11-13. Szansa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W odpowiednim momencie polecam Wam włączyć piosenkę z mediów dla lepszego klimatu.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Dwie przespane noce z rzędu to chyba mój nowy rekord. Rzecz jasna nie są one w stanie zrekompensować mi tych wszystkich zarwanych, bo ostatnimi czasy było ich całkiem sporo.

Jednak ponoć zawsze jest coś za coś, w tym przypadku zapłatą za częściową rekompensatę utraconych godzin snu jest poczucie zmarnowanego czasu. Wczoraj do południa spałam, a resztę dnia spędziłam u przyjaciela, nie robiąc nic produktywnego. Dzisiaj wstaliśmy przed dwunastą, zanim zjedliśmy śniadanie, na które musiałam zostać, bo „inaczej nie wypuściliby mnie z domu", minęła trzynasta, a zanim zebrałam się do wyjścia – czternasta.

Dobrze chociaż, że pomyślałam wcześniej i wzięłam ze sobą leki. Powinnam przynajmniej starać się przyjmować je o stałych porach.

O tej godzinie mamy na pewno nie ma w domu, co, nie ukrywam, jest mi na rękę. Nie mam chęci psuć sobie teraz humoru rozmową, a raczej kłótnią, z nią.

Od dawna myślę o wyprowadzce na swoje, niestety na razie finansowo nie jestem sobie w stanie poradzić. Nie zarabiam dużo, a po odliczeniu kosztów leków, wizyt u psychiatry, weterynarza i własnych wydatków naprawdę niewiele z tego zostaje. Nawet biorąc pod uwagę kawalerkę na przedmieściach, z pojedynczej wypłaty ledwie byłoby mnie stać na opłacenie miesięcznego czynszu, o mediach nie wspominając, a jeszcze przecież za coś przecież trzeba żyć.

Cóż, to by było na tyle z niemyślenia o negatywnych rzeczach.

W progu od razu wita mnie Diesel, merdając radośnie ogonem. Nie potrafię nie uśmiechnąć się na ten widok.

– Hej, mały – Klękam przy nim i drapię za uchem. – Sam jesteś?

Doberman wpatruje się we mnie, przechylając głowę to w jedną, to w drugą stronę. Przyjemne ciepło rozchodzi się wewnątrz mojej klatki piersiowej.

– Żebyś ty mówić umiał. – Wzdycham ciężko, naprawdę żałując, że tak nie jest.

Czochram delikatnie futro na jego głowie, po czym wstaję i kieruję się do salonu, skąd przed chwilą dobiegł mnie dźwięk uruchomionej na konsoli gry.

Zastaję Johna leżącego na kanapie w towarzystwie dwóch paczek chipsów i butelkowego piwa. Klasyczny zestaw.

– Grasz beze mnie? Czuję się zdradzona – mówię z udawanym oburzeniem, stając tuż za nim.

Unosi się na łokciach, odchylając głowę, by na mnie spojrzeć.

– Nie mam nic na swoją obronę – przyznaje, a następnie szuka czegoś w plątaninie koców zbitych w rogu kanapy.

W końcu znajduje drugiego pada do PlayStation i podaje mi go, pytając:

– Grasz?

– Głupie pytanie – odpowiadam od razu.

Miło tak dla odmiany przywołać jakieś pozytywne wspomnienia. Dawniej potrafiliśmy spędzić cały weekend przy konsoli, grając, wyzywając się po przegranej, przechwalając po wygranej i niejednokrotnie zarywając noce, by stoczyć ten „ostatni" pojedynek. Podczas tego roku, który przyszło nam razem spędzić w Nowym Jorku, również nie zapomnieliśmy o tej naszej małej tradycji. Ten wyjazd naprawdę był mi potrzebny i gdybym miała wybór, z chęcią bym tam wróciła, ale tym razem na stałe.

Już po samej grafice rozpoznaję wybraną przez Johna pozycję. Mortal Kombat XL zdecydowanie plasuje się wysoko na liście naszych faworytów.

Kiedy gra się ładuje, Jonathan wyjmuje ze zgrzewki dwie butelki, z czego jedną wyciąga w moją stronę.

– Wiesz, że nie mogę.

Wprawdzie taka ilość nie zrobiłaby jakoś dużej różnicy, ale lepiej nie ryzykować.

– Zerówka. – Obraca ją etykietą do przodu jako dowód swoich słów.

– W takim razie daj. – Biorę od niego piwo.

Sięgam po leżący na stoliku scyzoryk. Spod kapsla ucieka ciche syknięcie, gdy podważam go końcówką z otwieraczem.

Kiedy gra kończy się wczytywać, oboje wybieramy postacie. John standardowo decyduje się na Liu Kanga, a ja na Jasona Voorheesa. Głównie ze względu na sentyment do jego postaci w kultowych slasherach. Piątek, trzynastego to klasyk i jeden z najbardziej kultowych horrorów. Nawet nie zliczę, ile razy już go widziałam.

– Wiesz, że cię rozwalę.

Parskam jedynie, rzucając mu spojrzenie mówiące „Serio?".

– Już to widzę.

Przechodzimy do rozgrywki. Korzystając ze swojego stałego wachlarza ciosów, bez problemu udaje mi się wygrać pierwszą rundę. Drugi pojedynek jest w miarę wyrównany, a paski energii wskazują podobne wartości. Jednak pod koniec ten dupek zupełnie zmienia taktykę, dzięki czemu zyskuje przewagę.

– Niech cię szlag! – krzyczę, kiedy jeden z ruchów specjalnych znacznie mnie osłabia.

– Dać ci fory? – Posyła mi chamski, pełen satysfakcji z mojej przegranej uśmieszek.

Gromię go wzrokiem, usadawiając się w lepszej pozycji.

– Po moim trupie. Zgniotę cię jak robaka.

Rozpoczyna się trzecia, ostatnia runda. Moje palce już po kilkunastu sekundach robią się czerwone od kurczowego trzymania pada i szybkiego wciskania przycisków. Gdyby ktoś nas teraz zobaczył, zapewne miałby niezły ubaw, widząc nasze zacięte miny.

– No dawaj – mamroczę pod nosem sama do siebie, zadając kolejne ciosy.

Zrzucam z siebie koc, bo od przypływu emocji zrobiło mi się pod nim strasznie gorąco. Siadam po turecku, nachylając się w stronę telewizora, nawet na moment nie odrywając od niego wzroku. Nawet pomimo pogłośnionego prawie do maksimum telewizora doskonale słyszę, jak John wyrzuca z siebie potoki przekleństw. Zawsze braliśmy rywalizację trochę zbyt poważnie, ale to już rodzinne.

– Już po tobie. – Oddalam się na odpowiednią odległość i jak najszybciej wprowadzam odpowiednią sekwencję klawiszy. – Tak! – wrzeszczę, kiedy wykańczam go pięknym Fatality.

Odgarniam do tyłu kosmyki włosów, ponownie wplątując je w rozczochranego kucyka. Wstaję na równe nogi, zabierając ze stołu chipsy. Otwieram opakowanie, w którym oczywiście pół zawartości stanowi powietrze, i wciskam sobie do ust kilka paprykowych Lay's'ów.

– Tak to się robi!

– Nie ekscytuj się tak. Dałem ci wygrać.

Wyrywa mi paczkę i wyjada z niej chipsy pełnymi garściami.

– Tak sobie wmawiaj.

Opadam na swoje miejsce, układając nogi na wolnej części kanapy, ponieważ Diesel już jakiś czas temu poszedł na górę. Ani trochę mu się nie dziwię. Na jego miejscu też bym z nami długo nie wytrzymała.

– To, co? Może rewanż? – Na jego twarzy pojawia się lekki uśmiech.

– Jeśli chcesz znowu przegrać.

Krótką chwilę ciszy nagle przerywa głośny stukot pazurów o drewniane panele. Oglądam się za siebie, zerkając na Diesla, który kręci się niespokojnie po pokoju.

– Twój rewanż chyba będzie musiał zaczekać. – Szturcham brata lekko w bok, by zwrócić jego uwagę na zwierzaka. – Nie mam, co liczyć, że z nim pójdziesz?

Wiem, że tego nie zrobi, ale co szkodzi zapytać.

Odpowiedź słyszę, jeszcze zanim zdążę dokończyć pytanie:

– Nie ma szans.

No oczywiście.

– Dobrze wiesz, że mu odbija na spacerach – próbuje się jakoś usprawiedliwić

Przeskakuję przez oparcie kanapy i wchodzę do przedpokoju.

– Wyszedłeś z nim raz, rok temu, gdy był jeszcze szczeniakiem.

– Wystarczająco – mruczy pod nosem.

– W dużej mierze była to twoja wina.

Zakładam buty, ze sznurowadłami uprzednio zawiązanymi na tyle luźno, by nie trzeba było ich każdorazowo rozplątywać.

Nie mija sekunda, a słyszę oburzony głos Jonathana:

– Ach tak? Niby w jaki sposób?

– No może trochę też moja, bo cię nie ostrzegłam. Ale skąd miałam wiedzieć, że dorosły facet da się tak załatwić szczeniakowi?

– Ten szczeniak miał siłę konia i pierdolca na punkcie wiewiórek.

Mimowolnie parskam śmiechem, kiedy o tym wspomina. Widok jego całego w błocie z równie brudnym psem u boku był bezcenny. Kiedy stanęli razem w progu w takim stanie, musiałam uwiecznić tę chwilę i w ten sposób zyskałam idealną tapetę. Za żadne skarby bym jej nie zmieniła. Jon nie cierpi tego zdjęcia i właśnie dlatego ja je kocham.

Teraz Diesel szczenięce lata ma już za sobą i chociaż nadal tryska energią, nauczył się, jak ją odpowiednio spożytkować. Kosztowało mnie to sporo pracy i to nie tylko nad nim, ale przede wszystkim nad sobą.

Po wyjściu ze szpitala potrzebowałam czegoś, co pomoże mi się wydostać z dołka, w którym tkwiłam miesiącami, a zarazem odwróci uwagę od wszystkiego, co spierdoliłam, wpadając do niego.

Tym czymś okazał się pewien temperamenty psiak, który zaczynał swoje życie w momencie, gdy moje omal się nie skończyło. Jego wychowanie było dla mnie wyzwaniem, ale i jedyną szansą na przeżycie.

Podchodzę do stojącej w holu drewnianej komody i z szuflady wyciągam smycz oraz zapinaną na sprzączkę obrożę z doczepionym identyfikatorem, na co pies reaguje energicznym szczekaniem.

Też chcę mieć tyle energii.

Wychodzimy z domu, zmierzając do parku, czyli naszego ulubionego miejsca w okolicy. On może się tam wybiegać, a ja nieco wyciszyć.

Po niespełna dwudziestu minutach drogi docieramy do głównej alei. Gdy tylko spuszczam Diesla ze smyczy, on od razu podbiega do najbliższego drzewa i obwąchując je, zostawia ślady swojej obecności.

Z szerokiej kieszeni w bluzie wyciągam trochę już wysłużoną piłkę. Gwiżdżę, skupiając na sobie uwagę psa, który od razu zauważa ulubioną zabawkę.

Uśmiecham się, widząc jego podekscytowanie. Taka mała rzecz, a tak cieszy.

Robię zamach i rzucam piłkę na tyle daleko, by zapewnić mu jakieś wyzwanie, jednak nie na tyle, by zniknęła z mojego pola widzenia. Doberman od razu rzuca się w pogoń za nią.

Niemal z prędkością światła dopada przedmiot i posłusznie mi go przynosi. Powtarzamy tę sekwencję kilkakrotnie, każde kolejne wprawia mnie w głębszy trans. Ograniczam skupienie tylko do tej konkretnej czynności, wyłączam myślenie w pozostałych sferach.

Kiedy zwierzak znów zjawia się koło mnie, w moich uszach rozbrzmiewa cichy głosik, który wyrywa mnie z tego stanu:

– Można pogłaskać?

Przechylam głowę nieco w prawo i zauważam dwójkę dzieciaków. Mają nie więcej niż osiem, dziewięć lat.

Dziewczynka, która sekundę temu zadała mi pytanie, patrzy na mnie nieśmiało, podczas gdy jej kolega z szerokim uśmiechem przygląda się Dieslowi.

– Pewnie – odpowiadam po chwili, dobrze wiedząc, że mój pupil uwielbia dzieci.

Powoli zbliżają się do psa, wyciągając dłonie w jego stronę. Niepewnie zaczynają głaskać jego głowę, ale reakcja ze strony Diesla jest natychmiastowa, bo przywraca się na plecy, dając znak, żeby drapać po brzuchu.

Na moją twarz znów wpływa uśmiech. Nic, tylko go głaskać.

Przechodzi mnie dreszcz, kiedy mimo grubej bluzy czuje zimne podmuchy wiatru na skórze. Spoglądam w górę na niebo, które jeszcze godzinę temu było wręcz przejrzyście błękitne. Natomiast obecnie pokrywają je ciemne chmury, ewidentnie zwiastując burzę.

Spadają pierwsze krople. Jedna ląduje na moim policzku i spływa powoli, znacząc moją twarz oraz szyję mokrym śladem. Kolejne ściekają mi po włosach, by potem wsiąknąć w ubranie.

Przymykam oczy, rozkoszując się uczuciem wolności. Zawsze kochałam taką pogodę, bo pomagała mi choć na chwilę zapomnieć o codziennych troskach.

Lecz nagle powietrze staje się cięższe, a deszcz ostrzejszy. Słychać pierwsze uderzenie pioruna, a zaraz po nim kolejne. Ciemny nieboskłon rozświetlają błyskawice.

Dobra, robi się niebezpiecznie.

– Diesel! – wołam do zwierzaka. – Diesel, zbieramy się.

Pies podbiega do mnie z piłką w pysku. Przejmuję ją od niego i przypinam mu smycz.

– Jutro przyjdziemy na dłużej, obiecuję – zapewniam go, kiedy wychodzimy z parku.

Burza szybko przeradza się w istną nawałnicę. Przez gęsto spadające krople ledwo jestem w stanie cokolwiek widzieć, dlatego wciąż zderzam się z ludźmi szukającymi w pospiechu schronienia.

Wiatr coraz bardziej przybiera na sile, miotając w powietrzu tym, co na co dzień wala się po ulicach i chodnikach. Obok mnie co chwilę mnie przelatują kawałki gazet czy puste opakowania, bo komuś nie chciało się szukać kosza.

Samochody trąbią, słychać spowodowane znikomą widocznością stłuczki, ludzie krzyczą, przepychają się. Wokół panuje chaos.

Kiedy skręcamy w jedną z bocznych uliczek, chyba zderzam się z kimś, ale czuję tylko, jak potężna siła odrzuca mnie do tyłu, przez co ląduję na chodniku.

Po krótkim otumanieniu przychodzi piekące uczucie prawej dłoni. Spoglądam w dół, szukając przyczyny. Sądziłam, że to tylko lekkie obtarcie spowodowane żwirem na kostce brukowej, ale nie. To niewielki kawałek szkła pochodzący najpewniej z butelki po piwie, który wbił mi się w wewnętrzną stronę dłoni podczas upadku. Szczęśliwie żaden większy odłamek nie utkwił w skórze, a krew nie sączy się z rany w jakoś specjalnie zastraszającym tempie.

Gdzie jak gdzie, ale na tej ulicy śmietniki stoją co dosłownie parę metrów, więc nie ma tu wytłumaczenia dla takiego zachowania. Jakim człowiekiem trzeba być, żeby tak po prostu rozpieprzyć coś o chodnik i zostawić, jakby nic się nie stało?

Tyle dobrego, że padło na mnie, nie Diesla, bo z rozciętą łapą byłoby więcej kłopotu niż moją ręką.

– O Boże, najmocniej przepraszam. – Czyjś głos wyrywa mnie z zamyślenia, brzmi niepokojąco znajomo.

Wszystko widać jak przez mgłę, ale mimo to obserwuje, jak ktoś klęka przy mnie. Dopiero gdy jest wystarczająco blisko, jestem w stanie zobaczyć jego twarz.

No bez jaj.

– Charlotte?

Michael patrzy na mnie z niedowierzaniem. Nic dziwnego, ja też nie sądziłam, że naszemu kolejnemu spotkaniu będą towarzyszyły takie okoliczności.

– Nic ci nie jest? – Wyciąga do mnie rękę, by pomóc mi wstać.

Nie ujmuję jej jednak, bo musiałabym mu podać swoją zranioną. Dlatego radzę sobie sama, podpierając się zdrową dłonią.

Odruchowo naciągam mocniej rękawy, by zakryć ranę.

Nie chcę, by o niej wiedział.

– Nie, wszystko gra. A teraz muszę cię przeprosić... – Podnoszę z ziemi smycz i próbuję go wyminąć.

On jednak mnie zatrzymuje.

– Chcecie iść pieszo w taką pogodę? Powodzenia.

– To blisko, a ja nie boję się byle deszczu.

Skacze wzrokiem między mną a stojącym za mną dobermanem. Splatam ramiona na piersi, czekając, co zaraz powie. W sumie już się domyślam i niezbyt mi się to podoba.

– Mieszkasz po drugiej stronie miasta, zresztą myślę, że jemu spacery w taką pogodę nieszczególnie pasują.

Wtedy rozlega się kolejna seria grzmotów walidujących jego stwierdzenie. Diesel zaczyna skamleć cicho przestraszony głośnymi hukami.

– Mieszkam tuż za rogiem, wejdźcie i przeczekajcie, aż się uspokoi.

Michael patrzy na mnie wyczekująco.

Mogę być skończoną egoistką, ale nie do tego stopnia, by narażać bezbronne zwierzę tylko dlatego, że nie potrafię na moment zagryźć zębów i przeczekać.

– W porządku.

Przechodzimy alejką i docieramy do dwóch bliźniaczych kamienic. Przystaję na chwilę mile zaskoczona tym, co widzę. Wyglądem wcale nie przypominają pozostałych budynków w tej części miasta. Cegieł o jasnym, piaskowym kolorze nie pokrywa tona graffiti, a połowa szyb w oknach nie jest zabita deskami.

Można powiedzieć „Nic specjalnego", ale to w końcu Detroit. Wszystko, co nie obróciło się jeszcze w ruinę, jest wyjątkowe i budzi niedowierzanie. Żyjąc tu, trzeba dostrzegać piękno w małych rzeczach, bo te duże wzbudzają jedynie rozpacz.

– Idziesz? – Michael stoi już przy drzwiach wejściowych, przytrzymując je otwarte.

Dociera do mnie, że się zagapiłam. Obrzucam budynki jeszcze jednym krótkim spojrzeniem, po czym wchodzę do środka jednego z nich.

Na klatce schodowej panuje lekki chłód, ale przynajmniej jest sucho. Diesel od razu zaczyna się otrząsać, zrzucając nadmiar wody z sierści. Szkoda tylko, że wszystko ląduje na mnie przez mój kiepski czas reakcji.

– Dzięki – mruczę pod nosem, krzywiąc się.

Niby jestem już tak przemoczona, że to żadna różnica, ale jednak uczucie nieprzyjemne.

W głębi korytarza dostrzegam parę metalowych drzwi, niestety z powieszonej na nich kartki krzyczy do mnie napis „WINDA NIECZYNNA Z POWODU AWARII. PRZEPRASZAMY".

Moje nogi są tą informacją nieco rozczarowane, ale za to reszta ciała – wręcz zachwycona. Przeraża mnie już sama myśl o przebywaniu w tej metalowej puszce.

Odchylam głowę do tyłu, by spojrzeć na balustrady tworzące zawiły szlak ku górze, przez co momentalnie zaczyna mi się kręcić w głowie. Z tej perspektywy te cztery piętra wyglądają na co najmniej dziesięć, a ja ledwo dyszę po pokonaniu jednego.

Ten widok przyprawia mnie o zawroty głowy

– Wysoko mieszkasz?

– Nie będziesz zachwycona odpowiedzią.

Spoglądam na niego, licząc, że zaprzeczy mojemu kolejnemu pytaniu:

– Czwarte?

Potakuje.

Cholera.

Widząc moje rozczarowanie, nie jest w stanie powstrzymać śmiechu.

– Nie przesadzaj, mogło być gorzej.

Jasne, jasne...

Wspinamy się po schodach, aż docieramy na samą górę. Przystaję na ostatnim stopniu, próbując uspokoić rozszalały oddech. Wiedziałam, że nie mam kondycji alpinisty, ale nie sądziłam, że jest aż tak kiepsko. Serce wali mi jak po przebiegnięciu maratonu, wprawdzie nie mam porównania, ale zakładam, że moje aktualne tętno byłoby adekwatne do takiej sytuacji.

Michael zatrzymuje się przed środkowymi drzwiami, szukając kluczy w kieszeni. Kiedy otwiera drzwi, chwilę waham się, zanim przekraczam próg.

Wpraszasz się.

Nie ma to jak zmarnować komuś niedzielne popołudnie, co nie?

Serio myślisz, że chce się dzisiaj z tobą użerać?

Pewnie pokrzyżowałaś mu ważne plany.

– Cicho – mówię sama do siebie, niezamierzenie robiąc to na głos.

– Co?

Niezręcznie.

– Nie, nic. Nie ważne.

Wzrusza ramionami, po czym znika w głębi mieszkania.

Mam szczerą nadzieję, że pogoda jak najszybciej umożliwi nam powrót do domu. Wolę nie narzucać mu się dłużej niż to konieczne.

W przedpokoju zdejmuję buty i nogą zgarniam je na bok, by nie stały w przejściu. Niepewnie rozglądam się wokół, lustrując wnętrze. Wchodząc do środka, spodziewałam się ujrzeć dość prosto urządzone mieszkanie bez zbędnych pierdół, których jedynym zadaniem jest zajmowanie miejsca i zbieranie kurzu.

Przyzwyczaiłam się do surowo urządzonego apartamentu Johna na Brooklynie. Nie było tam wielu oznak czyjeś obecności – zawsze równo pościelone łóżko, brak zbędnych rzeczy na stole czy blatach w kuchni, jedynie niezbędne przybory toaletowe na umywalce. Reszta była upychana do szafek i szuflad, mniejsza o to, w jakim stanie. Chodziło po prostu o to, by nic zbędnego nie leżało na widoku. Nawet mój pokój z czasem wpasował się do schematu.

Natomiast to mieszkanie ma w sobie jakąś iskrę życia. Nieduży salon znajduje się na wprost drzwi, a wysoka lampie stojąca w kącie pomieszczenie daje na tyle mało światła, że pomieszczenie okrywa przyjemny półmrok.

Półki w meblach i te wiszące na ścianach są wypełnione po brzegi, mocno odznaczając się na beżowych ścianach. Moją uwagę najbardziej przykuwa niski drewniany regał ciasno wypełniony płytami winylowymi. Nie ukrywam, że robi wrażenie.

– Dam ci coś do przebrania.

Wzdrygam się, słysząc za sobą jego głos.

Oglądam się przez ramię, ale jego tam nie ma. Przez lekko uchylone drzwi najpewniej od sypialni widzę, jak szuka czegoś w szafie.

– Nie trzeba – mówię, podchodząc bliżej. – Naprawdę.

– Jeśli chcesz się przeziębić, to masz rację, nie trzeba.

Podaje, a w zasadzie wciska mi do rąk złożone ubrania i ręcznik. Odruchowo odsuwam jedną dłoń, by nie zabrudzić jasnych tkanin krwią.

Stoi tak blisko mnie, że aby na niego spojrzeć, muszę unieść głowę. Jego wzrok jest niesamowicie przenikliwy, zadaje się wdzierać w moją duszę, szukając najgłębiej skrywanych sekretów. Mimo intensywności tego spojrzenia nie czuję na sobie jego ciężaru. Nie mam ochoty się gdzieś schować, czy po prostu uciec jak najdalej. Po raz pierwszy od dawna jestem w stanie patrzeć komuś w oczy dłużej niż kilka sekund bez uczucia spadania w bezdenną otchłań.

Nasz kontakt wzrokowy zostaje przerwany, kiedy on zerka w dół. Przez jego twarz przebiega cień szoku. Początkowo nie wiem, o co mu chodzi, ale kiedy chwyta mnie za nadgarstek i przyciąga bliżej, zdaję sobie sprawę, że rękaw nieco się podwinął, eksponując zranienie.

Świetnie...

– Teraz to sobie zrobiłaś? – pyta, a szok znika, zastąpiony przez przerażenie.

Fakt, że nie wygląda to zbyt dobrze, ale to tylko ze względu na ilość krwi. Może nie mam hemofilii, ale od dawna borykam się ze słabą krzepliwością. Niestety dowiedziałam się o tym w bardzo nieprzyjemny sposób.

– Kiedy się przewróciłam. – Wyrywam rękę, znów zakrywając ją materiałem bluzy. – To nic takiego.

– Nie żartuj sobie nawet. Chodź. – Przejmuje ode mnie ciuchy i wychodzi z sypialni.

Strasznie chciałam tego uniknąć, a wyszło jak zwykle.

Podążam za nim do znajdującej się tuż obok łazienki, utrzymanej w odcieniach szarości, niewielkiej, lecz przemyślanie urządzonej.

Widząc, jak otwiera kolejno szafki, szukając czegoś.

– Naprawdę obejdzie się bez tego. – Przystaję w progu, opierając się o futrynę. – Słyszysz?

On nie reaguje.

– Mike... – Zdrobnienie jego imienia zostawia po sobie gorzki posmak. – Do cholery jasnej, Michael!

Podnoszę głos bardziej, niż zamierzałam, czego momentalnie żałuję, zwłaszcza w momencie, gdy spogląda w moją stronę z trudną do zdefiniowania emocją buzującą w oczach.

Widzę, że chce coś powiedzieć, ale długo się waha, jakby nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Nie wiem, czemu obawiam się tego, co zaraz usłyszę, skoro podświadomość zdążyła podsunąć mi już kilka adekwatnych odpowiedzi. Chociaż może właśnie dlatego się boję...

– Wszystko w porządku?

Tym krótkim pytaniem wprawia mnie w osłupienie. Spodziewałam się złości, może krzyku i wielu słów, których zwykle się potem żałuje. Do tego przywykłam. Na to wiem, jak zareagować.

– Skąd to... Czemu pytasz?

– Jesteś jakoś... bardziej nerwowa niż zwykle.

To da się jeszcze bardziej? Ciekawe...

– Za dużo kofeiny – wypalam pierwsze, co mi przychodzi do głowy.

– Udam, że ci wierzę.

Aha?

Nie wiem, co na to odpowiedzieć.

Zerkam na produkty stojące na blacie wbudowanym w umywalkę i nagle wspomnienia uderzają we mnie z siłą tysiąca piorunów.

Skóra jest rozcięta tuż nad brwią, rana nie jest na tyle głęboka, by wymagała szycia, ale mocno krwawiła. Do tej kręci mi się w głowie.

W umywalce spoczywa stos zużytych wacików. Część przesiąkła krwią, a reszta cuchnie spirytusem.

Przyciskam ostatni do twarzy, kończąc oczyszczanie. Ręce trzęsą mi się do tego stopnia, że już parę razy omal nie wpakowałam sobie nasączonego alkoholem materiału do oka.

Oddycham płytko, walcząc o każdy łyk powietrza. Zarazem mi duszno i zimno. W jednej chwili pot oblewa całe moje ciało, a w następnej te krople zamieniają się w lód.

Zatrzymuję się na chwilę, patrząc na swoje odbicie. Patrzę na łzy, które moczą moje policzki, znacząc skórę czarnymi liniami z rozmazanego tuszu do rzęs. Na smugi zaschniętej krwi w okolicy skroni. Na własną bezsilność.

A w głowie wciąż ten sam obraz. Kłótnia. Szarpanina. Ból. Ciemność.

– Na pewno dobrze się czujesz?

Dźwięk jego głosu odgania mrok i wyrywa mnie z łapsk paskudnej reminiscencji.

Czuję, jak zawartość żołądka podchodzi mi do gardła, chcąc wydostać się na zewnątrz. Trącę siłę w nogach, przez co, bezwładnie osuwam się na podłogę. Przywieram plecami do framugi drzwi, która powstrzymuje mnie od upadku w tył.

Świat wokół zaczyna wirować, a ja wraz z nim. Czuję się jak na pieprzonym rollercoasterze.

Wzdrygam się, kiedy czyjeś dłonie spoczywają na moich ramionach.

– Charlotte! Co się dzieje? Hej, hej, hej, słyszysz mnie? – Przytrzymuje dłonią moją głowę, bo sama nie jestem w stanie utrzymać jej prosto.

Na moim karku pojawiają się pierwsze krople potu, ale mnie od środka ogarnia przeraźliwe zimno. Lodowate dreszcze biegną przez kolejne kręgi mojego kręgosłupa, a potem rozchodzą się po wszystkich komórkach ciała.

– Charlotte? Proszę cię, mów do mnie.

Usiłuję coś powiedzieć, ale z moich ust nie wydobywa się nawet jedno pełne słowo.

Tkwię w stanie odrętwienia zaledwie chwilę, kilka sekund, może minutę, jednak czas te wydaje się wieloma, długimi godzinami.

Nagle paraliż zaczyna puszczać, a ja powoli odzyskuję trzeźwość umysłu. Pozostaje jedynie potworny ból głowy, zwłaszcza w przednich partiach czaszki. Mam wrażenie, jakbym oberwała jakimś ciężkim kamieniem.

Próbuję się podnieść, ale przytrzymujące mnie ramiona skutecznie blokują wszelkie moje ruchy.

– Lepiej nie wstawaj.

Otwieram oczy, a otoczenie znów nabiera ostrości. Zauważam klęczącego przede mną Michaela, który teraz przypomina mi trochę Johna. On na początku również przejmował się takimi niegroźnymi akcjami. Tak było, dopóki nie zobaczył tych gorszych.

– Już możesz mnie puścić, naprawdę – zapewniam, odtrącając lekko jego dłonie.

Jednak on patrzy na mnie nieprzekonany. Mimo słabego oświetlenia, dostrzegam, jak blady się zrobił. Z jego twarzy odpłynęła większość kolorów, pozostawiając niezdrowo wyglądający szarawy odcień.

Aż tak się mną przejął?

Co prawda nie wiem, jak coś takiego wygląda z boku. Zawsze zakładałam, że nie różni się zbytnio od zwykłego omdlenia. Według Johna objawy zewnętrzne są łudząco podobne.

– Jesteś pewna? Groźnie to wyglądało.

– Tak, chociaż nie odmówię, jeśli pomożesz mi wstać.

Na moją prośbę od razu wyciąga rękę. Udaje mi się w miarę stabilnie stanąć na nogach, jednak bardziej dzięki niemu niż własnej sile.

– Co ci się stało?

– Nic, trochę źle się poczułam. Nic wielkiego, zdarza się.

– Nie o to mi chodzi. Przez chwilę po prostu stałaś i patrzyłaś. Patrzyłaś w moim kierunku, ale... nie na mnie, potem zaczęłaś coś mówić sama do siebie i jeszcze to... – urywa nagle, nie wiedząc, jak nazwać to, co zaszło. – Wystraszyłaś mnie. – W jego głosie pobrzmiewa autentyczna troska, to samo wyrażają błękitne tęczówki.

Ogarnia mnie poczucie wstydu, a wraz z nim wyrzuty sumienia.

– Przepraszam.

Trzeba było się przemęczyć i iść do domu. Jak zwykle tylko narobiłam problemów.

– Daj spokój, przecież wiesz, że nie to mi chodzi. Po prostu... – Wzdycha ciężko. – Nieważne.

– Możemy o tym zapomnieć? – proszę cicho.

Wolałabym zmienić temat na chociaż trochę przyjemniejszy.

– Jesteś pewna, że już wszystko dobrze?

– Raczej tak.

Mogłam postarać się o bardziej przekonujący ton, ale mówi się trudno.

– Raczej czy tak? Bo to zasadnicza różnica.

Na jego czole pojawia się zmarszczka wyrażająca zdenerwowanie, ale mimo to jego ton pozostaje spokojny

Przełykam z trudem ślinę i odruchowo próbuję się odsunąć, jednak ściana nie daje mi zbytniej możliwości jakiegokolwiek ruchu.

Takie połączenie zawsze zwiastowało kłopoty. A ja teraz sama się o nie proszę.

– Tak.

– Nie przekonałaś mnie tym, ale jak chcesz. Teraz lepiej pokaż tę rękę.

Marszczę brwi, przez moment nie dociera do mnie sens jego słów. Szybko jednak przypominam sobie o skaleczeniu. A w zasadzie to ono samo o sobie przypomina piekącym bólem, który promieniuje na całej długości kończyny od czubków palców aż po obojczyki.

Podchodzę do niego niepewnym krokiem. Podwijam rękaw, a on jedną dłonią delikatnie ujmuje mój nadgarstek. Pod strumieniem letniej wody próbuje zmyć nadmiar krwi, która w niektórych miejscach zdążyła zaschnąć, przez co wymaga lekkiego potarcia.

Obserwuję ostrożne i dokładnie przemyślane ruchy jego dłoni, stara się nie dotykać skóry wokół rany, by nie sprawić mi bólu.

Przez ostatnie lata często musiałam opatrywać sobie rany, jednak zawsze ich powodem były nieprzyjemne wydarzenia, o których choć bardzo bym chciała, nie potrafię zapomnieć. Zwykle robiłam to „na odwal się". Nie starałam się być dokładna, nie obchodziłam się ze sobą łagodnie, dlatego nie oczekiwałam tego od innych. Chciałam po prostu mieć to za sobą i zapomnieć. Jednak delikatność, z jaką mnie traktuje, wpływa na mnie w pewien sposób kojąco. Daje mi jakieś poczucie bezpieczeństwa. Może jest ono złudne, ale nie zamierzam narzekać.

Nim się orientuję, nakłada mi opatrunek i w kilku sprawnych ruchach owija go kilkoma warstwami bandaża, zawiązując na końcu tak, by mi nie przeszkadzał

– Dzięki. – Próbuję włożyć w to słowo jakieś emocje, ale z jakiejś przyczyny nie umiem.

Posyłam mu słaby uśmiech, który on, co prawda, odwzajemnia, lecz dopiero po chwili zawahania. Potem bez słowa wymija mnie i wychodzi z łazienki, przymykając za sobą drzwi.

Okej. Należało mi się.

Zerkam na ubrania leżące na szafce. Moje rzeczywiście są przemoczone, a przez ilość wsiąkniętej wody ważą dwa, o ile nie trzy razy więcej niż normalnie.

Uważając, by nie naruszyć świeżego opatrunku, ściągam bluzę przez głowę i rozpinam zamek w spodniach, których ściągnięcie już będzie większym wyzwaniem, ponieważ materiał przylgnął do moich ud niczym klej.

Walka z kawałkiem mokrego jeansu idzie mi wyjątkowo opornie, zwłaszcza gdy próbuję uwolnić łydki z ciasno opinających je nogawek. Skupiona na tym żenująco skomplikowanym zadaniu musiałam nie słyszeć cichego skrzypienia otwieranych drzwi. Z tego, że w pomieszczeniu jest jeszcze ktoś poza mną, zdaję sobie sprawę dopiero, gdy mój telefon z hukiem spada na podłogę wraz z resztą rzeczy.

Diesel obwąchuje moje ciuchy spoczywające w kącie, po czym chwyta coś w pysk i wybiega.

Szybko orientuję się, że to moja komórka, bo leżała na samym wierzchu.

Mając świadomość tego, że zwierzak będzie próbował pogryźć i zjeść wszystko, co dorwie, czym prędzej biegnę za nim. Liczę, że złapię go jeszcze na korytarzu, ale on jak na złość wbiega do połączonego z kuchnią salonu.

– Oddaj to – syczę do psa, ale ten ma w głębokim poważaniu moje polecenia.

– Stało się coś?

Stojący za kuchenną wyspą Michael patrzy na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Dopiero potem zauważa pędzący w jego kierunku żywy, a w dodatku szczekający odkurzacz.

– Pomógłbyś?

Doberman okrąża go kilkakrotnie, po czym rozkłada się na puchatym dywanie ze swoją zdobyczą. Wyrywam mu urządzenie z pyska, nim zdąży je uszkodzić lub zrobić sobie nim krzywdę. Ku mojemu zdziwieniu telefon chociaż cały w ślinie i dość mocno porysowany, wciąż działa. Po tym, co przeszedł, to w zasadzie cud. Jak na razie mam ważniejsze wydatki, więc chyba powinnam bardziej na niego uważać.

– Masz szczęście – mówię do Diesla, równocześnie karcąc go wzrokiem.

Wiedziałam, że ten skrócony spacer będzie miał swoje konsekwencje.

Aż podskakuję w miejscu, słysząc gdzieś z boku chrząkniecie. Dopiero wtedy dociera do mnie, że przecież stoję przed nim w samej bieliźnie.

A on sunie powoli wzrokiem po każdym centymetrze mojego ciała, nie pomijając żadnego szczegółu. Dłużej zatrzymuje się na udach, doskonale wiem, co przykuło jego uwagę w tych partiach ciała, i aż robi mi się niedobrze.

Mogłabym teraz próbować się zakryć ale jaki to by miało sens? Nie sprawię, że to odwidzi, zresztą nawet się tego nie wstydzę, bo nie mam powodu. Popełniłam błędy, których nie jestem dumna, ale nie są one dla mnie powodem do wstydu. Niech patrzy. Niech zaspokoi ciekawość. Niech dopowie sobie do tych blizn własną historię, bo ja nie zamierzam jej opowiadać.

Nie winię go za to, to naturalny odruch. Ludzie tacy są. Gapią się, jeśli mają na co. Plotkują, jeśli mają o czym. Po prostu jedni chociaż starają się zachować dyskrecję, drudzy wręcz przeciwnie. Kiedyś czułam się jak jakiś rzadki okaz w zoo, natomiast teraz mam to gdzieś. Nich myślą, co chcą, byle tymi myślami nie dzielili się ze mną.

– Napatrzyłeś się już? – pytam gorzko, kiedy przez dłuższy czas stoimy w ciszy.

Nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź czy reakcję z jego strony, wchodzę z powrotem do łazienki, tym razem przekręcając pokrętło w zamku.

Naciągam na siebie szare dresy i koszulkę w podobnym, lecz nieco ciemniejszym odcieniu. Mam mieszane relacje z jasnymi ubraniami. Zdecydowanie lepiej podkreślają rysy mojej twarzy i kontrastują z czarnym kolorem włosów, ale w nich czuję strasznie... widoczna. Nie potrafię już wtopić się w tłum i chociaż w taki sposób zniknąć, a przecież moje życie głównie na tym ostatnio polega. Na ukrywaniu. Na uciekaniu.

Ręcznik okazuje się zbędny, bo włosy zdążyły mi wyschnąć na tyle, by nie zostawiały wszędzie mokrych plam.

Już z korytarza dociera do mnie aromat świeżo zaparzonej herbaty. Nad dwoma stojącymi na blacie kubkami unoszą się zgrabne szlaki pary z gorącego naparu. Zdążyłam nieźle przemoknąć, a co za tym idzie, także zmarznąć, więc na pewno nią nim nie pogardzę.

Michael siedzi na kanapie zwrócony plecami do mnie, dlatego dopiero po chwili zdaje sobie sprawę z mojej obecności.

– Charlotte. – Zrywa się na równe nogi i podchodzi do mnie

– Cokolwiek masz zamiar powiedzieć, proszę, zachowaj to dla siebie. Nie mam ochoty poruszać tego tematu, zwłaszcza z tobą.

– Posłuchaj, nie chciałem cię urazić. Przepraszam.

Marszczę brwi w niezrozumieniu. Może mam swoje odchyły, ale nie zamierzam robić awantury tylko dlatego, że zobaczył kilka pamiątek po błędach mojej przeszłości. Przecież nie zrobił nic, czym mógłby mnie urazić.

– Już bez przesady, nic takiego nie zrobiłeś. Ja też bym się gapiła.

Przechyla lekko głowę w bok, nie spuszczając ze mnie wzroku. Chyba nie takiej odpowiedzi się spodziewał.

– Mimo wszystko głupio mi z tego powodu.

– Do cholery jasnej, skończ! Mam głębokim poważaniu, czy ktoś je zobaczy. Bo czemu miałoby być inaczej? Przecież takie usilne zakrywanie ich nie sprawi, że znikną. Także patrz dowoli, myśl, co chcesz. Mnie to nie obchodzi – wyrzucam z siebie wszystko na jednym wdechu. – I proszę cię, uszanuj moją prośbę o nieporuszanie tego tematu.

Wiem, że chciał dobrze i nie powinnam się tak unosić, ale rozmowa o tym budzi najgorsze wspomnienia i żyjące w nich demony, a te potrafią być wyjątkowo podłe i przebiegłe. Tylko czekają na moje potknięcie, moment załamania lub nieuwagi, by zaatakować. A jak atakują, to żeby zabić.

– W porządku. Ale pamiętaj, że jeśli będziesz chciała porozmawiać o tym lub o czymkolwiek innym, to jestem. Zawsze.

Przygląda mi się z autentyczną troską i zmartwieniem. I z jednej strony działa to na mnie przytłaczająco, lecz z drugiej sprawia, że czuję dziwne ciepło rozchodzące się po moim wnętrzu.

Dostrzegam krótki, niewyraźny błysk w jego oczach. Taką małą iskrę, płomyk, który mógł stać się płomieniem, ale coś go zdusiło, nie dając mi szansy na rozbłysk.

Mimowolnie zaczynam myśleć o przeszłości, lecz nie tej przykrej sprzed roku, nie tej tragicznej sprzed dwóch, lecz o tej z początku naszej znajomości. Zanim poznałam Ledgera, zanim wszystko się spieprzyło.

Powrót pamięcią do łatwiejszych czasów, kiedy życie było proste, problemy błahe, a sumienia czyste, ogarnia mnie smutek. Bo one już nigdy nie wrócą. Nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi i nie ma co się łudzić, że kiedykolwiek nimi będziemy. Ja ledwo się poznaję, bo z dawnej mnie zostało już naprawdę niewiele. W nim też coś się zmieniło, lecz ciężko mi określić, co dokładnie.

Wciąż mam wątpliwości, czy powinnam mu zaufać, ale ostatnio dał mi kilka powodów, by myśleć, że jednak zbyt pochopnie go oceniłam. Może jego intencje rzeczywiście są szczere, a wtedy, gdy zapytałam, dlaczego mnie odtrącił, mówił prawdę. Może w jego życiu naprawdę wydarzyło się coś, zmusiło go do takiego, nie innego zachowania. Może rozdzieliło nas coś, na co żadne z nas nie miało wpływu. Może, bo to tylko moje przypuszczenia, które mogą, ale wcale nie muszą być słuszne. W końcu nawet nie wiem, kim tak właściwie teraz jest.

Myślę, że zanim podejmę jakiekolwiek działania w tej kwestii, powinnam najpierw odpowiedzieć sobie szczerze na kilka pytań. Czy chcę poznawać go na nowo? I czy chcę pozwolić mu, by poznał tę namiastkę człowieka, która ze mnie została?

Bo to moja definicja zaufania – gra w otwarte karty, świadomość wad, znajomość najmroczniejszych sekretów, akceptacja mimo wszystko. Właśnie dlatego moje grono zaufanych osób jest tak wąskie, bo ogranicza się w zasadzie do dwóch osób i trzeciej pod znakiem zapytania.

To z jednej strony intrygujące, a z drugiej przerażające, jak wielki wpływ na wszelkie relacje międzyludzkie może mieć jeden nieudany, czy może raczej tragiczny, związek.

Na ogół ciężko mi komuś zaufać, ale mówimy tu o osobie, która już raz to zaufanie zawiodła. Nie wiem, czy da się je odbudować.

Już z Ethanem bardzo dużo ryzykuję, bo choć mogę śmiało nazwać go przyjacielem, to nie jest i nigdy nie będzie mi równie bliski, co Blaise. Dorastaliśmy razem, więc nie ma nic, czego byśmy o sobie nawzajem nie wiedzieli. Prawie nic. Ale i tak wiem, że nigdy mnie nie zawiedzie, a przynajmniej chcę w to wierzyć.

W kwestii Ethana na zawsze pozostanie ten margines nieufności, grupa tematów wyłączonych z rozmowy z nim, sekrety, których nigdy mu nie zdradzę.

Z Michaelem sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. Przedtem plasował się „wyżej" od Ethana i niewiele brakowało mu do Blaise'a. Natomiast teraz nasza relacja wróciła do punktu wyjścia i nie mogę mieć pewności, że kiedy już się przed nim na nowo otworzę, on nie odejdzie i po raz kolejny nie złamie mi serca.

Ale ponoć kto nie ryzykuje, ten... Chwila, jak to leciało?

– Będę pamiętać – zapewniam go. – A teraz, proszę, zapomnijmy o tym.

Odpowiada mi lekkim kiwnięciem głowy.

Kiedy jako pierwsza przerywam naszą wymianę porozumiewawczych spojrzeń, patrzę na salon widoczny za jego plecami, sunę wzrokiem po meblach, aż odnajduję regał, przykuł moją uwagę tuż po wejściu do mieszkania. Dopiero teraz zauważam adapter do winyli stojący na jego szczycie.

Podchodzę bliżej przy akompaniamencie cichego skrzypienia paneli podłogowych. Podnoszę leżące obok gramofonu opakowanie z odtwarzanej aktualnie płyty. Niemal od razu rozpoznaję grafikę na okładce. Love At First Sting od Scorpions to dość ciekawy wybór, zwłaszcza, że niesie za sobą pewną historię. Podobnie zresztą jak pozostałe widoczne na półkach tytuły. Większość obecnych tu wykonawców to zespoły, do których należała scena muzyczna ostatnich trzydziestu lat ubiegłego tysiąclecia. Same klasyki, można by rzec.

Cieszę się, że ta jedna rzecz się nie zmieniła. Zawsze kochał muzykę i swoją pasją z czasem zaraził również mnie. Początkowo podchodziłam sceptycznie do tych gatunków, ale nim się obejrzałam, byłam już kompletnie zakochana.

Sprawdzam rozpiskę tytułów na tyle opakowania i przez moment się zastanawiam.

Dobra, lecimy z klasykiem.

Winyl ułożony jest już we właściwą stronę, dlatego jedynie ostrożnym ruchem przesuwam ramię nad płytę, dzięki małej lampce podłączonejc do adaptera łatwiej wybrać konkretną piosenkę. Gdy igła styka się z krążkiem, do moich uszu docierają pierwsze nuty Still Loving You.

Wraz z pierwszymi wersami zwrotki moje oczy zachodzą mgłą. Nie sądziłam, że po tych wszystkich latach coś tak głupiego doprowadzi mnie do łez.

Słyszę za sobą ciche kroki. Coraz bliżej i bliżej, aż dzieli nas krok, może pół.

Mój kark owiewa ciepły oddech, zastygam jak sparaliżowana. Nie lubię czegoś takiego, nie lubię tego rodzaju bliskości, zawsze czuję się wtedy jak dzikie zwierzę zapędzone w kozi róg przez myśliwych.

Wiem, że nie mam powodu, by się go bać, w końcu nigdy mi żadnego nie dał, ale nie mogę nic na to poradzić.

Wciąż stojąc za mną przekręca pokrętło przy odtwarzaczu, zwiększając nieco głośność. Zanim cofa rękę, obejmuje nią moją dłoń i delikatnym ruchem odwraca mnie w swoją stronę.

Stoi dalej, niż sądziłam, dlatego nieco opuszczam gardę. Przez chwilę widzę jego zawahanie, kiedy jego uścisk naprzemiennie rozluźnia się i zacieśnia. Ostatecznie jednak mnie puszcza. Nie przyznaję tego na głos, ale czuję ulgę.

– Dobrze, że chociaż gust muzyczny ci się nie zmienił. – Przysięgam, że nie chciałam, by zabrzmiało to tak beznamiętnie.

Wymijam go i kieruję się do kuchni z myślą o gorącej herbacie, która tam na mnie czeka. Upijam mały łyk, by sprawdzić temperaturę. Idealna, ale za to gorzka. Na blacie stoi ozdobny pojemnik z dołączoną łyżeczką, zakładam, że to cukier, ale z moim szczęściem równie dobrze może to być sól.

Wsypuję dwie czubate łyżeczki, mieszam i znów próbuję. Nie, jednak cukier.

Rozglądam się po mieszkaniu, szukając Diesla. Odnajduję go rozłożonego na środku kanapy obok Michaela. To trochę śmieszny widok – pies zajmuje drugie tyle miejsca, co człowiek. Śmieszny, ale i zarazem uroczy.

Na drugim końcu siedziska zostało trochę wolnej przestrzeni. Niedużo, ale wystarczająco.

Zanim jednak wracam do salonu, pytam go:

– Posłodzić ci?

Kręci głową.

– Nie, dzięki. Wolę bez.

Dziwne, ale dobra, nie wnikam.

Biorę oba kubki i odstawiam na stolik kawowy. Całe szczęście różnią się kolorem, więc na pewno ich nie pomylę.

Upijam kolejny, tym razem większy łyk.

Nagle panującą ciszę przecina głośny sygnał dzwonka.

Wyjmuję telefon z kieszeni, na ekranie wyświetla się numer Johna.

– To mój brat – oznajmiam, choć nie wiem czemu, przecież nie muszę się tłumaczyć. – Muszę odebrać. – Przykładam telefon do ucha. – Hej, co jest?

– Gdzie jesteście? – Słyszę jego zmartwiony głos.

Waham się, czy powiedzieć mu prawdę. Nie będzie zachwycony, ale jeśli skłamię, szybko mnie przejrzy.

– Pamiętasz Michaela?

Brak odpowiedzi uznam za „tak".

– Jestem u niego w domu. Jesteśmy.

Wdycha głośno. Mogę sobie jedynie wyobrazić ten pełen dezaprobaty wyraz twarzy.

– Myślałem, że wychodzisz z psem.

– Rozpadało się, miałam zamiar wrócić do domu, ale... Tak jakoś wyszło.

– Tak jakoś wyszło – powtarza szeptem. – Tak jakoś wyszło? Od kiedy w ogóle znów się z nim zadajesz? Już nie pamiętasz, co się stało ostatnim razem?

Głupszego pytania dawno nie słyszałam. Oczywiście, że pamiętam. Jak mogłabym zapomnieć?

– Pamiętam – odpowiadam cicho.

Czuję na sobie spojrzenie Michaela. Atmosfera między nami robi się jeszcze bardziej niezręczna.

– I naprawdę sądzisz, że się zmienił?

– Tego chcę się dowiedzieć.

Przełykam z trudem ślinę, czekając na jakąś reakcję z jego strony.

– Dobrze, wiesz, co o tym wszystkim myślę.

Wiem, ale to przecież nie znaczy, że ma rację.

– Możemy o tym porozmawiać w domu, to nie jest temat na telefon.

John przyznaje mi rację, już mam się rozłączyć, gdy w słuchawce słyszę:

– Przyjechać po was?

A myśli, że dlaczego do niego nie napisałam? Nie będę zawracać mu głowy.

– Nie trzeba. – Spoglądam na Diesla. – Poradzimy sobie.

– Przyjadę po was, prześlij mi adres.

Chcę zaprotestować, ale wtedy John kończy połączenie.

Nie znam dokładnego adresu, ale przed wejściem zerknęłam na tabliczkę przy sąsiednim bloku i to ten adres mu wysyłam.

Chowam telefon z powrotem do kieszeni i z trudem przełamuję się, by spojrzeć na Michaela.

Siedzi bardzo blisko mnie, więc najpewniej słyszał nie tylko to, co mówiłam ja, ale także Jonathana.

Strasznie mi głupio.

– Przepraszam cię za niego.

– Nic nie szkodzi. Martwi się o ciebie, nic dziwnego, że jest do mnie wrogo nastawiony.

Jestem zdziwiona, z jakim spokojem to mówi. W zasadzie ani teraz, ani przedtem nigdy nie widziałam, żeby dał się ponieść emocjom. Z jednej strony to przerażające, bo jeśli ktoś dusi w sobie wszelkie frustracje, nie dając im upustu, wybuch jest tylko kwestią czasu. Wiem to z doświadczenia.

– Nie bierz tego do siebie, gdybym znała więcej ludzi, byłby wrogo nastawiony do każdego z nich. Nie licząc Blaise'a, jakimś cudem tylko jemu ufa.

Mike marszczy brwi w konsternacji.

– Pamiętasz Blaise'a? – dopytuję, uzmysławiając sobie, że w zasadzie to nigdy się jakoś bliżej nie poznali.

Widzę jego zamyślenie, gdy próbuje sobie przypomnieć, o kim mówię.

– Ciemne włosy, niski, piegowaty, wiecznie chodził za tobą jak cień?

No, tak plus minus.

– Mhm. Chociaż tak bym tego nie ujęła, jest po prostu do mnie przywiązany, a ja do niego, więc jak by nie patrzeć, ja również chodzę za nim jak cień. – Pomimo żartobliwego tonu mówię całkiem poważnie.

Blaise jest jedną z najważniejszych, może nawet najważniejszą osobą w moim życiu. Czy to takie dziwne, że za wszelką cenę chcę go chronić?

Michael śmieje się krótko na moje słowa, lecz w żaden sposób ich nie komentuje.

Chwilowo nawet na mnie nie patrzy. Wzrok ma spuszczony na Diesla, gdy drapie go po karku.

Nie wiem, czy ma zamiar coś powiedzieć, czy czeka, aż ja to zrobię.

Nagle w całym mieszkaniu zapada cisza jak makiem zasiał. Odtwarzana piosenka dobiega końca, a wraz z nią cały album, ponieważ była ostatnia na liście. Słychać jedynie ciche, nierówne oddechy naszej trójki.

Wstaję z kanapy i podchodzę do okna. Deszcz nie zelżał nawet odrobinę, krople nadal niczym pociski uderzają w szyby, a błyskawice raz za razem przecinają ciemne niebo.

Lubię obserwować burzę. Jej nieprzewidywalność jest intrygująca, a siła przeraża, ale i fascynuje.

W obliczu żywiołu w całej okolicy gaśnie życie, ulice pustoszeją. Ten obraz potrafi hipnotyzować.

Nagle ponad szumem z zewnątrz przebija się ciche skrzypienie pod ciężarem czyichś kroków. Kątem oka widzę, że Michael przystaje obok mnie.

Nachylam się, by przyjrzeć mu się dokładniej. Na jego twarzy dostrzegam zamyślenie w towarzystwie odrobiny smutku

– O czym myślisz? – pytam po chwili.

– O nas. – Nie odwraca głowy w moim kierunku, wzrokiem błądzi po tonących w deszczu ulicach. – O tym, co powiedział twój brat. O tym, co powiedziałaś mi ty wtedy w barze.

Przywołuję tę rozmowę z czeluści mętnych wspomnień, próbuję przypomnieć sobie swoje dokładne słowa. Te wypowiedziane i te, które postanowiłam zostawić dla siebie.

„Lepiej mi bez ciebie"

„Już cię nie potrzebuję"

„Zmarnował mi tylko kawałek życia"

Po przemyśleniu wszystkiego na chłodno nie wiem, czy zgodziłabym się teraz z tymi stwierdzeniami.

– Powiedzmy, że to był kiepski moment na taką rozmowę. Mój znajomy wdał się w bójkę z Jacksonem i... Reszty możesz się domyślić.

Kiedy wybrzmiewa to imię, Michael patrzy na mnie jak na ducha. Nie zna całej historii, ale wie wystarczająco. Chociażby na podstawie moich relacji z Jacksonem jeszcze za życia jego brata powinien wywnioskować, jak bardzo mnie on przeraża.

– Laytonem?

Potakuję.

– Łagodnie mówiąc, nie był zachwycony, widząc mnie. Do tej pory nawet nie wiedział, że wróciłam do miasta, a teraz, gdy dowiedział się w takich okolicznościach... Będą z tego kłopoty.

Na chwilę odbiera mu mowę. Kilkakrotnie otwiera usta, chcąc coś powiedzieć, lecz za każdym razem rezygnuje.

W końcu jednak znajduje odpowiednie słowa.

– Nie miałem pojęcia. Przepraszam.

– Skąd mogłeś wiedzieć? To moja wina, że tak cię potraktowałam.

Przygląda mi się przez moment.

Czuję, jak skręca mnie od środka ze zdenerwowania. Chyba rzuciłam się na głęboką wodę, poruszając tak drażliwy dla mnie temat.

– Nie powiedziałaś nic poza prawdą. Kompletnie zawaliłem sprawę.

Nieco zbija mnie tym z tropu.

– Nie próbuję się w tym momencie usprawiedliwiać czy coś, ale wiedz tylko, że... Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia i wiedziałem, że niezależnie, co zrobię, prędzej czy później cię zranię. – Jego klatka piersiowa porusza się znacznie szybciej niż kilka minut temu i stopniowo zwiększa tempo. – Wiem, że to zabrzmi niedorzecznie, ale wybrałem po prostu mniejsze zło.

Widzę, że ma dobre intencje, ale nie wystarczą mi takie ogólniki.

– Będę potrzebowała nieco więcej szczegółów.

Zaciska mocniej szczęka i spuszcza wzrok.

– Rzecz w tym, że... – Robi długą pauzę. – Nie chcę ci o tym mówić.

Teraz to mnie zatkało.

– Ani tobie, ani nikomu innemu. Po prostu nie mogę. Mogę ci jedynie powiedzieć, że psychicznie było ze mną naprawdę kiepsko i odbiłoby się to na tobie. Nie chciałem tego.

Chyba dopiero teraz zaczynam rozumieć jego motywacje.

Jak nikt inny rozumiem, jak to jest – odsuwać od siebie bliskich w obawie, że będą cierpieć przez samo to, jacy jesteśmy.

Jednak nic nie zmieni faktu, że zamiast powiedzieć krótko „Potrzebuję czasu dla siebie", co bez problemu bym uszanowała, postanowił tak po prostu odciąć się ode mnie. Nagle. Bez żadnych wyjaśnień. Zostawiając mnie z mętlikiem w głowie. Długo zastanawiałam się, czy zrobiłam coś nie tak. Obwiniałam się, martwiłam, odchodziłam od zmysłów. Czułam się zdradzona.

Chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie potrafił być ze mną szczery. Nie wtrącałabym się w jego prywatne sprawy i cierpliwie zaczekała, aż będzie gotowy o tym rozmawiać.

Ale cóż, skoro podjął właśnie taką decyzję, ponieważ uważał ją za słuszną, ja powinnam chociaż docenić jego dobre intencje i przymknąć oko na ich marny skutek.

– Jeśli kiedyś zmienisz zdanie, chętnie cię wysłucham, do tego czasu nie zamierzam naciskać, ale to jedno muszę wiedzieć: co się teraz zmieniło?

Odpowiedź na to pytanie przychodzi mu łatwiej, niż sądziłam.

– Ja. Wziąłem się w garść, próbowałem odzyskać dawne życie. Niestety jego najważniejsza część przepadła bezpowrotnie.

Domyślam się, co ma przez to na myśli, ale muszę mieć pewność.

– Co nią było?

Pod wpływem intensywności jego spojrzenia przechodzi mnie lodowaty dreszcz.

Już wiem, co usłyszę, ale i tak błagam w myślach, żebym nie miała racji.

– Ty.

W innych okolicznościach wywarłoby to na mnie znacznie lepsze wrażenie, jednak w obecnych nie wywiera żadnego.

Po prostu mu nie wierzę. To tylko słowa, są niewiele warte, gdy nie potwierdzają ich czyny, a jak na razie jego czyny nie powiedziały mi o nim zbyt wiele dobrego.

Może nawet nie zdaje sobie sprawy, jak wiele szkody narobił, zwyczajnie odchodząc. Albo może inaczej: nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo na nim polegałam, i jak bardzo nieprzygotowana byłam na tę stratę.

Kiedy nasza relacja zaczęła zaliczać pierwsze upadki, inna powoli wślizgiwała się do mojego życia niczym jadowity wąż – po cichu, usypiając czujność. W ten oto sposób w objęcia samego diabła. Wtedy tego nie dostrzegałam, nie widziałam, jak wielkie zło na mnie sprowadził. Stworzył takie nasze osobiste piekło, w którym on był panem, a ja umęczoną duszą. Teraz, gdy go nie ma, powinnam czuć ulgę, ale jest wręcz przeciwnie. Zostawił po sobie wiele demonów i one kontynuują tortury.

Z taką różnicą, że teraz nasze piekło stało się tylko moim, a jego mury stanowią najsolidniejszą barierę przed światem zewnętrznym. Mało kto ma odwagę przekroczyć ich bramę, dlatego w chwilach słabości najbardziej dokucza mi samotność.

– Posłuchaj...

Po raz kolejny przerywa mi dzwoniący telefon.

Ale sobie wybrał moment...

Cieszę się jedynie, że mam pretekst do przerwania kontaktu wzrokowego.

– Hej, czekam pod blokiem.

– Okej, daj mi pięć minut. – Rozłączam się i znów spoglądam na Michaela. – Muszę iść.

Nie zamierzam wracać do przerwanego tematu. Nie wiem, jak skomentować jego wyznanie, więc wolę nie robić tego wcale. Raz wypowiedzianych słów nie sposób cofnąć.

– W porządku. Wrócimy do tego innym razem.

Kiwam głową, nie będąc w stanie wydusić z siebie słowa.

Zbieram się do wyjścia, dopijam herbatę, budzę Diesla i kiedy myślę, że jestem już gotowa, przypominam sobie o ubraniach.

Krążę po mieszkaniu, szukając Michaela, zastaję go w łazience. Stoi przy wbudowanej w szafkę pralce, która najwyraźniej posiada też funkcję suszenia.

– Kompletnie o nich zapomniałam.

– Potrzeba im jeszcze dwadzieścia minut, wcześniej nawet nie mam jak ich wyjąć. Jeśli nie masz tyle czasu, będą musiały zostać.

– Będę musiała pożyczyć twoje na nieco dłużej, jeśli to nie problem.

Uśmiecha się w specyficzny sposób.

– Żaden. Przynajmniej będę miał pewność, że jeszcze tu wrócisz.

Czemu to brzmi jak groźba?

– Chyba że wyślę gońca – żartuję, na co jego uśmiech staje się szerszy.

– Wtedy odprawię go i zażądam, byś przyszła osobiście.

Przychodzi mi do głowy kilka godnych ripost, ale nie wiem, gdzie obecnie między nami jest granica żartu, dlatego dla bezpieczeństwa decyduję się skończyć te przekomarzanki.

– Daj mi na chwilę swój telefon.

Posyła mi podejrzliwe spojrzenie, dlatego tłumaczę:

– Wbiję ci swój numer.

– Zmieniłaś go? – Podaje mi komórkę, uprzednio ją odblokowawszy.

– Jakiś czas temu.

Ku własnemu zdziwieniu na liście zapisanych znajduję swoje stare dane kontaktowe.. Nie ukrywam, że robi mi się cieplej na sercu.

Aktualizuję kontakt, po czym wykonuję krótkie połączenie, by mieć u siebie jego numer i zwracam mu jego własność.

– Liczę, że zrobisz z tego użytek.

Smycz i zabawkę Diesla biorę w rękę, bo nie mieszczą mi się one w kieszeniach. Mam do psa wystarczająco dużo zaufania, by puścić go luzem na klatce schodowej.

Auto stoi zaledwie kilka metrów od wejścia do budynku, ale deszcz jest tak gęsty, że nawet na tak krótkim dystansie nieźle mokniemy.

Zajmuję miejsce z przodu, a Diesel standardowo pakuje się na tył, gdzie John przemyślanie rozłożył nieprzemakalną matę.

Co prawda, trochę go wysuszyłam, ale łapy na pewno w dalszym ciągu ma cholernie brudne.

– Z tego, co pamiętam, wyszłaś z domu w innych ciuchach.

Okej... Żadnego „hej", „cześć", „co tam?"?

– Moje były całe przemoczone. Co miałam zrobić?

– Zadzwonić do mnie i wrócić do... – Jego wzrok wędruje niżej. – Pokaż to.

Chwyta mnie za nadgarstek i przyciąga bliżej siebie. Przygląda się bandażowi, po czym posyła mi karcące spojrzenie.

Gdybym nadal miała na sobie bluzę, nawet by nie zauważył, ale koszulka, którą dał mi Michael, ma krótki rękaw, więc niewiele byłam w stanie zdziałać.

– Przewróciłam się, nic wielkiego.

Wyrywam rękę i chowam między pod udami, delikatnie na niej przysiadając.

– Czyli przypadkiem rozwaliłaś sobie dłoń, a potem na niego wpadłaś? – W jego głosie jest tyle jadu, że niemal go nie poznaję.

– Nie do końca tak to...

– I tak samo przypadkiem spotkaliście się w pubie tuż po tym, jak Walker wdał się w bójkę?

– Do czego zmierzasz? – Zaczynam tracić cierpliwość.

– Do tego, że powinnaś się trzymać od niego z daleka.

– Bo co? Bo przynosi mi pecha?

John patrzy na mnie, jakbym palnęła właśnie największą głupotę świata.

– Nie do końca to miałem na myśli, ale w pewnym sensie tak.

– Mniejsza, co miałeś na myśli. Chyba lepiej będzie, jeśli przez jakiś czas pomilczymy.

Zupełnie nie takiej reakcji z jego strony się spodziewałam.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Gratuluję tym, którzy dotrwali do końca ;)

Rozdział wyszedł trochę dłuższy, niż przewidywały to moje notatki, ale ciężko było go podzielić równo, by nadal trzymał się kupy, dlatego postanowiłam wrzucić całość.

Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro