40. Wyścig z czasem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wszystkie żarty, sarkastyczne komentarze i przedramatyzowane metafory z ogniem w roli głównej dźwięczą mi teraz w głowie, zdają się krzyczeć „Chciałaś? To masz!"

Widok płomieni szalejących na schodach, trawiących wszystko na swojej drodze, sprawia, że wizja spadnięcia z dachu nie wydaje się już taka zła.

Odkąd na własne oczy widziałam niszczycielską siłę pożogi, każdy płomień – iskra z zapalniczki, przypalony gaz w kuchence, rozżarzone drewno w kominku – potrafi w mgnieniu oka przywołać wspomnienia. Jedno spojrzenie, lekkie ciepło i znów siedzę uwięziona w aucie otoczonym przez ściany ognia. Znów zachłannie łapię do płuc każdą, nawet najmniejszą dawkę tlenu, licząc, że tym razem nie pomyli drogi i ostatecznie trafi do celu.

Serce zaczyna mi bić jeszcze wścieklej, kiedy do moich nozdrzy dochodzi zapach dymu i spalenizny. To nie wróży nic dobrego. Podobieństwo, że auto zaraz stanie w płomieniach wzrasta z każdą sekundą, a ja nawet nie jestem w stanie się ruszyć. Wciąż mam zamknięte oczy. Nie chcę tego widzieć. Nie chcę widzieć tego, co mnie zabije. Chcę, by pusta droga była ostatnią rzeczą, którą zapamiętam.

Głos Michaela próbującego wyrwać mnie z transu słyszę jak zza ściany. Nie potrafię zrozumieć, co mówi.

Robi mi się duszno. Nie tylko ze strachu, ale i panującego wokół żaru. Krztuszę się z powodu dużego stężenia tlenku węgla. Kręci mi się w głowie, a po karku spływają krople potu. Głośny szum przyćmiewa wszystko, sprawiając, że łeb dosłownie pęka mi w szwach.

Czuję, jak łapie mnie za ramiona i delikatnie wstrząsa moim ciałem. Nie stawiam oporu, nie potrafię. Mój umysł nie znajduje się na dachu pogrążonego w płomieniach budynku, tylko na ulicy u jego podnóża. Tkwi w oddalonej o ponad dwa lata przeszłości i nie potrafi – a może nie chce – wrócić do teraźniejszości.

Powoli przestaję kontaktować. Mój mózg nie rozróżnia niczego pośród panującego chaosu. Nie mija chwila, a ja całkowicie odpływam.

– O nie! Nie, nie, nie! Nie odpływaj! – Jego głos w końcu przebija się przez mgłę.

Czuję, że uginają się pode mną nogi, a jednak nie upadam. Coś... Nie, ktoś przytrzymuje mnie w pionie.

– Słyszysz mnie? Charlotte?

– Słyszę. – Z trudem wyduszam z siebie to krótkie słowo, lecz starcza mi jeszcze siły, by powtórzyć je nieco wyraźniej, pewniej: – Słyszę.

– Musimy się stąd wydostać.

– Nie masz ze sobą telefonu? – pytam go, równocześnie wyklinając się w duchu za wyjście w pośpiechu.

Jak mogłaś go zapomnieć?! Ty skończona idiotko!

– Rozładowany.

Klasyka. Zawsze niemal pełna bateria, gdy nie jest potrzebny, a w razie nagłego wypadku, nie starcza jej nawet na jedno połączenia.

– Niedobrze.

Czyli jesteśmy uwięzieni w płonącym budynku w opuszczonej części miasta bez kontaktu z resztą świata. A ja głupia liczyłam, że dożyję chociaż trzydziestki...

– Jakieś inne propozycje?

– Schody pożarowe są zerwane na wysokości drugiego piętra, więc daleko nas nie zaprowadzą. Trzeba iść tędy. – Wskazuje na drzwi. Drzwi, po drugiej stronie których czeka nas śmierć w ogniu.

– Oszalałeś?

– A masz inny pomysł?

– Zginiemy.

Zabawne, że o czekającej mnie śmierci nie mówię z nadzieją i niecierpliwością tylko wtedy, gdy stoję z kostuchą oko w oko.

– Może. Ale jeśli tu zostaniemy, to na pewno.

Mimo wzbierającego na sile ciepła, mnie ogarnia zimno tak potworne, że zaczynam się trząść. A może to ze strachu?

Tracę oddech. Głębokie wdechy, powolne wydechy, a jednak mam w płucach coraz mniej powietrza.

Zignoruj to. Udawaj. Nie bądź mu ciężarem.

Bycie dla innych ciężarem to tak jakby mój znak rozpoznawczy.

Myślisz, że mnie to obchodzi?

– To się źle skończy.

– Bez wątpienia.

Płomienie nie zajęły jeszcze całego ostatniego piętra, co daje nam możliwość zejścia poziom niżej. Tam mamy okazję przekonać się, że nikt ani nic nie ma szans w starciu z żywiołem. Korytarze, mieszkania, pozostawione przez byłych mieszkańców przedmioty – wszystko ostatecznie strawi ogień.

Słyszę, jak Michael krztusi się dymem. Chcę na niego spojrzeć, ale niewiele widzę, wokół mnie jest wręcz siwo. Błądzę dłońmi w powietrzu, aż wreszcie go odnajduję. Z tak bliska mogę zauważyć, że klęczy na podłodze, desperacko walcząc o oddech. Zasłania usta kołnierzem bluzy, lecz to niewiele daje.

– Dasz radę wstać?

Również zaczynam czuć, jak do moich płuc dostaje się coś poza zwykłym powietrzem. Coś, co drapie mnie w gardło i pali wnętrzności, ale nie odbiera oddechu. Jeszcze nie.

– D... – Przerywa mu atak kaszlu. – Dam... – mówi, po czym rzeczywiście próbuje się podnieść, jednak po chwili jego kolana znów z hukiem uderzają o podłogę.

Porażka na szczęście go nie zniechęca, próbuje jeszcze raz i tym razem odnosi sukces.

Biegniemy długim korytarzem, tocząc wyścig z rozprzestrzeniającym się w zastraszającym tempie ogniem. Nierówna od gruzu podłoga zdecydowanie nie jest naszym sprzymierzeńcem. Nawet nie zliczę, ile razy jestem bliska upadku.

Liczyłam, że adrenalina tymczasowo polepszy moją kondycję, jak zrobiła to podczas ucieczki z tamtej alejki, ale najwyraźniej się przeliczyłam. Fala ostrego bólu uderza mnie w brzuch niczym pięść i nie pozwala biec dalej, a kolejne ciosy pozbawiają mnie sił, by stać. W pionie nie jest w stanie utrzymać mnie nawet silny uścisk Michaela.

Kulę się, spazmy targają mną jak huragan kawałkiem papieru.

– Nie dam rady... – Dyszę ciężko, czując na piersi ciężar o wadze kowadła. Albo trzech. – Musisz iść sam.

– To nie jest czas na żarty.

Serio? Co ty nie powiesz?

– Spowalniam cię.

– Wyjdę stąd z tobą... – Klęka przy mnie i mocno ściska moją dłoń. – ...albo wcale.

Zatem wcale.

– Nie bądź głupi.

– Byłbym głupi, gdybym cię tu zostawił.

Chcę mu odpowiedzieć, jednak potworna duchota wysysająca resztki powietrza z moich płuc blokuje każde słowo. Nie mogę złapać tchu, jakbym przebiegła dziesięć kilometrów, a nie jeden rząd schodów i kilka metrów prosto.

– Dasz radę – mówi z takim przekonaniem, że przez sekundę jestem bliska uwierzenia mu. – Wiem to.

Podnosi się jako pierwszy, po czym ciągnie mnie do góry i pomagając stanąć prosto.

Ból nadal nie odpuszcza, ale odgłos pękających belek stropowych po drugiej stronie korytarza skutecznie motywuje mnie do ruchu.

O zejściu po schodach nie ma mowy, jedyną, aczkolwiek niepewną opcją jest przejście po barierkach na poziom niżej, a następnie skok na niezajętą jeszcze przez ogień część półpiętra. Duża wysokość, mało miejsca na pomyłkę – rokowania są raczej kiepskie.

Michael jako pierwszy podejmuje się realizacji tego planu, z początku całkiem sprawnie mu idzie, lecz im bliżej celu, tym bardziej rośnie poziom trudności. Gdy na krótką chwilę traci równowagę, a pod sobą ma morze ognia, mogę przysiąc, że serce mi się zatrzymuje, a czas spowalnia. Całe szczęście jest na tyle blisko, bym mogła go złapać i pomóc odzyskać kontrolę nad sytuacją. Obiema dłońmi chwytam go za nadgarstek i nie puszczam, choć już nie zagraża mu upadek.

Nagle słychać trzask. Źródło dźwięku wydaje się jednocześnie znajdywać blisko nas i bardzo daleko. Wymieniamy między sobą porozumiewawcze spojrzenia, przekazując sobie zgodne „Musimy się pospieszyć".

Muszę go puścić, by zszedł na dół, a następnie zrobić to samo. Innej drogi nie ma. Niestety zanim mój mózg przekazuje mięśniom polecenie rozluźnienia uścisku, do naszych uszu dociera już nie zwykły trzask, lecz potężny huk. Potem rozpętuje się piekło.

Nagle tracę grunt pod nogami, spadam, lecz nie trwa to długo, bo zaledwie kilka sekund później moje plecy napotykają twardy beton. Leżąc w tej pozycji, mam idealny widok na ogromną dziurę w podłodze, choć teraz raczej powinnam powiedzieć, że suficie.

Nie mogę zbytnio skręcić głową, ale dzięki względnej znajomości planu budynku i dość szerokiemu zakresowi widzenia peryferyjnego mogę domyślić się, że wpadliśmy do piwnicy.

Nadal czuję wszystkie kończyny, niektóre mogę nawet zmusić do ruchu, co jest dobrym znakiem. Albo nie odniosłam poważniejszych obrażeń, albo po prostu jeszcze nie dały o sobie znać. O dziwo nie potrzeba mi wiele czasu, bym mogła się podnieść. Chyba dopiero teraz zadziałała adrenalina.

Nie ma tu ognia, ale ten z parteru rzuca dostatecznie dużo światła. Na tyle dużo, bym mogła dostrzec leżącego w kącie Michaela. Na tyle dużo, bym mogła dostrzec metalowy pręt wbity w jego bok.

JA PIERDOLĘ.

– Michael!

Nawet w takim momencie nie potrafisz zwrócić się do niego tak, jak cię prosił?

Nawet w takim momencie musisz mi dogryzać?

Nie biegnę do niego, ja się wręcz teleportuję, a przynajmniej takie mam wrażenie.

– O matko!

Z bliska wyraźniej widzę wypływającą z rany krew, co sprawia, że moja wręcz gotuje się w żyłach. Jego jasna bluza stopniowo przybiera bordowy odcień, mam wrażenie, że dzieje się to coraz szybciej.

– Nie jest dobrze, co?

Gdybym nie siedziała tak blisko, za nic w świecie bym go nie usłyszała.

– Nie.

Nie ma sensu kłamać.

– I kto tu kogo spowalnia?

Jego żartobliwy ton pomimo tragicznych okoliczności rozrywa moją duszę na kawałki.

DLACZEGO ON?! DLACZEGO NIE JA?! DLACZEGO?! DLACZEGO?! DLACZEGO?!

Krwi przybywa, czasu ubywa, a ja nie wiem, co robić.

I co? Ma się teraz wykrwawić przez twoją niekompetencję? Żałosne.

Nie pomagasz!

Wiedziałem, że go zniszczysz, ale że zabijesz? Tu mnie zaskoczyłaś.

Przecież on żyje.

Jeszcze...

Michael próbuje wyciągnąć dłoń w moim kierunku, jednak nie starcza mu sił, dlatego to ja splatam nasze palce. Robię to mocno, bo za nas dwoje.

– Po... Posłuchaj mnie – mówi cicho i niewyraźnie, zmuszając mnie do wytężenia słuchu. – Musisz...

Widzę łzy na jego policzkach. Nie stworzył ich smutek, lecz ból, co czyni je jeszcze trudniejszymi do zniesienia. Każda słona kropla jest jak kula wycelowana prosto w moje serce, a raczej jego pozostałości. W dodatku każda trafia w najczulszy punkt.

Wiem, że jeśli teraz wybuchnę płaczem, stanę się bezużyteczna, skazując go na pewną śmierć. Nie jestem silna, ale będę udawać. Innego wyjścia nie mam.

– Musisz uciekać.

Ja nic innego nie robię, tylko uciekam. Bezustannie. Może najwyższy czas przestać...

– Nie ma takiej opcji. – Staram się nie podnosić głosu, by dodatkowo nie pogarszać jego samopoczucia, ale nie jest mi łatwo, bo brzmi niedorzecznie.

Naprawdę myślał, że chociażby wezmę tę opcję pod uwagę?

Ty tak myślałaś.

To co innego. Na jego miejscu odeszłabym bez zawahania, nawet się za siebie nie oglądając. Nie jestem warta ratunku. Jeśli przeżyję – porządku. Jeśli nie – jeszcze lepiej.

– Proszę... – szepcze głosem pełnym rezygnacji. – Ty jeszcze masz jakieś szanse, nie zaprzepaszczaj ich z mojego powodu.

– Wyjdę stąd albo z tobą, albo wcale.

Nie sądziłam, że w tak krótkim odstępie czasu będę miała okazję go zacytować.

Jeszcze raz zerkam na ranę, próbując obiektywnie ocenić sytuację i skupić się na faktach.

Nie wiem, jak długi jest pręt, ani czy nie uszkodził organów. Mądrze założyć, że to zrobił, i szukać rozwiązania uwzględniającego taką okoliczność. Nie możemy go wyciągnąć, bo wtedy Michael szybciej się wykrwawi. Szybciej niż teraz, gdy kawałek stali nadal tkwi w jego ciele. Najgorsze, że metal jest na stałe przytwierdzony do podłogi, co uniemożliwia jakikolwiek ruch. Jeśli dosięgną nas tu płomienie, nie będzie żadnej nadziei.

W zasadzie już jej nie ma.

– Raczej o własnych siłach stąd nie... – Jego wypowiedź zostaje przerwana przez kolejny jęk bólu. Brzmi jak zarzynane zwierzę, które przed śmiercią poddawane jest najpodlejszym torturom mającym na celu usatysfakcjonowanie sadysty odpowiedzialnego za tę potworność. – ...wyjdę.

Myśl, do cholery! Myśl!

Rozglądam się, szukając drogi ucieczki. To przecież piwnica, a w piwnicach zazwyczaj są okna.

Odnajduję jedno, lecz zbyt małe, bym mogła swobodnie przez nie wyjść. Na upartego może bym się przecisnęło, chociaż istnieje duże prawdopodobieństwo, że biodra mi nie przejdą. Szukam dalej. Drugie okno ma podobne rozmiary, a dodatkowo zabito je kratami, więc tym bardziej odpada. Nic więcej nie widzę.

Czyli zostaje opcja numer jeden.

– Sprowadzę pomoc.

– Nie – zaprzecza, choć w jego głosie brak stanowczości. – Nie zdążysz.

– Zdążę. Zdążę...

– Oboje wiemy, jakie są tego szanse.

– Jakieś są, tyle mi wystarczy.

Spróbowałabym, nawet gdyby ktoś cofnął się w czasie i powiedział, że mi, że odniosę porażkę.

Ostatni raz gładzę go po policzku w geście pokrzepienia, po czym przystępuję do działania. A raczej chcę przystąpić do działa, lecz Michael mnie zatrzymuje, mocniej ściskając moją rękę. Brakuje mu sił, więc nie ściska jej na tyle mocno, bym nie mogła się wyrwać, ale wystarczająco, bym zrozumiała, co próbuje mi przekazać.

– Daj mi coś powiedzieć – prosi cicho. – Na wypadek, gdybyśmy rozmawiali ostatni raz.

Na wypadek, gdybyśmy rozmawiali ostatni raz.

Na. Wypadek. Gdybyśmy. Rozmawiali. Ostatni. Raz.

NA WYPADEK, GDYBYŚMY ROZMAWIALI OSTATNI RAZ.

– Nie! Nie... – Nie potrafię już dłużej hamować łez. – Cokolwiek chcesz mi powiedzieć, powiesz później. Gdy cię zoperują. Gdy będę miała pewność, że nie skonasz mi w ramionach.

Jeśli nie zdążysz, skona w samotności i cierpieniu. A tobie nic nie będzie.

Jeśli tak się stanie, dobrze wiesz, że jeśli tak się stanie, sama nałożę na siebie najsurowszą karę.

– Wolałbym umrzeć, będąc blisko ciebie.

– Przestań mówić, jakby wszystko było przesądzone – karcę go trochę ostrzejszym tonem, niż zamierzałam. – Nie umrzesz. Nie dziś. Nie tu. Obiecuję.

Patrzy na mnie nieobecnym wzrokiem. Kąciki ust Michaela drgają nieznacznie, jakby chciał, lecz nie był w stanie rozciągnąć ich w uśmiechu.

– Ale musisz mi pozwolić działać.

Kiedy puszcza moją rękę, dopada mnie nagła tęsknota za jego dotykiem.

A jeśli to rzeczywiście był ostatni raz?

Nie! Nawet tak nie myśl!

W oknie nie ma klamki, dlatego muszę je wybić. Sięgam po odkruszony kawałek betonu i z całej siły rzucam nim o szybę. Nic. Rzucam jeszcze raz, tym razem mocniej. Kolejne niepowodzenie. A po nim jeszcze dwa. Szkło pęka dopiero po szóstym uderzeniu.

Jako prowizoryczną drabinę wykorzystuję niezasłonięte rury biegnące w poprzek ściany. Gdy podciągam się do okna i przenosząc ciężar na ramiona, w końcu ujawnia się jakaś kontuzja. Wcześniej odczuwałam dyskomfort w lewym barku, ale uznałam to za zwykłe stłuczenie, jednak teraz obawiam się, że skala obrażeń jest znacznie większa.

Na szczęście drugie ramię nie ucierpiało aż tak mocno i bierze na siebie obowiązki drugiego, dzięki czemu jakoś udaje mi się doczołgać do drewnianej futryny. Szklane odłamki kłują mnie w brzuch, raniąc do krwi. Dłonie także mam pokaleczone i choć ból powoli przestaje być znośny, staram się go ignorować.

Gdy wreszcie mogę stanąć prosto i nabrać do płuc niezmieszanego z dymem powietrza, z początku nie dowierzam. Daję dobie dosłownie kilka sekund na uspokojenie oddechu po sporym wysiłku oraz przed jeszcze większym wysiłkiem.

W pobliżu nie ma domów ani bloków, do najbliższej zamieszkanej dzielnicy jest kawał drogi, więc moja kondycja po raz kolejny zostanie wystawiona na próbę.

Gdy moje stopy ponownie oderwą się od ziemi, nie będę mogła pozwolić im na zatrzymanie, dopóki nie usłyszę w słuchawce „Wysyłam odpowiednie służby, niedługo będą na miejscu".

Dlatego biegnę pomimo bólu. Biegnę, choć już po paru metrach oddech staje się przywilejem, na który nie mogę sobie pozwolić. Biegnę, zużywając wszelkie siły, jakie mi pozostały. Nie jest ich wiele, ale tyle musi wystarczyć.

Widząc przed sobą dom z zapalonym w środku światłem, próbuję jeszcze bardziej przyspieszyć. Próbuję, lecz nie jestem w stanie. Nie mogę wykrzesać z siebie więcej energii. Nie mogę...

Walę pięściami w drzwi, nie ważąc na to, że zakłócam czyjś spokój. Walę tak długo, aż ktoś wreszcie otwiera.

Starszy mężczyzna mierzy mnie wzrokiem z góry na dół, wykrzywia usta w zniesmaczeniu, po czym zatrzaskuje drzwi, nim zdążę cokolwiek powiedzieć.

Nie poddaję się i drugi raz próbuję szczęścia.

– Wynocha! – Grube drewno tłumi jego krzyk.

Nie zniechęca mnie tym ani trochę.

– Niech pan otworzy! Proszę!

Na odpowiedź czekam w, zdawałoby się, nieskończoność.

– Odejdź albo wezwę policję.

– Bardziej przydałaby się straż pożarna. I pogotowie.

Tym stwierdzeniem wreszcie zmuszam go do ponownego otwarcia.

– Nie mam czasu na żarty!

Czy ja wyglądam, jakbym żartowała?

– Kilka przecznic stąd pali się stara kamienica, w środku ktoś jest, w dodatku poważnie ranny. Proszę tylko o telefon pod numer alarmowy.

Wyraz twarzy mężczyzny nieco łagodnieje.

Wzdycha ciężko, rozważając, czy powinien mi pomóc.

Chyba raczej myśli, czy mu się to opłaca.

To pewnie też.

– Błagam...

Mam nadzieję, że nie uzna moich łez za jakąś sztuczkę. Są jak najbardziej prawdziwe, zrodzone z rozpaczy i przedwczesnej żałoby.

– Jaki to adres?

To pytanie rozpoczyna najdłuższy kwadrans w moim życiu. Każda minuta z sześćdziesięciu sekund wydłuża się do co najmniej trzystu. Serce bije mi szybciej niż kolibrowi, mam wrażenie, że zaraz swoją siłą zaraz rozerwie mi klatkę piersiową.

W momencie, gdy znów stanęłam przed fasadą płonącego budynku, gdzieś z tyłu głowy usłyszałam głos. Mówił te same podłości, co zazwyczaj, ale nie brzmiał tak samo. Nadal nie brzmi.

Najpierw Ledger, teraz ja... Kto będzie następny? Blaise? Ethan? John? Wszystkich ich wpędzisz do grobu? Głupie pytanie. Przecież odpowiedź jest oczywista.

Przyjemna, kojąca barwa głosu Michaela nie tworzy zgranego połączenia z podłością tych słów.

Od dawna działasz na innych jak zaraza, jak przewlekła, nieuleczalna choroba, a jednak nadal są osoby, które trzymasz blisko. Po co? Łudzisz się, że ominie ich twoja niszczycielska siła? Aleś ty naiwna.

Odrobinę nadziei na poprawę własnego losu nazywasz naiwnością?

I głupotą. Gdybyś nie wciągała mnie do swojego życia, gdybyś posłuchała intuicji, nadal bym żył.

Nadal żyjesz. Wierzę, że żyjesz.

Może tak... A może już dawno się wykrwawiłem. Może spotkał mnie samotny koniec, śmierć w towarzystwie płomieni i kilku szczurów, które potem zajmą się moimi zwłokami.

Nieprawda. Wciąż słyszę bicie twojego serca, mogłabym przysiąc.

Dziwne, że nie słyszałaś, jak to serce pękało. Z bólu, rozpaczy i samotności.

Pęknięte jeszcze można posklejać. Ale co z moim? Jakoś nikomu nie chce się zbierać tych mikroskopijnych odłamków, jakie z niego zostały. Nikt nawet nie chce spróbować złożyć z nich czegoś, co wypełniłoby pustkę w moim wnętrzu.

Znowu się nad sobą użalasz. Naprawdę nie długo zajęło ci obrócenie sytuacji tak, byś mogła zrobić z siebie ofiarę.

I co mam na to odpowiedzieć?

Brak odpowiedzi też jest odpowiedzią. Egoista pozostanie egoistą niezależnie, ile masek na siebie nie włoży.

Jestem egoistką, otwarcie się do tego przyznaję, więc nie wiem, w czym problem.

W tym, że oszukujesz innych, wmawiając im, że mają dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. Że będziesz ich chronić przed każdym niebezpieczeństwem, czyli przede wszystkim przed samą sobą, bo nic, co może ich spotkać, nie dorównuje ryzyku, jakie niesie bliższa znajomość z tobą. Zaczynając od najłagodniejszych przypadków: Ethan. Narobił sobie przez ciebie niemałego kłopotu – wdał się w bójkę drugie tyle większym od siebie po ty, jak stanął w twojej obronie, postawił rozwój swojej pasji pod znakiem zapytania, a teraz musi patrzeć, jak Blaise zakochuje się w kimś innym, bo tak mu doradziłaś. A skoro o nim mowa... Chyba nie muszę wspominać, jak przykre konsekwencje może mieć ta twoja genialna rada. Wiedziałaś, że angażuje się szybko i od razu w stu procentach, a jednak zachęciłaś go do kolejnego spotkania z Nolanem, nie upewniwszy się, że można mu ufać.

John mu ufał.

Ufał – czas przeszły. Już raz prawie zginął przez twoją nieodpowiedzialność. Koniecznie chcesz powtórki?

Postąpiłam nieodpowiedzialnie, owszem, ale gdy tylko uświadomiono mi ten błąd, wypisałam go krwią na swoich udach, pozostawiając trwały ślad. On już zawsze będzie dla mnie przestrogą.

Na twojego brata i wymienianie kolejno wszystkich powodów, dlaczego jesteś dla niego ciężarem, szkoda mi czasu, bo lista jest przytłaczająco długo. Zresztą chyba znasz ją już na pamięć.

Znam. Niestety...

Więc wiesz, co spotyka tych, którzy okażą ci współczucie. Dlaczego w takim razie pozwoliłaś mi się do ciebie zbliżyć? Twierdzisz, że dokładałaś starań, by mnie zniechęcić, ale czy oby na pewno? Bo ja myślę, że jednak chciałaś, bym został. W przeciwnym razie nigdy nie powiedziałabyś „Obiecuję".

I zostałeś, omal nie przypłacając tego życiem.

Omal?

Nagle zza rogu słychać wycie syren, chwilę później moim oczom ukazują się potężne wozy strażackie i skąpane w niebieskich błyskach karetki pogotowia. To ten moment – już niedługo poznam prawdę, już niedługo przekonam się, czy będę miała kolejne życie na sumieniu.

Jak w zwolnionym tempie wyjaśniam służbom ratowniczym, gdzie szukać. Przez zdenerwowanie wielokrotnie mylę się w instrukcjach, przez co muszę zaczynać od nowa.

Jak w zwolnionym tempie zapewniam medyków, że nic mi nie jest. Poza kilkoma skaleczeniami i urazem barku nie zauważyłam żadnych obrażeń, więc niepotrzebnie marnują na mnie czas, siły i sprzęt.

Jak w zwolnionym tempie przysłuchuję się rozmowom z wnętrza budynku. Słyszę „Tu ktoś jest!", a następnie serię przekleństw.

Jak w zwolnionym tempie obserwuję dwóch strażaków, którzy właśnie wynoszą z budynku bezwładne ciało. Jego ciało.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro