28. Zapomnienie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Niecały kwadrans przed dwudziestą dostaję od Michaela wiadomość z informacją, że będzie za dziesięć minut. Wolę zaczekać przed domem, dlatego zabieram potrzebne rzeczy i już teraz schodzę na dół.

Szybko pokonuję koleje stopnie, jednak znacząco zwalniam, gdy dobiega mnie odgłos włączonego telewizora. Jeśli ktoś jest w salonie, nie przejdę niezauważona, więc dobrze, że postanowiłam wyjść wcześniej.

– Wychodzisz? – Słyszę głos mamy, jeszcze zanim dostrzegam jej twarz.

– Wychodzę – mówię, równocześnie zakładając buty.

– Gdzie?

Zaczęła od najgorszego pytania.

– Jeszcze nie wiem.

Dopiero teraz na nią spoglądam. Nawet nie próbuje ukryć swojego niezadowolenia.

– Jak to?

– Wychodzę z Michaelem, to jego pomysł i nie zdradził mi szczegółów.

– Z Michaelem?! – Zmiana w jej tonie jest tak gwałtowna, że aż się wzdrygam. – Powiedz mi, że nie mówisz poważnie.

– Mówię całkowicie poważnie. Nie wiem, czemu tak cię to dziwi.

Wiem doskonale, ale taka strategia może w dużym stopniu zminimalizować efekty nadchodzącej kłótni.

– Cóż, jesteś dorosła i podejmujesz własne decyzje. Jako twoja matka powinnam cię w nich wspierać, nawet jeśli są one... niewłaściwe.

Chciała użyć innego słowa, jestem pewna. Próbuje mnie sprowokować, ale nie ulegnę.

– Lepiej bym tego nie ujęła. – Uśmiecham się sztucznie.

Wzdycha ciężko, ma wątpliwości, czy powinna na głos powiedzieć to, co chodzi jej po głowie.

– Charlotte, proszę, obiecaj mi, że będziesz ostrożna.

– Okej?

– I niech ktoś poza wami dwojgiem wie, gdzie w danym momencie jesteście. Nie muszę to być ja, ale napisz chociaż do Jonathana.

– W porządku.

– Po prostu na siebie uważajcie. Nie chcę, żeby znowu coś się stało.

Doceniam, że chociaż próbuje udawać troskę.

– Będziemy ostrożni – obiecuję. – Nie wiem, o której wrócę, ale dam znać. Może tak być?

– Może tak być.

Gdy wychodzę z domu, on już czeka. Nie zatrzymał auta na podjeździe przed domem, tylko na drodze przy krawężniku, zapewne po to, by łatwiej było mu wyjechać.

Otwieram drzwi po stronie pasażera, wsiadam i od razu zapinam pas bezpieczeństwa.

– Miałeś być za dziesięć minut.

Raczej nie od tego powinnam zacząć rozmowę, ale trudno.

– Nie spóźniłem się przecież.

– Jesteś za wcześnie. Zawsze jesteś przed czasem, odkąd cię poznałam, nie przypominam sobie jednej sytuacji, żebyś się gdziekolwiek spóźnił.

Patrzy na mnie z ogłupiałą miną. Nie ma pojęcia, do czego zmierzam. W sumie ja też tego nie wiem.

– To źle? – pyta niepewnie.

– To bardzo dobrze. Szczerze mówiąc, jestem pod wrażeniem. Zarządzanie czasem to dla mnie czarna magia.

Michael śmieje się na moje słowa, ale nic nie odpowiada. Uruchamia silnik, a wraz z nim włącza się radio.

Jakiś utwór właśnie dobiega końca, a zaraz po nim rozlegają się pierwsze nuty bardzo dobrze znanej mi piosenki.

Gdybym była sama, podkręciłabym głośność, ustawiła zapętlenie i odcięła się od reszty świata. Nie wiem, co w tym kawałku sprawia, że przepadam we własnych myślach. Z jakiegoś powodu na te dwie minuty i czterdzieści osiem sekund po prostu znikam. Nie ma mnie.

Such a lonely day and it's mine. – Spokojny głos wokalisty sprawia, że ogarnia mnie wewnętrzny spokój. – The most loneliest day of my life.

Odchylam głowę do tyłu, opieram ją na zagłówku i z zamkniętymi oczami wsłuchuję się w kolejne wersy.

Such a lonely day should be banned.

Ciężko nie przyznać mu racji.

It's a day that I can't stand.

Wiem coś o takich dniach.

Wyraźnie słyszę, jak czasie trwania refrenu, piosenka staje się głośniejsza.

Nie mówię tego na głos, ale sama miałam zamiar to zrobić. Fajnie, że mnie wyręczył.

Widzę ciemność, czuję drgania wprawionego w ruch auta, słyszę opowieść o tym, że tak samotny dzień nie powinien istnieć. Więcej mi nie potrzeba.

Gdy druga zwrotka dobiega końca, na chwilę wracam do rzeczywistości. Patrzę na Michaela, a raczej na sam jego profil. Mocne światło latarni uwydatnia każdy detal na jego bladej skórze, a w szczególności cienie pod oczami, które, mam wrażenie, wcześniej nie były aż tak bardzo widoczne.

To nie kwestia jednej czy dwóch zarwanych nocy, a długotrwałej bezsenności. Sama tego doświadczyłam, więc wiem, o czym mówię.

Mimowolnie zaczynam się zastanawiać, co jest tego powodem. Przyczyna może być prosta i łatwa do zlikwidowania, jednak coś mi mówi, że chodzi o coś poważniejszego.

Nie wiem, czy prawidłowo odczytuję sygnały, ale jeśli tak, to oznaczałoby, że dzieje się z nim coś złego.

Czerwone światło wymusza na nim zatrzymanie pojazdu dokładnie w momencie, gdy wybrzmiewa:

And if you go, I wanna go with you.

Spogląda na mnie, lecz jego twarz nie wyraża żadnych emocji, oczy też nic nie zdradzają. Chociaż może zdradzają tak wiele, że po prostu nie potrafię tego prawidłowo odczytać.

Sygnalizacja bardzo długo się nie przełącza, a przez cały ten czas jedynie patrzymy na siebie przy akompaniamencie głosów Serja Tankina i Darona Malakiana:

And if you die, I wanna die with you.

Wątpię, czy autorzy chcieliby, by ktoś utożsamiał się z tym fragmentem w tak bardzo dosłownym sensie.

Nagle czerwona poświata na jego twarzy zmienia barwę na żółtą, wtedy odwraca wzrok. Potem na zieloną, a samochód rusza.

Rozpoczyna się solówka gitarowa.

– O czym myślisz?

Nie odwraca głowy, ale dostrzegam na jego twarzy drobny uśmiech. Zaledwie drgnięcie warg, lekki uniesienie kącika. Z dalszej perspektywy w zasadzie niewidoczny.

– O tym, czy oby na pewno nie pomyliłem drogi.

– Może będę w stanie to określić, jeśli powiesz mi, gdzie tak właściwie jedziemy?

– Nie ma szans.

Lonely Day dobiega końca i płynnie przechodzi w następny utwór. Ponownie jest to jeden z często przeze mnie słuchanych. Ponownie jest to jeden z tych, których słucha się, by jeszcze bardziej pogorszyć sobie już i tak zły humor.

And now, I don't know why she wouldn't say goodbye – śpiewa Axl Rose.

Mam ochotę zmienić stację albo w ogóle wyłączyć radio, bo wybrano nam nie najlepszy repertuar na podróż. Ale to nie moje auto, więc nic nie ruszam.

But then, it seems that I had seen it in her eyes. Though it may not be wise, I'd still have to try.

To jedna z tych piosenek, które wręcz zmuszają do płaczu. Choćby człowiek miał najlepszy nastrój i zapomniał, że istnieje coś takiego, jak smutek, już przy pierwszych nutach poczuje na policzku łzy.

Ale ja nie chcę płakać. Nie w jego obecności.

With all the love I have inside, I can't deny. I just can't let it die, 'cause her heart's just like mine.

Łzy rozmazują mi obraz, usilnie staram się jej hamować przed wypłynięciem, jednak jest to niesamowicie trudne.

Naprawdę będziesz ryczeć? Przez głupią piosenkę? Miejże trochę szacunku do siebie.

Proszę, tylko nie teraz. Błagam!

And she holds her pain inside.

Bo tak jest najłatwiej.

So, if you ask me why she wouldn't say goodbye. I know somewhere inside...

Najbardziej przekłamany wers. Bo środku jedynie mrok.

... there is a special light, still shining bright. And even on the darkest night, she can't deny.

Gdy kończy się zwrotka, słyszę, jak Michael cicho bębni palcami o kierownicę i nuci cicho pod nosem melodię refrenu:

So, if she's somewhere near me, I hope to God she hears me. There's no one else could ever make me feel, I'm so alive.

Ten widok nagle staje się najciekawszą rzeczą na świecie.

I hoped she'd never leave me, please God, you must believe me.

Porusza ustami do tekstu, przez moment nawet mam wrażenie, że jego głos wplata się w wokal Axla.

Zerka na mnie, gdy padają ostatnie słowa refrenu:

I've truged the universe and found myself within her eyes.

Chwilę później znów się zatrzymujemy, z początku myślę, że po prostu dojechaliśmy do skrzyżowania, jednak gdy się rozglądam, zdaję sobie sprawę, że stoimy przed wysoką, złowieszczo wyglądającą bramą, wisi na niej tabliczka z wydrukowanym dużymi literami napisem „NIECZYNNE". Światła samochodu nie oświetlają tego, co znajduje się po drugiej stronie ogrodzenia, a nie ma tu żadnego innego źródła światła. Panuje kompletna ciemność.

Zaczynam się bać. Otaczający nas zewsząd i brak innych ludzi dookoła nie wróży zbyt dobrze.

Już drugi raz wywiózł mnie na jakieś zadupie, nie mówiąc mi wcześniej, dokąd jedziemy. Już drugi raz zaczynam bać się o własne bezpieczeństwo. Jeśli robi to celowo, to popełnia duży błąd.

– Zaczekaj tu chwilę – mówi do mnie.

Zmienia bieg na neutralny i zaciąga hamulec ręczny, lecz nie gasi silnika. Wysiada z samochodu i gdzieś odchodzi.

Nie ma go minutę. Dwie. Dwie i pół. Zanim mijają trzy, rozbłyskują lampy po obu stronach drogi wjazdowej.

Wtedy zauważam napis „Detroit Drive-In Movie Theater" umieszczony tuż nad bramą i dociera do mnie, gdzie jesteśmy.

Kolejnym źródłem światła jest projektor filmowy umieszczony w oknie wysokiego budynku. Światło pada na ogromny ekran i wyświetla pierwsze sceny jakiegoś filmu, a w zasadzie to dopiero intro studia filmowego oraz reklamy partnerów produkcji.

Michael znów pojawia się w zasięgu mojego wzroku, trzyma w dłoni ogromny pęk kluczy, przy pomocy którego otwiera każdą z trzech kłódek zabezpieczających posesję.

Wraca do auta i wjeżdża na teren kina. Zatrzymuje się w centralnej części parkingu, zabezpiecza pojazd i wyjmuje kluczyk ze stacyjki.

– Mam tak wiele pytań, że aż nie wiem, od czego zacząć.

– Mój znajomy tu pracuje, w dni robocze wcześniej zamykają, dlatego dał mi klucze i pozwolił wejść po godzinach.

Dobra... Dobra, to ma sens. W sumie go bardzo dużo, ale z jakiegoś powodu takiej opcji nie było wśród moich teorii.

– Przyznam, że mnie zaskoczyłeś.

– Pozytywnie czy negatywnie?

Organizując nam prywatny seans filmowy? No, a jak myślisz?

– Pozytywnie. Bardzo pozytywnie. Powiedz mi tylko jeszcze, co oglądamy.

Nie odpowiada. Po prostu z uśmiechem wręcza mi jakąś kartkę. Widzę na niej logo kina, więc to zapewne repertuar. Treść zapisano drobną czcionką, ale nagłówek bardzo wyróżnia się na tle małych liter: „Miesiąc z klasyką sensacji"

Brzmi ciekawie.

Niżej, obok dat rozdzielających poszczególne tygodnie wyszczególniono tytuły kultowych serii filmowych.

Początek był mocny, bo w pierwszym tygodniu codziennie można było obejrzeć całą trylogię Ojca chrzestnego. Kolejne dwa tygodnie skupiały się wokół Tożsamości Bourne'a oraz wszystkich jej kontynuacji. W czwartym zaś przyszła pora na prawdziwą dumę kina akcji.

Spoglądam raz na ulotkę, a raz na Michaela, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów. Nie wiem, czy większym szokiem jest dla mnie sam gest, czy jego sprawna organizacja. Jestem pod ogromnym wrażeniem, bo wiem, że w odwrotnej sytuacji nigdy bym na coś takiego nie wpadła.

– W magazynie są taśmy z pozostałymi czterema częściami. Jak coś, to...

Patrzę na niego z szeroko otwartymi oczami, nadal nie dowierzając.

– Łał – udaje mi się wydusić. – Ja... łał.

Śmieje się z mojej reakcji.

– Mam coś jeszcze.

Z tylnej kanapy zabiera złożony koc i papierową torbę, obie te rzeczy przekłada do jednej ręki, po czym sięga po coś jeszcze.

Duże kwadratowe pudełko świadczy jasno o swojej zawartości.

Ponoć droga do serca wiedzie przez żołądek. I chyba taka właśnie jest prawda.

Chwila...

Ten koc to po co?

– Chodź. – Wysiada z auta i wykonuje dłonią gest, bym zrobiła to samo. – Ciepło jest.

Pizzę oraz opakowanie z tajemniczą zawartością odkłada na dach auta. Potem koc okazuje się dwoma kocami. Są identyczne, dlatego ciężko było je odróżnić.

Jeden kładzie na masce, a drugi ma nam zapewne służyć do przykrycia.

Siadamy wygodnie i skupiamy się na filmie.

Gdy na ekranie pojawiają się pierwsze kadry ze Szklanej Pułapki, przypominam sobie, co obiecałam mamie przed wyjściem. Nie chce mi się pisać wiadomości, dlatego jedynie udostępniam Johnowi swoją lokalizację bez żadnego wyjaśnienia. Zresztą pewnie i tak już wszystko wie.

***

Ponad dwugodzinne wystąpienie Bruce'a Willisa mija tak szybko, jakby trwało zaledwie kilka minut. Widziałam tę produkcję już wiele razy, lecz każdy jest równie ekscytujący, co ten pierwszy.

Docieramy do finałowej sceny. Opieram głowę na jego ramieniu, on otacza mnie ramieniem i przyciąga blisko swojego ciała. Chłonę to ciepło i czuję, jak moje mięśnie zaczynają się rozluźniać.

Trwamy tak godzinami. Myślę tylko o obecnej chwili, zapominam o wszelkich zmartwieniach i próbuję zgromadzić tyle energii życiowej, ile tylko mogę, bo wiem, że w najbliższym czasie będę jej potrzebować.

– Dziękuję – szepczę do niego.

Cicho, ale wiem, że mnie słyszy.

Odchyla głowę, by na mnie spojrzeć. Nic nie mówi, po prostu się uśmiecha.

Jakim cudem wcześniej nie zauważyłam, jak piękny ma uśmiech? Jakim cudem wcześniej nie dostrzegałam, jak zaledwie lekkie uniesienie kącika rozświetla całą jego twarz? A przede wszystkim jakim cudem wcześniej nie zorientowałam się, jak ogromne wrażenie wywiera na mnie coś tak... zwykłego?

Może dlatego, że niezwykle rzadko jego uśmiech jest szczery? Może dlatego, że bardzo często jest maską dla smutku?

Chciałabym, żeby częściej się uśmiechał. Chciałabym, żeby częściej robił to z mojego powodu. Przy mnie. Dla mnie.

Dzięki mnie.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

I jak? Podobał się?

W następnym wracamy do rzeczywistości...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro