcać.

Przestań wątpić, córko. Działaj!

To nie takie proste! Dobrze, lubię rozmyślać. Lubię zastanawiać się, skąd wynika ludzka nienawiść, lubię zastanawiać się nad naszymi problemami i wyobrażać sobie, jak je rozwiązać, ale...

Warknęłam, ze złością potrząsnęłam głową. Ledwo powstrzymałam się od złapania za nią w bezsilnym geście i wplecenia palców w i bez tego potargane włosy. Nie uśmiechało mi się sprawdzanie, ile pajęczyn zdołałam nimi zebrać przez cały ten czas. Kot otarł mi się o nogi, prężąc grzbiet, i spojrzał na mnie intensywnie niebieskimi oczami, jakby chciał spytać: „no i co teraz?".

Odpowiedź brzmi: nic. Jestem Lilly Anne i wolę pozostawać bierna, bo tak jest bezpieczniej. Choć ta dławiąca złość...

Nieważne.

Rozejrzałam się ostrożnie wokół, powiodłam wzrokiem po wyłożonych deskami ścianach i dziesiątkach zgromadzonych tu rzeczy, skąpanych w blasku słońca wpadającym przez mętne okna dachowe. Niektóre drobniejsze przedmioty spakowano do zakurzonych tekturowych pudeł lub zwyczajnych worków. Ciekawiło mnie, dlaczego tyle ich jest. Dlaczego Victor i reszta zdawali się podczas porządków wynosić wszystko tutaj, zamiast niepotrzebnych gratów zwyczajnie się pozbywać? Może któreś z nich cierpiało na jakąś początkową fazę zbieractwa? I czy nie było z mojej strony hipokryzją tak krytycznie na to patrzeć, skoro sama na ich miejscach zrobiłabym to samo, bo bolało mnie nawet wyrzucanie maksymalnie znoszonej i zniszczonej pary skarpet?

Uklękłam przy jednym z pudeł i zajrzałam ostrożnie do środka. Podniosłam kilka pozornie zupełnie nowych bibelotów, zastanawiając się, w którym z pokoi mogły wcześniej stać, ale do żadnego mi nie pasowały. Jeśli już, to najprędzej wytypowałabym sypialnię Kate, choć i tak gryzłyby się tam z moim poczuciem estetyki... ale w sumie są różne gusta.

Przebrnęłam jeszcze przez tonę ozdób, ubrań na różne pory roku, dekoracji świątecznych i rzadko używanych sprzętów i narzędzi, aż znalazłam coś, co naprawdę mnie zainteresowało. Z niedbale rzuconego pod samą ścianę worka wydobyłam grubą książkę brązowej okładce z taniej imitacji skóry. Odruchowo potarłam ją, myśląc, że jest zakurzona, ale to materiał okazał się tak zniszczony, że mogłam początkowo odnieść takie wrażenie. Gdy zajrzałam do środka, okazało się, że to tak naprawdę album z fotografiami.

Miałam trochę oporów przed przewróceniem pierwszej strony. Przecież to czyjeś życie. Może właściciel tej księgi nie chciałby, żebym oglądała jego fotografie – nieruchome wycinki z minionego już życia? To mogło być poważne naruszenie prywatności, zaufania wręcz, gdyby tylko ktoś się dowiedział... no ale po prostu musiałam. Przecież Victor nie pozwoliłby mi tu grzebać, gdyby istniało ryzyko, że znajdę coś, czego nie powinnam nigdy zobaczyć.

Chyba że sądził, że będę rozsądniejsza i lepiej wychowana i sama się domyślę, że istnieją przedmioty, których lepiej nie ruszać, by nie rozsierdzić ich właściciela.

A zresztą... przecież to tylko zdjęcia. Jeśli znajdę tam cokolwiek potencjalnie krępującego, zatrzasnę okładkę z powrotem. I być może będę gryźć się z wyrzutami sumienia do usranej śmierci, no ale cóż... nigdy nie umiałam powstrzymywać ciekawości. Jeśli mogę pokusić się o takie stwierdzenie, sprawiało mi to wręcz fizyczny ból. Jeśli jest w tym coś faktycznie złego... to najwyżej Matka Wilczyca przetrzepie mi skórę podczas następnego spotkania, o ile w ogóle są one rzeczywiste.

Odruchowo powędrowałam dłonią w miejsce, gdzie w formie wilkena miałam w grzywie czerwone pióro. Szlag, nie myśl tyle, Lilly Anne. W tej chwili masz większe zmartwienia na głowie. Czas ci ucieka, a nie wiesz nawet, czy to wszystko przeżyjesz. Czy chcesz spędzić ostatnie chwile życia na rozmyślaniu nad swoimi chorobami psychicznymi? Z pewnością nie. Nic ci po wnioskach, jakie ewentualnie wyciągniesz, jeśli to wszystko skończy się na cmentarzu, więc spokojnie możesz to na razie uznać za marnowanie czasu. Obejrzyj sobie zdjęcia. A nuż ci z tego coś przyjdzie?

No więc tak właśnie zrobiłam.

Pierwsze fotografie nie powiedziały mi w zasadzie nic. Jakość wskazywała na to, że wykonano je stosunkowo dawno, nowym i dobrym jakościowo, ale jednak aparatem na standardową kliszę. Kolory wydawały się nieco stłumione, rozmyta kaszka unaoczniała każdy błąd fotografującego. Tak wyglądały moje zdjęcia z dzieciństwa, które rodzice trzymali nie wiadomo po co w pięknych zdobnych księgach i wiszących na widoku ramkach. Już od dawna nie umiem pojąć, dlaczego zawracali sobie tym głowę, skoro...

Nieważne.

Widziałam jakąś wysoką kobietę o włosach sięgających ramion. Gibka, umięśniona sylwetka, uwidoczniona przez opinający ciało kostium kąpielowy, wskazywała na to, że miałam do czynienia z wilkołaczycą – to dało się rozpoznać, jeśli wiedziało się, czego szukać, nawet nie musiałam do tego posiłkować się widocznym na jej lewym nadgarstku wilczym znamieniem, nieco rozmytym z racji na odległość, z jakiej ją sfotografowano. Uśmiechała się, jedną ręką zakładając za ucho niesforny kosmyk kasztanowych włosów, drugą przygarniając do piersi małego chłopczyka, trzymającego w dłoniach plastikowe wiaderko. Drugie dziecko, na oko starsze dwa-trzy lata, stało obok niej po kolana w wodzie, bawiąc się pełną garścią rzecznych kamyków. W tle widziałam gęste drzewa, prawdopodobnie iglaste, sądząc po ciemnym odcieniu zieleni. Na następnym zdjęciu ta sama kobieta obejmowała wyższego od niej, brodatego mężczyznę na jakiejś imprezie rodzinnej. W tym facecie dostrzegłam coś... jakieś nieuchwytne w pierwszym momencie podobieństwo. Musiał być ojcem Victora i Wayne'a, nie istniała inna możliwość. A więc ta ruda wilczyca pewnie jest ich matką. Czyli dzieciaki... Jeszcze raz wróciłam do pierwszego zdjęcia, ale chłopcy okazali się niemal zupełnie inni od znanych mi wilkołaków. Dobra, jeśli się przypatrzyłam, zauważyłam trochę cech wspólnych, ale sama już nie wiedziałam, czy sobie ich tylko nie ubzdurałam. To musieli być oni, bo niby z jakiego innego powodu album znalazłby się na strychu ich domu, ale niesamowicie zmienili się przez lata. Ja, jeśli dobrze się zastanowić, od trzynastego roku życia aż do teraz wyglądam praktycznie identycznie. Chyba nawet nie urosłam wiele od tamtego czasu.

Przewróciłam stronę. Teraz już nie miałam wątpliwości, że dzieciaki to „moi" mężczyźni, jak odruchowo zaczęłam nazywać ich w myślach. Z szczerym uśmiechem oglądałam skróconą historię ich dorastania. Na niektórych zdjęciach pozowali do obiektywu, inne zrobiono im z zaskoczenia, gdy bawili się, niczego nieświadomi. W kilku miejscach mignęły mi też znajome wilkeny – szary i brunatny, a także raz bardzo podobne vyrkiny, bardzo jeszcze młode sądząc po proporcjach ciał. To zdjęcie akurat musiano zrobić podczas pełni, bo nie wyglądali jak obdarzeni zwierzęcymi umysłami – uśmiechali się po wilczemu, Victor miał na szyi zawiązaną wielką kokardę, a Wayne kwiatowy wianek. Wyglądali przeuroczo...

Potem byli już nastolatkami. Zdmuchiwali świeczki na tortach, odbierali dyplomy, siłowali się na dobrze wyposażonych salach gimnastycznych. Wreszcie, praktycznie pod sam koniec książki, natrafiłam na kadr, przy którym zatrzymałam się na dłużej.

Victor wyglądał tutaj już zupełnie jak on, choć włosy miał krótkie, a policzki gładkie. Oceniałam, że mógł mieć jakieś dwadzieścia lat. Do piersi przygarniał wielkiego czarnego kota...

Nie, nie kota. Czarnego serwala. Chowaniec szczerzył imponujące zębiska, sycząc na fotografa – gdyby był prawdziwym, dzikim zwierzęciem, budziłby ogromny respekt i z pewnością nikt nie odważyłby się traktować go jak maskotkę w takiej sytuacji. Jedna z jego łap spoczywała na szerokiej piersi wilkołaka, białe szpony zaciskały się na materiale białej koszulki.

To musiał być Krecik. Co się z nim stało? Czy naprawdę... umarł? Dobrze wiem, że istnieje na to tylko jeden sposób. Chowaniec nie może umrzeć z przyczyn naturalnych przed swoim właścicielem. Ktoś musiał go... zabić.

Wzdrygnęłam się na samą myśl, coś zakłuło mnie w gardle. Kot wcisnął mi się na kolana, otarł o twarz, mrucząc głośno. Przytuliłam go, zanurzyłam nos w futrze na karku.

– Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić – szepnęłam do postrzępionego uszka. – Nigdy. Choćbym miała rozerwać na strzępy połowę populacji świata, choćbym miało się to skończyć rozpętaniem wojny światowej... nie dam ci zrobić krzywdy. I niczego nie żałuję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro