15. Błędy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Budzę się dość późno, bo grubo po czternastej. Jakim cudem po przespaniu ponad połowy doby nadal dokucza mi zmęczenie? Powiedziałabym nawet, że większe niż wczoraj, gdy miałam za sobą dwanaście godzin pracy. Chyba nigdy nie zrozumiem własnego organizmu.

Mój wzrok powoli odzyskuje ostrość i rejestruje kolejne szczegóły otoczenia. Salon jest pusty, w głębi domu też nikogo nie słychać.

Mama zapewne wyszła do pracy już jakąś godzinę temu, więc dziwne, że nie obudziła mnie, krzątając się po domu.

Nieco obolała wstaję z kanapy i zaczynam powoli rozprostowywać kości. Kiedy przyzwyczajam mięśnie i stawy do ruchu, wchodzę po schodach na górę w poszukiwaniu pozostałych domowników.

Przechodzę wąskim korytarzem. Mijam swój pokój, sypialnię mamy, nawet tam nie wchodzę. Sprawdzam łazienkę. Pusto. Pokój Johna. Również nic.

Nie byłoby to dziwne, gdyby nie fakt, że Diesla także nigdzie nie widzę.

Wyszedł z nim? Tak sam z siebie?

Trochę podejrzane, nie powiem.

A jak mu się coś stało?

Boże, nie! Na pewno nie...

Korzystam z tego, że tu jestem, i wyjmuję z szafki nocnej blaszkę tabletek, po czym łykam dwie tym razem bez popicia. Biorę też szybki prysznic, bo wczoraj przez zmęczenie go sobie odpuściłam. Daruję sobie mycie włosów, bo i tak nie planuję wychodzić z domu, bynajmniej nie w celach towarzyskich.

Niespełna kwadrans później wracam na dół, przechodzę przez salon do kuchni, parzę kawę i znów siadam na kanapie.

Słyszę, jak żołądek domaga się jedzenia, jednak z ciężkim sercem muszę mu go odmówić. Jest mi niedobrze, odruch wymiotny pojawia się już przy najmniejszym łyki kawy, więc wiem, że nic konkretnego bym nie przełknęła.

Nie lubię być sama w domu. W pracy czy na dworze nie mam z tym problemu i wręcz zabiegam o chwilę samotności, ale w domu – kategoryczne NIE.

Wtedy zaczynam myśleć o złych rzeczach, które wydarzyły się w moim życiu, całkowicie zapominając o tych dobrych. Lista jest długa, więc zajęcie mam na parę godzin.

Zamknięta w czterech ścianach tracę zdolność trzeźwego myślenia i bardzo często robię głupoty. Kiedyś próbowałam za wszelką cenę zająć sobie czymś głowę, ale nie przynosiło to zamierzonego efektu, więc przestałam próbować.

Myślę, że jest tak z jednego powodu – kiedy zostaję sama, mój mózg automatycznie przywołuje wspomnienia z Nowego Jorku. Był czas, że potrzebowałam ciągłego nadzoru, bo kompletnie mi odbijało, gdy nikogo nie było w pobliżu. Głosy stawały się wyjątkowo głośne, a przez to bardziej nieznośne, wręcz nie do wytrzymania, ale, co dziwne, nigdy sobie nie przerywały, jak miało to miejsce na co dzień. Choć krzyczały, to każde słowo wypowiadały bardzo wyraźnie, by wryły mi się one w umysł.

Teraz ucichły i choć nadal sporadycznie się uaktywniają, jakoś sobie z nimi radzę, bo wiem, że nie mogą mi nic zrobić. Chociaż nie, inaczej – w głębi duszy zawsze wiedziałam, po prostu w końcu zaczęłam wierzyć.

Od przebudzenia nieprzerwanie mam przed oczami obraz wczorajszego odkrycia, a w głowie huczą mi słowa Carlosa.

Chyba z niektórymi rzeczami naprawdę trzeba się przespać, by móc spojrzeć na nie w obiektywny sposób, bo dopiero teraz dostrzegam rzeczywistą skalę problemu. Jeśli nasze spostrzeżenia są właściwe, to oznacza, że zalazłam komuś za skórę do tego stopnia, że chciał mnie skrzywdzić i nie przeszkadzało mu ryzyko ewentualnej śmierci.

Carlos wysnuł już swoją teorię, ale ja w nią nie uwierzę.

Zgodzę się, że był porywczy. Zgodzę się, że zrobił wiele złych rzeczy, z czego większość kierowanych w moją stronę. Zgodzę się, że był złym człowiekiem, choć nie do końca zdawał sobie z tego sprawę.

Ale nie był mordercą.

Bo jaki miałby mieć motyw? Kłótnia to zdecydowanie za mało, bo miewaliśmy przedtem poważniejsze sprzeczki i jakoś nie doprowadziły one do niczego podobnego. O pieniądze także nie mogło chodzić, bo zdecydowanie częściej to on wygrywał, zgarniając za to sporą stawkę. Innych potencjalnych powodów nie jestem w stanie znaleźć.

Najbardziej logicznym podejrzanym byłby Jackson. Wprawdzie przed wypadkiem nie żyliśmy w jakoś szczególnie złych stosunkach, ale zbytnią sympatią to on nigdy do mnie nie pałał, więc ani trochę bym się nie zdziwiła, gdyby sprawcą rzeczywiście był on. Pamiętam, do czego jest zdolny, moje źle zrośnięte złamanie też pamięta.

Nie przypominam sobie, czy zrobiłam wtedy coś, co mogłoby go zdenerwować do tego stopnia, chociaż, jakby nie patrzeć, wkurzyć go mogło dosłownie wszystko, począwszy od mojego związku z Ledgerem, na zbyt głośnym oddychaniu kończąc.

I naprawdę chciałabym teraz przesadzać.

Rzecz jasna to wszystko są jedynie spekulacje wokół niewiadomej. Nadal nie chce mi się wierzyć, że to celowy sabotaż, a nie pechowy zbieg okoliczności, jak dotąd myślałam.

Pierwsza opcja jest nielogiczna i ma tak wiele dziur, że w zasadzie cała jest z nich zrobiona. Mam więcej pytań niż odpowiedzi.

Może to głupie, ale wolę wierzyć w to, w co wierzyłam do tej pory. Nawet jeśli ma to oznaczać życie w kłamstwie i ciągłe podejmowanie ryzyka, że znów spotka mnie coś złego. Szczerze mówiąc, na tak obrót spraw liczę.

Zegar wybija piętnastą trzydzieści. Dokładnie w momencie gdy odkładam pusty kubek na stolik kawowy, z korytarza dobiega odgłos przekręcanego w zamku klucza. Odchylam się do tyłu i bacznie obserwuję drzwi, czekając, aż zobaczę w nich brata wraz z moim, czy może raczej naszym, ukochanym czworonogiem.

Diesel nawet nie czeka, aż John otworzy drzwi na oścież, tylko wślizguje się przez wąską szparę i od razu biegnie w moim kierunku.

Wskakuje na kanapę, omal nie strącając naczynia z blatu.

– Grzeczny byłeś? – pytam, nadal nie mogąc wyrzucić z pamięci ich ostatniego wspólnego spaceru.

– O dziwo tak – odpowiada zamiast niego Jonathan.

Spoglądam na brata, gdy ten w przedpokoju zdejmuje kurtkę i buty.

Nie widzę błota, to dobry znak.

Wchodzi do salonu i siada obok nas.

– Co się stało, że nim wyszedłeś?

– Późno wczoraj wróciłaś, założyłem, że jesteś zmęczona, więc wolałem cię nie budzić.

Zbyt piękne, by było prawdziwe. Coś jest na rzeczy.

– I tylko dlatego?

– Tak. A co?

– Sama nie wiem, nigdy jakoś specjalnie się do tego nie paliłeś, nawet gdy błagałam cię, żebyś choć raz mnie wyręczył.

John śmieje się, jednak nie w sposób mówiący „gadasz głupoty". To typowo nerwowy śmiech, sugerujący, że nie jest ze mną do końca szczery.

Albo to mnie znowu zaczyna odbijać. Obie opcje są tak samo prawdopodobne.

– Co sugerujesz?

– Ty mi powiedz.

Patrzy na mnie przez chwilę bez wyrazu.

– Brałaś leki?

Aha?

– Nie wiem, co to ma do rzeczy, ale tak. Możesz mi powiedzieć, o co ci tak właściwie chodzi?

– O nic, już nieważne – ucina temat, po czym wychodzi z pomieszczenia.

Bez wahania podążam za nim, chcąc jak najszybciej to wyjaśnić.

– Wręcz przeciwnie. – Łapię go za nadgarstek, zmuszając do zatrzymania. – O co chodzi?

Po wyrazie jego twarzy widać, że walczy z własnymi myślami. Zapewne postawiłam go w niekomfortowej sytuacji, być może między przysłowiowym młotem a kowadłem.

– Gdy wyszłaś wczoraj z warsztatu, Carlos do mnie napisał. Ponoć już wiesz.

Te dwa krótkie zdania kompletnie wbijają mnie w ziemię.

Co tu się, do cholery, dzieje?!

– Możesz trochę jaśniej?

– Jakiś czas temu powiedział mi, co znalazł w twoim aucie. Z początku sądziłem, że się pomylił, ale kiedy zobaczyłem je na własne oczy... – Bierze głęboki oddech. – Jego teoria nabrała sensu.

Trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam.

– Czekaj, czekaj, ile rozumiesz przez „jakiś czas"? Tydzień? Miesiąc?

– Rok – odpowiada słabym głosem.

– Rok?!

– W zasadzie półtora.

Brak mi słów.

– I nie pomyślałeś, że powinnam o tym wiedzieć? Co jest z tobą nie tak?

– Po pierwsze: Carlos kazał mi cię w to nie mieszać. Po drugie: Taka informacja raczej nie polepszyłaby twojego stanu psychicznego

Może i ma rację, ale to nadal go nie usprawiedliwia.

– Mieliśmy być ze sobą szczerzy – przypominam mu. – Obiecaliśmy to sobie, ja tej obietnicy dotrzymałam, a nie masz pojęcia, jak ciężko mi to czasami przychodziło.

Na chwilę przerywam swój wywód, próbując odgonić napływające do oczu łzy.

Już ryczysz? Żałosne.

Nie będę płakać. Nie będę...

– Złamałeś najważniejszą zasadę.

To, czy wierzę w taką wersję zdarzeń, nie ma znaczenia. On w nią wierzył, a jednak to przede mną ukrywał. Na samym początku bym to zrozumiała, bo rzeczywiście byłam niestabilna, jednak teraz nie potrafię znaleźć wytłumaczenia.

– Wiem i strasznie cię za to przepraszam, ale musisz zrozumieć...

– Oj, wierz mi, rozumiem doskonale. Rozumiem, że tak naprawdę nie mogę ci ufać, bo przecież już nie uwierzę ci na słowo.

– Naprawdę masz mi za złe, że próbowałem cię chronić?

– Twoje intencje są tu kwestią drugorzędną. Swój powrót do normalności w dużej mierze oparłam na zaufaniu do ciebie. Dzięki niemu nauczyłam się znów ufać ludziom, przekonałam swój chory umysł, że nie każdy chce mi zaszkodzić, a teraz ty masz czelność mówić mi, że od samego początku wiedziałeś coś więcej i celowo to przede mną zataiłeś, chociaż wiedziałeś, jak wiele taka informacja by dla mnie znaczyła. Powiedz mi: jak twoim zdaniem się teraz czuję?

Długo czekam na odpowiedź, ale nie zamierzam go poganiać. Niech dogłębnie przemyśli moje pytanie.

– Zdradzona – zaczyna niepewnie, nawet nie patrzy mi w oczy. – Zagubiona i... – Przełyka ciężko ślinę. – Zapewne przerażona.

– Lepiej bym tego nie ujęła. – W moim głosie pobrzmiewa nuta cynizmu, która zdecydowanie nie miała się tam znaleźć.

Muszę stąd wyjść.

Gdy zakładam buty, John nadal stoi tam, gdzie go wcześniej zatrzymałam. Stoi tam, gdy narzucam bluzę, a także gdy zatrzaskuję za sobą drzwi.

Nogi wręcz same kierują mnie w pewne miejsce. Jedyne, gdzie będąc sama, nie czuję się samotna.

Z tego piętra budynku dobrze obserwuje się ulicę, ale nie miejski horyzont. Nocą niewiele widać, dlatego wygląd okolicy aż tak na mnie nie wpływa, jednak za dnia...

Może właśnie dlatego lubię tu przechodzić – bo widzę tu część siebie. Ruina, która niegdyś całkiem godnie się prezentowała.

Próbuję zmusić umysł do pracy, by przeanalizował wszystko, co przyswoił w ostatnim czasie, ale ten odmawia współpracy.

Przypomina trochę śnieżący telewizor, który niezależnie od konfiguracji podpiętych kabli i tego, ile razy się w niego uderzy, po prostu nie działa i nic nie można na to poradzić.

Cóż, może to i lepiej. Trochę wyciszenia dobrze mi zrobi.

Opieram się obudowę komina wentylacyjnego i obserwuję, jak słońce wędruje pomad budynkami, z każdą chwilą coraz bardziej się obniżając.

Gdyby nie hałas z ulicy, siedziałabym teraz w idealnej ciszy. Lubię ten stan, jest w nim coś podobnego do działania narkotyku – uspakaja, uzależnia, sprawia, że nigdy nie ma się dość.

Niestety wszystko, co z pozoru idealne, musi mieć swój koniec. Tym razem sprawcą jest dzwonek telefonu.

Niechętnie spoglądam na wyświetlacz, w głowie przygotowując listę osób, od których bym odebrała. Długa to ona nie jest.

Wpatruję się w jego imię w lekkim otępieniu. Przez tę parę dni jakimś cudem całkowicie zapomniałam i jego istnieniu.

Mogę odrzucić połączenie lub po prostu je zignorować, powinnam to zrobić, chcę to zrobić, a jednak z jakiegoś powodu naciskam przycisk zielonej słuchawki i pozwalam tej machinie chaosu na dalszą pracę.

– Przeszkadzam? – Słyszę po drugiej stronie, gdy tylko przełączam komórkę w tryb głośnomówiący.

Mam ochotę odpowiedzieć „tak", bo jakoś nagle uszły ze mnie chęci do rozmowy. Nie robię tego jednak, dobrze wiedząc, że prędzej czy później one wrócą, a mnie głupio będzie oddzwaniać.

– Nie. – W moim głosie nie słychać żadnej energii, jedynie lekką chrypę, której jeszcze kilka godzin temu nie było.

– Wszystko gra?

Nie mam siły udawać.

– Nie.

Odpowiada mi cisza, dość krępująca i niezręczna. Nie przemyślałam tego, nie chciałam stawiać go w takiej pozycji.

Teraz poniekąd wywarłam na nim presję udzielenia mi wsparcia, chociaż naprawdę go nie potrzebuję. Na tym etapie już radzę sobie sama.

– Jesteś w domu?

– Nie.

Zaczynam się powtarzać.

– Takim sposobem do niczego nie dojdziemy.

Już wiem, do czego zmierza.

– Bo nie chcę, żebyś przyjeżdżał.

– W porządku, ale chociaż powiedz mi, gdzie jesteś.

– Po co?

– Tak w razie czego.

Wzdycham ciężko.

– Kojarzysz ten opuszczony budynek obok Packard Automotive?

– Możesz mieć na myśli niemal każdy budynek w tamtej okolicy.

Ciężko się nie zgodzić.

– Czteropiętrowa kamienica, tuż przy głównej drodze, zresztą powinieneś pamiętać, byłeś tu niedawno.

Wprawdzie było dość ciemno, ale nie do tego stopnia, poza tym czerwona cegła trochę wyróżnia się na tle innych.

– Dobra, chyba już wiem. Na pewno mam nie przyjeżdżać?

– Na pewno, wolę pobyć sama.

Gdybym potrzebowała teraz towarzystwa, zadzwoniłabym do Blaise'a. Zawsze zwracam się do niego, gdy czuję potrzebę wygadania się komuś, bo telefoniczne rozmowy z Johnem nie dawały mi takiego komfortu, jak bezpośredni kontakt z przyjacielem. Teraz nie mam ochoty na zwierzenia, bo nie wiem, komu powinnam ufać.

Powiedzieć, że mnie zawiódł, to jak nie powiedzieć nic.

Chyba nikogo nie zaskoczę, odmawiając spotkania w takim momencie z kimś, kto już raz mnie zranił.

– A powiesz chociaż, co się stało?

– Wolałabym nie.

Nie mogę się zmusić do jakichś pełniejszych odpowiedzi, które ciągnęłyby rozmowę dalej.

– Okej... – Chyba nie wie, co powiedzieć, bo w słuchawce następuje długa cisza. – Nie chcesz się ze mną spotkać, bo nie masz ochoty mnie wiedzieć, czy dlatego, by nie rozmawiać o tym, co cię gryzie?

Dobre pytanie, w sumie o tym nie myślałam. Może faktycznie nie pogardziłabym towarzystwem dla samego jego faktu.

– Chyba to drugie – przyznaję.

– Czy jeśli obiecam, że nie będę o to pytał, to się zgodzisz?

Niechętnie, ale...

– Niech ci będzie.

***

Mija dziewiętnaście minut, odkąd się rozłączyłam, co chwilę zerkam na telefon, wyczekując wiadomości z informacją, że mam zejść na dół.

Mija dwadzieścia. Dwadzieścia jeden. Dwadzieścia...

Nagle ekran rozświetla powiadomienie.

Krótkie „Czekam" zmusza mnie do wstania i prowadzi moje nogi na dół po skrzypiących schodach.

Wychodzę na ulicę, gdzie od razu dostrzegam auto z włączonym silnikiem i światłami.

Waham się, zanim wsiadam. Powiedział mi tylko, że ma pewien pomysł, nic więcej. Gdybym, załóżmy, dopiero teraz go poznała, w życiu bym nie wsiadła, nie w tym mieście, nie w tej dzielnicy. W końcu najwyższy w stanie współczynnik przestępczości nie wziął się znikąd.

Teraz, rzecz jasna, nadal mu nie ufam, ale mam mniejsze powody do obaw, że kiedy wsiądę do tego samochodu, to skończę poćwiartowana gdzieś w lesie.

To już chyba jakaś paranoja.

Gdy otwieram drzwi po stronie pasażera, od razu zapala się światło wewnętrzne. Michael na chwilę wyłącza w nim opcję automatycznego przełączania, dzięki czemu lepiej go widzę.

– Czy teraz wreszcie powiesz mi, co wymyśliłeś?

– Nie, ale mogę podpowiedzieć, że zabiorę cię gdzieś, gdzie już kiedyś byliśmy.

– Niezbyt pomocne.

Uśmiecha się zadziornie.

– Wiem.

– Nie podoba mi się to.

Życie pokazało mi, jak szybko słowo „niespodzianka" może zmienić znaczenie. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio gościło ono w moim życiu w pozytywnym sensie, a wątpię, że teraz coś ulegnie zmianie.

– Na razie, ale zobaczysz, że zmienisz zdanie.

Uwierzę, jak zobaczę.

Droga mija nam w ciszy, co jest mi na rękę. Nie lubię rozmawiać w trakcie jazdy, bo nigdy nie wiem, kiedy rozmowa przeobrazi się w kłótnię. Z doświadczenia wiem, że denerwowanie kierowcy może się skończyć wizytą na izbie przyjęć i długim rachunku od mechanika.

Po zaledwie dziesięciu minutach opuszczamy teren miasta, asfalt zastępuje żwir, a zamiast budynków otaczają nas teraz drzewa.

Przez jakiś czas jedziemy przez las, co wywołuje u mnie nie tylko o gęsią skórkę i przyspieszone tętno, ale i narastającą chęć otwarcia drzwi i wyskoczenie z auta niezależnie od prędkości. Już raz to przerabiałam, nie mam ochoty na powtórkę.

Zaczynam szybciej oddychać, wdechy są chaotyczne i nierówno rozłożone w czasie. Powoli zatracam się w czarnych scenariuszach, które podsuwa mi podświadomość, każdy kolejny jest gorszy od poprzedniego.

Nie potrafię pozbyć się wrażenia, że zaraz spotka mnie coś złego.

Żałuję tej decyzji, tak cholernie jej żałuję.

Jednak wraz z kolejnym i ostatnim zakrętem moje objawy nieco maleją. Michael zatrzymuje auto i gasi silnik, po czym jako pierwszy wysiada, ja potrzebuję jeszcze chwili na oswojenie się z tym, co widzę.

Wjechaliśmy na wzniesienie za miastem, skąd rozpościera się na nie idealny widok. Słońce wisi już dość nisko nad horyzontem, rzucając na niebo różowo-czerwoną poświatę.

„Gdzieś, gdzie już kiedyś byliśmy"

Oczywiście. Jak mogłam nie poznać tej trasy?

Nagle wracają do mnie wszystkie nabyte tu wspomnienia. Od naszego poznania niemal każdy wieczór spędzaliśmy, obserwując stąd zachody słońca. Okazjonalnie w towarzystwie jedzenia z najbliższego fast fooda i ciepłego koca. Piękny widok był wart lekkiego zmarznięcia.

Nagle drzwi po stronie pasażera gwałtownie się otwierają.

– Hej, wysiadasz czy zostajesz?

Spoglądam na Michaela i patrzę na niego jeszcze przez chwilę, nim docierają do mnie jego słowa. W końcu wracam na ziemię i wychodzę na zewnątrz.

Wiatr muska delikatnie odsłoniętą skórę na szyi, na moment wyciszając wszelkie mechanizmy obronne.

– I co? – Przystaje obok mnie, wzrokiem wędrując w kierunku spoczywającego u naszych stóp miasta.

– Okej, przyznaję, że nie jest tak źle.

– Może być lepiej.

Kątem oka zerkam najpierw na niego, a potem na papierową torbę i dwa napoje w puszcze, które trzyma w dłoniach.

Znów muszę przyznać mu rację – może być lepiej.

Jako pierwszy usadawia się na masce samochodu klepie miejsce obok siebie, sugerując, bym zrobiła to samo.

Nagle głos zabiera mój żołądek i długim, głośnym burczeniem domaga się jedzenia. Dociera do mnie, że moim jedynym pożywieniem dzisiaj była kawa, bo od wstania nie opuszczał mnie odruch wymiotny.

Nawet nie zauważyłam, kiedy minął.

– Co wziąłeś? – pytam, zaglądając niepewnie do torby

– To, co zwykle – mówi jedynie, rozpakowując zawiniętą w papier kanapkę z Subway'a.

– Pamiętałeś?

– Za każdym razem brałaś to samo, chociaż wielokrotnie próbowałem cię przekonać, żebyś wzięła coś innego. Ciężko zapomnieć.

Uśmiecham się nieznacznie. Z jednej strony to miłe, z drugiej zaś niesamowicie przykre.

Przeznaczoną dla mnie część zamówienia pochłaniam w błyskawicznym tempie. Porcja jest idealnych rozmiarów na zaspokojenie głodu bez uczucia przejedzenia. Czuję przyjemne ciepło rozchodzące się w okolicy żołądka, zaskakujące, że taki drobiazg może przynieść tyle satysfakcji.

– Mogę cię o coś spytać?

Czyli tu jest haczyk...

– Obiecałeś o nic nie pytać.

– Nie, obiecałem nie pytać o dzisiaj. Zastanawia mnie coś, co już mi powiedziałaś, więc to byłoby tylko rozwinięcie tematu.

Cwany jest. Niedobrze.

– W porządku.

Obraca się przodem do mnie, więc i ja nieco zmieniam pozycję.

Promienie słońca odbijające się w błękicie jego oczu tworzą naprawdę piękny obraz, od którego aż ciężko oderwać wzrok. Zawsze podobały mi się jego oczy, ich kolor jest znacznie mniej intensywny niż u Ethana, w odpowiednim świetle mogą wydawać się wręcz szare. Kiedyś miałam okazję obejrzeć je z bardzo bliskiej odległości i jedyne słowo, które przychodziło mi wtedy do głowy, to chaos. Tak wiele się w nich dzieje – bladość błękitu przecinają setki ciemnoniebieskich linii, tak cienkich, że niewidocznych z już z odległości kilku kroków, na myśl, przywodząc układ nerwowy. Efekt potęgują ciemne obwódki wokół tęczówek, ich mocny kontrast z kolorem bliżej źrenic sprawia, że jego spojrzenie jest iście hipnotyzujące.

– Dlaczego tu wróciłaś?

Unoszę brwi, licząc, że jakoś rozwinie to pytanie.

– Na twoim miejscu po czymś takim nawet nie myślałbym o powrocie.

Coś mi mówi, że zmierza w nieco innym kierunku. Kierunku, który ma coś wspólnego z niedawnym wybrykiem pewnego czworonoga.

Ciekawe, że używa takiego określenia, mając na myśli sam wypadek. Zastanawia mnie, jak opisałby wszystko, co mnie spotkało. Mnie przychodzi tylko jedno – koszmar ciągnący się za mną nieprzerwanie od trzech lat.

– Od wypadku w moim życiu wydarzyło się tak wiele, że ciężko to w ogóle ułożyć w logiczną całość, a co dopiero mówić o jakimś ciągu przyczynowo-skutkowym. Ale chyba głównym powodem był Blaise.

Patrzy na mnie z zaciekawieniem.

– Gdyby nie on, przez myśl by mi nawet nie przeszło wracać do tego piekła. Spędziłam tam niecały rok, ale dało mi to tak wiele, że chyba inaczej bym sobie nie poradziła. Szczerze mówiąc, miałam w planach zostać tam na stałe – znaleźć pracę, własne mieszkanie, może nawet wrócić na studia. Wszystko zaczęło się układać, a potem się spieprzyło.

– Jak to?

– To nie mój sekret, więc go nie wyznam. Mogę jedynie powiedzieć, że po moim wyjeździe dość kiepsko sobie radził pod względem psychicznym. – Oddycham głęboko, czując, jak puls zaczyna mi przyspieszać. – Dowiedziałam się o tym w bardzo nieprzyjemny sposób, wtedy dotarło do mnie, że on potrzebuje mnie, a ja jego, bo rozłąka nam nie służy. W skrócie mówiąc: jestem tu tylko po to, by nic mu się nie stało.

– To duże poświęcenie.

– Wręcz przeciwnie. Bez wahania zrobiłabym dla niego wszystko, dosłownie wszystko. Jeśli w grę wchodzi jego dobro, to żadne poświęcenie. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Wierz mi lub nie, ale wiem dokładnie, co masz na myśli. Dokładasz wszelkich starań, by ktoś inny był bezpieczny i choć wyniszcza cię to od środka, nie zamieniłabyś tego na nic innego, bo już sama świadomość, że tej osobie nic nie grozi, wynagradza ci całe cierpienie.

Aż brak mi słów.

– Dokładnie tak.

Obserwuję go z szeroko otwartymi oczami, zdumiona tym, co powiedział.

Tylko czemu mam wrażenie, że mówi to z własnego przykładu?

Chcę zapytać, ale obiecałam nie naciskać. Nie chcę wywierać na nim presji, jeśli ten temat rzeczywiście jest dla niego tak ciężko, jak mi to wcześniej opisał, mogę jedynie zaszkodzić.

– Był przy mnie, odkąd pamiętam. Bez niego nie ma mnie i odwrotnie.

Był. Jest. Będzie. Innej opcji nawet nie biorę pod uwagę.

– Chciałabym w końcu móc porozmawiać z tobą o czymś pozytywnym, tyle że nic nie przychodzi mi do głowy. Ostatnio problemy pojawiają się w dosłownie każdej sferze mojego życia, dlatego non stop chodzę zestresowana i chyba przerzucam to na innych. Przepraszam.

Michael bierze mnie za rękę i mocno ją ściska. Nie na tyle mocno, by sprawić mi ból, ale wystarczająco, bym zrozumiała niemą wiadomość, którą przesyła mi tym gestem.

– Nie masz za co. Nigdy nie szły nam rozmowy o niczym. Wolę porozmawiać z toą na poważnie, możesz powiedzieć mi wszystko i chcę, żebyś o tym wiedziała.

Cóż, do wyznawania całej prawdy jeszcze długa droga, ale miejmy nadzieję, że nadejdzie czas, gdy poczuję się przy nim na tyle komfortowo, by omawiać rzeczy, które nie uczestniczą nawet w moich rozmowach z Johnem.

– Ciągle to powtarzasz, nie mając pojęcia, o co tak właściwie prosisz. Gdybym naprawdę powiedziała ci wszystko, wątpię, że dobrze byś to przyjął.

– To na pewno nieprawda.

– Zdziwiłbyś się.

– Wiem, że słowa niewiele dla ciebie znaczą, ale gwarantuję ci, że wiem, na co się piszę. Znam ryzyko i jestem skłonny je podjąć.

– Uważaj, bo uznam cię za masochistę.

Śmieje się na moje słowa.

Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak dawno nie słyszałam jego śmiechu. Nie mówię tu o krótkim parsknięciu, ale o pełnym, szczerym śmiechu.

Nawet przedtem zdarzało się to bardzo rzadko. Był raczej typem człowieka, który maskował wszelkie emocje, w obawie przed odsłonięciem swojej wrażliwej strony. Teraz jest inaczej, maska zniknęła, a ja wreszcie mogę dowiedzieć się, co dotychczas skrywała.

– Ale jeśli chcesz porozmawiać o czymś lżejszym, to może praca? Dalej pracujesz u... – Próbuje sobie przypomnieć. – Pomóż.

– Carlosa? Cóż, mimo przerwy zgodził się przyjąć mnie z powrotem. Rzecz jasna bez oficjalnych uprawnień nie zarabiam tyle, ile powinnam przy pełnych godzinach pracy, ale lepsze to niż nic. A ty? Zakładam, że coś masz, skoro stać cię własne mieszkanie.

– Nic szczególnie ambitnego, mój wuj ma stolarnię, poduczył mnie trochę i dał pracę. Finansowo szału nie ma, ale starczy na utrzymanie.

Ciekawe, że mimo nepotyzmu żadne z nas nie może się pochwalić zadowoleniem z życia zawodowego.

– Czasem bawi mnie, jak drastyczny obrót wykonało moje życie. Na początku liceum planowałam iść na MIT, zostać inżynierem, otworzyć własną firmę, a teraz... Moim jedynym życiowym celem jest przeżycie kolejnego dnia.

Na jego twarzy w mgnieniu oka maluje się wyraz zdziwienia

– MIT? Nigdy mi tego nie mówiłaś.

– W zasadzie nie mówiłam tego nikomu, bo wtedy to było bardziej nierealne marzenie niż rzeczywisty plan na przyszłość. Chyba w głębi duszy wiedziałam, że nic z tego nie wypali i miałam rację, bo praktycznie cała ostatnią klasę totalnie zawaliłam, o egzaminach nie wspominając.

– Myślę, że w innych okolicznościach nie miałabyś najmniejszego problemu z dostaniem się tam.

– Tak uważasz?

Kiwa głową.

– Czasem myślę sobie, co by było, gdybym nigdy nie dowiedziała się o wyścigach. Gdybym nigdy nie zaczęła startować, gdybym nigdy nie poznała ciebie, ani... jego.

Pierwszy raz wspominam przy nim o Ledgerze. Teraz będę musiała pociągnąć to dalej i wtajemniczyć go w historię mojej toksycznej relacji ze zmarłym. Po jego śmierci nasz związek jeszcze długo pozostawał żywy i powoli rozkładał się wraz ze spoczywającym głęboko pod ziemią ciałem.

Nigdy nie dowiedział się, że łączyło nas coś więcej niż tylko rywalizacja, a przynajmniej nie ode mnie. Los zarządził tak, że jedna relacja musiała się zakończyć, by zrobić miejsce drugiej.

– Kogo?

– Ledgera.

To imię przecina powietrze niczym topór, już na sam ten dźwięk przechodzą mnie dreszcze.

– Po tym, jak straciliśmy kontakt, zaczęłam spędzać z nim więcej czasu, ciężko mi powiedzieć, kiedy zrobiło się z tego coś poważniejszego. Na początku było nam razem świetnie, dopóki nie zobaczyłam, jaki jest naprawdę.

Chciałabym, żeby to była najgorsza część tej historii.

– Łatwo było go rozzłościć, a wtedy... Stawał się agresywny, czasem wyładowywał ją na rzeczach, meblach, a czasem na mnie.

– Co?

Kolory nagle odpływają mu z twarzy.

– Wiem, jak to brzmi, ale proszę, nie komentuj. Teraz już nieco trzeźwiej myślę i widzę skalę problemu, nie potrzebuję uświadamiania.

– Nie zamierzałem nic mówić. – Unosi dłonie w geście obronnym.

– Nikt nigdy nie zamierza, ale prędzej czy później musi wtrącić jakąś złotą uwagę, która zamiast pomóc jedynie bardziej mnie rozstraja psychicznie. Zawsze najgorsze są wtedy pytanie w stylu: dlaczego od niego nie odeszłaś? I co wtedy odpowiedzieć.

Śmieję się ironicznie, bo odpowiedź jest niesamowicie skomplikowana, a zarazem bardzo prosta.

– Kochałaś go?

Tym pytaniem zupełnie zbija mnie z pantałyku, ale nie zastanawiam się nawet przez sekundę nad doborem słów.

– Tak.

Miałam wystarczająco dużo czasu, by to ustalić. Nie czuję wstydu, bo nie mam ku temu powodu.

– I masz odpowiedź. Czasem gdy kogoś kochamy, jesteśmy ślepi na jego czyny. Zawsze szukamy dla tej osoby usprawiedliwienia, przymykamy oko na błędy, bo postrzegamy ją jako ideał i podświadomie robimy wszystko, by nie zaburzyć tego obrazu.

Ponownie odbiera mi mowę. Jakim cudem w kimś może być aż tyle zrozumienia dla drugiego człowieka? Jakim cudem przychodzi mu to tak naturalnie?

Jakoś za dobrze nam idzie, coś się ewidentnie zaraz spieprzy.

Daje mi zbyt wiele powodów, bym mu ufała, że na tym etapie jest to zwyczajnie podejrzane.

Ale dobra, idźmy z tym dalej, najwyżej potem srogo pożałuję swojej naiwności.

– Musisz przestać być dla mnie taki wyrozumiały – mówię półżartem. – Jeśli nie dasz mi powodu, bym ci nie ufała, to tym bardziej nie będę ci ufać.

– Aż nie wiem, co na to odpowiedzieć.

– Skoro tak, to może lepiej nie mówmy już nic. – Wymawiam te słowa bardziej jako prośbę niż kąśliwy komentarz dla przerwania niekomfortowej rozmowy.

On chyba poprawnie odczytuje moje intencje, bo jedynie uśmiecha się słabo.

Siada wygodniej na masce, odchyla się nieco do tyłu, opierając na dłoniach.

Spoglądam na niebo i słońce, które wisi już tak nisko, że wyższe budynki nieco je przysłaniają. Już niedługo zapadnie zmrok, powinnam dać komuś znać, że będę późno w domu, ale nie mogę zmusić ciała do współpracy. Ilekroć nakazuję dłoniom sięgnąć do kieszeni po telefon i wystukać krótką wiadomość do przypiętego na samej górze kontaktu, one odmawiają. Dlatego przestaję próbować, a konsekwencję uczynię problemem jutra.

Przysuwam się do Michaela i opieram głowę na jego ramieniu. Wspólnie obserwujemy zachód słońca jak za dawnych czasów. Im większy zapada zmrok, tym większa dopada mnie senność.

Z każdym kolejnym mrugnięciem, coraz trudniej mi otworzyć oczy. Gdy dociera do mnie, że opór jest daremny, poddaję się i zapadam w sen.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Trochę mnie nie było, ale już wracam.

Jak się podobał rozdział?

Zdecydowałam, że trochę uspokoję atmosferę przed rozdziałem 18. Oj, tam to się podzieje.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro