3. Początek końca

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie mam stuprocentowej pewności, że to się dzieje naprawdę. Od dawna nie zaliczam się do ludzi w pełni zdrowych psychicznie, więc równie dobrze może to być kolejny wytwór mojej popapranej wyobraźni.

Moje ciało ogarnia paraliż, nie drgnie mi nawet jeden mięsień. Boję się spojrzeć w tył.

– Czego tu? – warczy wściekle Ethan.

Tuż nad uchem słyszę jego szyderczy śmiech. Jest jak uderzenie pioruna, grom ciśnięty prosto we mnie.

– Zluzuj trochę, Walker.

Z trudem powstrzymuję odruch wymiotny, gdy bijący od niego na kilometr smród alkoholu dociera do moich nozdrzy.

Jest pijany, a przez to bardziej nieobliczalny. Teraz już nie mam złudzeń – zaraz wszystko się posypie.

– Byłem ciekaw, jak ci idzie to całe świętowanie wygranej. Teraz widzę, że raczej średnio.

Z hukiem kładzie jedną dłoń na blacie przede mną, nachyla się w stronę Ethana, a zatem także w moją.

Dzieli mnie od niego zaledwie kilka centymetrów, wystarczy, że obróci głowę, a będę skończona. Nie mam też jak się odsunąć i odejść, nie zwracając przy tym na siebie jego uwagi.

Odruchowo wstrzymuję oddech, by przypadkiem nie wydać z siebie zbyt głośnego dźwięku. Podejrzewam, że to właśnie tak czuje się tropione przez drapieżnika zwierzę. Wie, że w każdej chwili może zostać zaatakowane, dlatego próbuje się ukryć, zakamuflować.

– Tobie za to humor dopisuje – zauważa Ethan.

Chwilę zajmuje mi przetworzenie jego słów. Chyba trochę odpłynęłam myślami.

Mam wrażenie, jakbym stała na tykającej bombie. O niczym nie marzę bardziej niż o ucieczce, ale jednocześnie wiem, że jeżeli chociażby drgnę, dojdzie do eksplozji, która zmiecie z powierzchni ziemi mnie i wszystko, na czym mi zależy.

– Tak się cieszysz z przegranej, czy po prostu się schlałeś?

Z trudem powstrzymuję się od wtrącenia do rozmowy. Mnóstwo razy miałam okazję zobaczyć, do czego Layton jest zdolny po pijaku i o ile nie chcę, by teraz zrobił sobie z mojego przyjaciela worek treningowy, to mam przeczucie, że mogę tylko zaszkodzić.

Jackson prycha kpiąco. Przestaje opierać się o ladę i stawia kilka dość ciężkich kroków do tyłu. Teraz stoi obok mnie, więc nadal znajduję się w dość chujowym położeniu.

– Nie twój interes.

Głowę mam zwrócą w stronę baru, więc nie widzę wyrazu jego twarzy, ale mogę śmiało założyć, iż uśmiecha się w ten sam dziwny sposób, co jego brat, gdy zamierzał komuś przyłożyć. Czasem kierowcy, który miał czelność pokonać go w wyścigu, czasem losowemu typowi w pubie, a czasem mnie. Różnie to bywało.

W duchu modlę się, by żaden z nich nie zadał pierwszego ciosu, bo ten z pewnością zostałby odwzajemniony, a kolejne nie wymagałyby już konkretnego powodu. Wtedy Walker przy najłagodniejszym obrocie spraw wróci do domu jedynie z podbitym okiem. Natomiast przy mniej łagodnym i bardziej prawdopodobnym spędzi noc na izbie przyjęć. Ale miejmy nadzieję, że jedyne, co dziś ucierpi, to ich ego.

Mijają sekundy, a ja niczego nie słyszę. Dosłownie niczego, żaden nawet się nie odezwie. Gdy mijają kolejne sekundy, trwająca za moimi plecami cisza robi się podejrzana.

Ale przecież się nie odwrócę...

Chcę już odetchnąć z ulgą, lecz wtedy to ja solidnie obrywam. Tym razem tylko w przenośni, o dotyk jego dłoni na moim udzie jest jak najmocniejszy cios. Taki, który swoją siłą niszczy wszystkie nerwy, doprowadzając do porażenia.

– Może przedstawiłbyś mnie koleżance?

Nie, nie, nie! Zabierzcie mnie stąd, błagam!

Chcę mi się wymiotować. Jego ręka spoczywa tuż nad moim kolanem, palce mocno wbijają się w materiał spodni, dlatego nawet przez ubranie czuję lekki ból. Nie mam pewności, czy robi to celowo. Co do niego nigdy nie można mieć pewności

Staram się jednak nie reagować, bo choć mam ochotę zadrzeć z siebie skórę i amputować każdą część ciała, której kiedykolwiek dotknął, to jeżeli jakoś to przecierpię, wszystko może jeszcze rozejść się po kościach. To trochę naiwne myślenie, ale to jedyne, co mi pozostało.

Nagle dobiega mnie dźwięk odsuwanego krzesła, a chwilę później palące uczucie na nodze znika.

– Łapy przy sobie!

Moje serce na moment przestaje bić, gdy słyszę rozwścieczony głos Blaise'a.

I po co on to zrobił?

– Bowers! – Chyba dopiero teraz w ogóle zauważa jego obecność. – Kiedy z ciebie zrobił się taki macho?

Macho? Z tego, co pamiętam, to ostatnim razem szanowanie czyjejś przestrzeni osobistej nazywano po prostu kulturą.

Nim Blaise zdąży jakkolwiek zareagować na zaczepkę, Layton ponownie się odzywa:

– Zaraz moment...

Tym razem chwyta mnie za nadgarstek i jednym, szybkim ruchem zmusza mnie do wstania i odwraca w swoją stronę.

Mimo słabego oświetlenia wyraźnie widzę szalejące w jego oczach furię, nienawiść i pogardę, które z każdą sekundą coraz bardziej przybierają na sile.

Wiem, że najchętniej zabiłby mnie tu i teraz, gołymi rękami. Zresztą ze wzajemnością.

– Co tu robisz? – Diametralnie zmienia ton, usuwając z niego wszelkie emocje, co sprawia, że każde słowo jest jak ostrze sunące po moim ciele. Rozcina tkankę po tkance, aż dotrze do kości.

Staram się zachować spokój i wydobyć z siebie chociaż jedno pełne zdanie. Jeśli okażę mu, jak słaba jestem, wykorzysta to przeciwko mnie. Przecież już nieraz to zrobił.

Przełykam ślinę.

– Nie widać? 

Nie zająknęłam się – to już coś.

Plan już dawno poszedł się jebać, więc trzeba improwizować.

Co z tego, że serce bije mi szybciej niż u kolibra, a ręce trzęsą się niemiłosiernie, a włosy przy karku są już tak mokre od potu, że jeszcze chwila, a zacznie z nich kapać? Dopóki stoję o własnych siłach, jest dobrze. No, może nie dobrze, ale akceptowalnie.

– Po tym, co się stało, masz jeszcze czelność się tu panoszyć?

Po tym, co się stało? Cóż, każde z nas ma inną wersję tego, co się wydarzyło. 

– Panoszyć? Bo ty niby jesteś lepszy?

Momentalnie mam ochotę przywalić sobie w twarz za głupotę, którą właśnie palnęłam.

Naprawdę nie mogłam wpaść na nic mniej ryzykownego?

– Oni się znają? – Gdzieś z boku Ethan szepcze do Blaise'a.

Niestety stoją zbyt blisko nas, przez co Jackson również doskonale wszystko słyszy.

Odchyla lekko głowę w ich stronę, po czym znów zerka na mnie ze złowieszczym uśmiechem.

Kurwa.

– Nie powiedziałaś mu? – pyta, choć bardziej brzmi to jak stwierdzenie.

No oczywiście! Musiał dowiedzieć się na mój temat akurat czegoś takiego. Informacji, którą aż na zbyt wiele sposobów może uprzykrzyć mi życie.

– Nie twój interes – cedzę przez zęby, celowo go cytując. – Mam prawo chodzić, gdzie mi się podoba i nic ci do tego.

Zbliża się o krok, zapewne w konkretnym celu.

Tym razem celowo sformułowałam zdanie tak, by go wkurzyć. Widać, że chce się na kimś wyżyć, a skoro szczególnie upodobał sobie naszą trójkę, to wolałabym, by oberwało się tylko mnie. Zniosłam w życiu tyle ciosów, że te kilka więcej jakoś szczególnie mnie nie ruszy.

Nagle przestaje się uśmiechać. To jest ten moment.

Mocno zaciśnięta żuchwa, pulsująca na szyi żyła i spięte mięśnie oznaczają jedno – jest na skraju wytrzymania.

– To była tak samo jego wina, co moja. Pogódź się z tym.

– Ty mała zdziro!

Jego reakcja jest wręcz natychmiastowa, jakby nie była odpowiedzią na moje słowa, a zaplanowanym dużo wcześniej ruchem, którego wykonanie wymagało po prostu odpowiedniego momentu.

Mój mózg ledwie rejestruje moment, gdy jego dłoń chwyta mnie od tyłu za włosy, po czym mocnym szarpnięciem powala na ziemię. Chyba uderzam o coś twardego, bo jedynym, o czym jestem w stanie myśleć, jest ostry ból w potylicy.

Światła w lokalu wirują niczym w kalejdoskopie, jednak ten piękny, przyprawiający o mdłości obraz szybko zastępuje ciemność. Rozmowy, śmiechy i krzyki oddalają się, by po chwili również pogrążyć się w mroku.

Odpływam. Chcę odpłynąć. Wtedy nie będzie bolało, wtedy nie będę musiała uczestniczyć w tym horrorze.

Niestety pewien znajomy głos nie mi na to nie pozwala.

– Char! Charlotte! Hej! Błagam, ocknij się!

Nie...

– Char...

– Zostaw mnie... – mruczę niewyraźnie, nie mając nawet pewności, czy mnie słyszy.

Nie chcę tam wracać! 

– Co?

Nie słyszał. Czyli muszę się bardziej wysilić.

– Daj... – Głęboki wdech i próbujemy jeszcze raz: – Daj mi spokój.

Nadal bełkotliwie, chociaż już nieco lepiej.

Wszystko mnie boli, każda część ciała na swój sposób daje o sobie znać. Nie jestem w stanie się poruszyć, nawet oczu nie otworzę, więc co tu mówić o wstawaniu.

W oddali rozlega się głośny rumot. Próbuję jakoś zidentyfikować dźwięk, ale zbytnio huczy mi w głowie, bym mogła się na czymkolwiek skupić.

Łeb mi zaraz pęknie! Jezu!

– Cholera! – wydziera się Blaise, po czym bierze mnie za ręce. – Dasz radę usiąść?

– Mhm. – Żadnego konkretnego słowa z siebie nie wyduszę, więc to musi wystarczyć.

Zbieram w sobie resztkę sił, która musi mi wystarczyć do podniesienia się z brudnej posadzki.

Z drobną, a raczej bardzo dużą, pomocą udaje mi się zmienić pozycję. Wciskam się między wysokie krzesła barowe i ukrywam pod ladą. Zamierzam tu zostać, dopóki ból nie ustanie. Oczy nadal mam zamknięte, bo światło nawet przy lekkim uchyleniu powiek potwornie mnie drażni.

Wzdrygam się, gdy czuję coś zimnego pod palcami.

– Charlotte, to ja.

Rozpoznaję go po głosie. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, kiedy się oddalił.

– Daję ci lód, przyłóż go. Ja zaraz wrócę.

Zgodnie z poleceniem włosy na bok i przykładam zamrożoną torebkę do miejsca tuż nad karkiem. Od czegoś trzeba zacząć.

Początkowo mój ciało reaguje na chłód równie źle, co na ogień, lecz po chwili zimno staje się czymś wspaniałym.

Nagle zaczynam szybciej oddychać. Coraz szybciej, ale i coraz płycej. Zaczyna brakować mi tlenu, bo wraz z kolejnymi wdechami wcale go nie przybywa. Chyba się duszę.

– O matko! – Gdzieś nade mną odzywa się kobiecy głos, w dodatku dziwnie znajomy. – Nic ci nie jest? – Bez ostrzeżenia kładzie dłonie na moich kolanach, co wywołuje u mnie odruch obronny.

Próbuję się odsunąć, lecz nie bardzo mam na to miejsce.

– Proszę, nie dotykaj mnie – mówię beznamiętnie.

Mój oddech nadal nie zwalnia, a niedostatek tlenu staje się coraz bardziej uciążliwy. Objawia się dziwnym kłuciem w klatce piersiowej i znacznie utrudnia mówienie.

Na razie jest znośny, ale w ciągu kilku ostatnich sekund mocno się nasilił, więc boję się, co będzie, powiedzmy, za parę minut.

– Boże, przepraszam! – Od razu spełnia moją prośbę. – Wszystko w porządku? Nie no, głupie pytanie, przecież widać, że nie – plącze się we własnych słowach. – Mogę ci jakoś pomóc?

Może to ze zdenerwowania czy coś, ale jej głos nagle stał się wyższy o co najmniej trzy oktawy. Uszy aż mnie bolą od tego skrzeczenia. 

Ale skoro proponuje, to skorzystam.

– Tak... Ja... – Dyszę ciężko, nadal nie mogąc złapać powietrza.

Ona chyba zauważa moje trudności z respiracją.

– Okej, powoli. Wdech – instruuje mnie. – Teraz wstrzymaj powietrze.

Liczę w myślach, zwykle to pomaga mi się skupić.

– Jeszcze trochę – przeciąga ostatnie głoski. – I wydech.

Odczekuje chwilę, po czym każe mi powtórzyć cały proces.

Wdech.

Jeden

Dwa.

Trzy.

Cztery.

Pięć.

Wydech.

I jeszcze raz.

Wdech.

Jeden.

Dwa.

Trzy.

Cztery.

Pięć.

Wydech.

– Lepiej?

Znacznie.

– Mhm. – Kiwam lekko głową w potwierdzeniu.

Nadal oddycham nieco szybciej, niż powinnam, a mój puls jeszcze przez długi czas nie wróci do normy, ale chociaż pozbyłam się tego kłującego uczucia przy sercu. Nie jest źle.

– Okej, okej. – Wypuszcza gwałtownie powietrze z ust. – Co teraz?

Powoli uchylam powieki, światła nadal mnie drażnią, lecz już nie tak bardzo, jak wcześniej. Chwilę zajmuje mi przyzwyczajenie wzroku do nowych warunków, kiedy jednak to następuje, pierwszym, co rejestruję, jest poruszenie w drugiej części lokalu. Wiele osób odeszło od stolików i zgromadziło się niedaleko drzwi.

Potem zerkam na nią i już wiem, dlaczego brzmiała znajomo. Dziewczyna od mojito. Drobny wypadek, który zapoczątkował serię większych.

– Co tam się dzieje?

– Um... Dwóch gości się pobiło. Ochrona ich rozdzieliła.

Ja pierdolę. Serio, Ethan? Nie mogłeś raz odpuścić?

Przesuwam mrożonkę nieco niżej i lekko w lewo, by ulżyć stłuczonej łopatce. Syczę cicho, gdy kropla z topniejącego szronu pokrywającego plastikowe opakowanie wpada mi za koszulkę.

–  Jeden z nich to chyba twój kolega. Siedzieliście wcześniej razem, tak mi się wydaje. Drugiego nie kojarzę.

Aż boję się pytać.

– Jest ranny? – Nie precyzuję, o kogo chodzi, bo przecież łatwo się domyślić.

Odpowiedź jest w sumie oczywista, więc powinnam raczej spytać „Jak bardzo jest ranny?".

– Nie widziałam dokładnie.

– Muszę wiedzieć – niezamierzenie unoszę głos, na sutek czego ona drga gwałtownie.

Przyglądam się jej uważniej. Widać, że także jest przejęta sytuacją. Dłonie jej drżą, czoło i dekolt ma wilgotne od potu, a twarz przybrała niezdrowy odcień. Podejrzewam, że dla niej to jeden z najbardziej stresujących dni w tej pracy.

– Przepraszam, po prostu... Muszę wiedzieć.

Odkładam lód na bok, jedną ręką kurczowo łapię metalową nogę od barowego stołka, a drugą odpycham się od podłogi. W ten sposób jakoś udaje mi się wstać, przez chwilę stoję w miejscu, by upewnić się, że jestem w stanie utrzymać się na nogach. Potem chwiejnym krokiem ruszam w kierunku zbiorowiska ludzi. Przytrzymuję się stolików i oparć krzeseł, nie ufając własnemu ciału.

Mój niski wzrost po raz kolejny okazuje się dużym utrudnieniem, bo ludzie w pierwszym rzędzie całkowicie zasłaniają mi widok. Słyszę tylko strzępy dość ostrej wymiany zdań, rozróżniam przynajmniej trzy różne głosy, na pewno należące do mężczyzn.

Próba przeciśnięcia się przez gęsty tłum raczej zakończyłaby się kolejnym spotkaniem z bakteriami na drewnianych panelach. Zdecydowanie bezpieczniejszą opcją będzie przejście bokiem.

Moją uwagę najpierw przykuwa dwóch rosłych ochroniarzy, jeden z nich chyba rozmawia z Ethanem, choć nie mam pewności, bo kiepsko stąd widzę.

Wychylam się, by mieć na nich lepszy widok. Tak, to on i... O mój Boże, jest źle.

Twarz Walkera pokrywają siniaki, lewy policzek jest opuchnięty, a prawy cały we krwi wypływającej z szerokiej rany nad łukiem brwiowym. Dodatkowo ma rozciętą wargę i prawdopodobnie złamany nos.

Serce mi pęka, gdy na niego patrzę.

Zawaliłam i to po całości. Miałam go chronić, miałam oberwać za niego. Nie tak miało być.

Rozglądam się za Blaise'em, który przepadł gdzieś po tym, jak dał mi lód.

Okazuje się, że cały czas stał obok Ethana zasłonięty przez szerokie plecy ochroniarza. Chyba nic mu nie jest, przynajmniej pod względem fizycznym.

Potem spoglądam w stronę Jacksona, który nadal szarpie się z drugim ochroniarzem. Wygląda równie źle, co Ethan, o ile nie gorzej, bo dużo mocniej krwawi i na jego białej koszulce, wokół dekoltu wytworzyła się czerwona plama.

To sprawia, że ogarnia mnie nagły, paraliżujący strach. Wspomnienia z ostatnich lat zaczynają uderzać we mnie z siłą pioruna, a uśpione demony wyczołgują się ze swoich krypt.

Im dłużej na niego patrzę, tym bardziej skręca mnie od środka, ale nie potrafię odwrócić wzroku. Nie potrafię tego przerwać, nawet w momencie gdy nasze spojrzenia się przecinają. Patrzy na mnie, jakby miał zamiar pochłonąć moją duszę albo wyssać energię życiową. W jego oczach jest więcej nienawiści niż kiedykolwiek wcześniej.

Nagle znów robi mi się słabo, powracają zawroty głowy, a puls przyspiesza do tego stopnia, że mam wrażenie, jakby serce miało mi za chwilę eksplodować z wysiłku.

Momentem, stanowiącym dla mnie swoisty rozkaz ucieczki okazuje się ten, gdy Layton spluwa krwią na podłogę, nadal nie przerywając kontaktu wzrokowego. 

Powoli się wycofuję, a gdy mam pewność, że mnie nie widzi, niemal biegiem ruszam w kierunku tylnego wyjścia.

Muszę stąd wyjść. Teraz. Natychmiast.

Wraz z otwarciem drzwi zaczynam żałować zostawienia kurtki w aucie, bo teraz bardzo by mi się przydała. Już wcześniej było dość chłodno, ale od naszego przybycia temperatura na zewnątrz jeszcze bardziej spadła. Lodowaty podmuch wiatru wywołuje u mnie dreszcze i przenika całe ciało aż do kości.

Chociaż z drugiej strony może dobrze mi to zrobi.

Nie ma tu ławki, murka ani niczego w tym stylu, jedynie pojedynczy betonowy stopień, który będzie musiał wystarczyć, bo dłużej nie ustoję. Nogi mam jak z waty, uginają się pode mną, błagając, by zdjąć z nich brzemię utrzymywania w pionie reszty ciała.

Przysiadam na schodku, podwijam kolana pod brodę i chowam w nich twarz. Pojedyncza łza spływa mi po policzku. Nie ma kolejnych, tylko ta jedna, samotna. Nie wiem, co oznacza. Smutek? Strach? Złość Bezsilność? A może wszystkiego po trochu? Tak, zdaje się, że tak właśnie jest. Wiele emocji złączonych w jedno, odrobina słonego smaku na ustach, by przypieczętować porażkę.

Nagle rozlega się skrzypienie drzwi, a po nim kroki. Ktoś wychodzi na zewnątrz, ale nie odchodzi, zatrzymuje się niedaleko mnie.

Unoszę lekko głowę, by sprawdzić, kto przerwał moją chwilę samotności. Z tej strony pub sąsiaduje z budynkiem mieszkalnym, więc nie ma tu zbyt wielu źródeł światła, Jedynie stara latarnia, stojąca przy ulicy. Jej nieregularne migotanie nadaje chwili raczej złowieszczego klimatu.

Widzę tylko zarys ludzkiej sylwetki. Mężczyzna, drobniej zbudowany niż Jackson, ale wyższy niż Blaise czy Ethan. Czyli nikt istotny

Obserwuję, jak sięga do kieszeni i wyciąga z niej paczkę papierosów z zapalniczką. Długo siłuje się z kawałkiem, nie mogąc wykrzesać z niego ognia. W powietrze wylatuje kilka iskier, ale nic poza tym. Urządzenie odmawia współpracy, ale on się nie poddaje, na wszelkie sposoby próbuje osłonić wylot płomienia, parę razy uderza nią o rynnę, ale to także nie przynosi efektu.

Niewiele myśląc, wyjmuję z tylnej kieszeni w spodniach swoją zapalniczkę, którą zawsze noszę, choć rzadko palę. Cóż, przynajmniej teraz, kiedyś bez tego ani rusz. Jednak dzisiaj chętnie bym się trochę potruła, zanim wrócę do środka, by zmierzyć się z tym chaosem.

– Pożyczę ci swoją, jeśli się podzielisz, co ty na to?

Zaczyna się rozglądać, w pierwszej chwili mnie nie dostrzegając.

Mam pewne trudności ze wstaniem, ale kiedy już mi się to udaje, podchodzę do niego, podając mu ogień.

Dopiero teraz odwraca się w moją stronę. Jestem już na tyle blisko, by zobaczyć twarz.

To są chyba jakieś żarty. Błagam, powiedzcie, że to są żarty!

– Charlotte?

Wygląda, jakby zobaczył ducha, co w sumie nie jest nieprawdą, bo jestem pewna, że moja dusza właśnie opuściła ciało i stanęła obok ciała.

Czy nie dość miałam dziś wrażeń?! Naprawdę po tym wszystkim musiał się jeszcze trafić on?!

Nienawidzę życia.

– Wiesz co? Jednak oferta nieaktualna. 

Chowam zapalniczkę i kieruję się do środka.

Ani trochę mi się to nie uśmiecha, ale wolę już użerać się ze wściekłym Ethanem, niż zostać tutaj z nim.

Nie udaje mi się nawet sięgnąć do klamki, bo jego dłoń nagle oplata ciasno mój nadgarstek, nie na tyle mocno, by sprawić mi ból, ale na tyle, by przekazać niemą wiadomość.

– Czego chcesz? Śpieszę się trochę. – Nawet nie próbuję ukryć zdenerwowania i irytacji, nie mam ochoty go widzieć, a tym bardziej słuchać bzdur, które mam mi do powiedzenia.

Przez chwilę zastanawia się nad czymś, błądząc wzrokiem po mojej twarzy.

Jakkolwiek niedorzecznie by to nie brzmiało – zaczynam się nudzić. Nie mam całego dnia, a nawet gdybym miała, to z pewnością nie poświęciłabym go jemu. Zresztą i tak pewnie znalazłby coś ważniejszego i kompletnie mnie olał.

– Nie wiedziałem, że znów jesteś w mieście. Ponoć się wyprowadziłaś.

Puszcza mnie, co jest równie przyjemne, co zdjęcie żelaznych kajdan po dziesięciu latach noszenia.

– Bo wyprowadziłam, a potem przeprowadziłam z powrotem. Długa historia. Tyle? Mogę iść?

– Daj mi pięć minut.

Nie ma opcji.

– Dwie i nie negocjuj.

Wdycha ciężko, ale przystaje na moje warunki:

– W porządku. Posłuchaj, wiem, że jesteś na mnie zła, i masz do tego pełne prawo. Zawaliłem, po całości, przyznaję. Chciałem ci wszystko wyjaśnić, gdy wyszłaś ze szpitala, ale się spóźniłem.

Też mi nowość. Stara śpiewka, niech powie mi coś, czego nie wiem, jeśli już musi marnować mój czas.

– Owszem, spóźniłeś się o jakieś... – Udaję zamyślenie. – Dwa i pół roku? Coś takiego.

– Wyjechałaś, przestałaś odbierać ode mnie telefon, nikt nie chciał mi nic powiedzieć. Nie miałem jak się z tobą skontaktować, więc nie możesz mnie o to obwiniać.

No chyba sobie kpi.

– Zanim wyjechałam, miałeś mnóstwo czasu na wyjaśnienia. Wielokrotnie dawałam ci szansę, a ty miałeś mnie w dupie. Więc nie masz prawa narzekać, że zrobiłam dokładnie to samo. Pogodziłam się z tym i, szczerze mówiąc, lepiej mi bez ciebie.

Patrzę na niego wyczekująco, ciekawa, jak zareaguje na to wyznanie.

Przez chwilę się nie odzywa, nawet na mnie nie patrzy.

Jeżeli w jakiś sposób go to zabolało, to dobrze, bo miało.

– Naprawdę tak uważasz? – pyta z niedowierzaniem w głosie, na które ani trochę się nie nabieram.

Nie wiem, co próbuje osiągnąć, ale jakoś nieszczególnie mnie to interesuje, bo i tak mu się nie uda.

– Tak, naprawdę tak uważam – mówię bez chwili zawahania. – Miałam dwa lata, by wszystko sobie dokładnie przemyśleć, w tym naszą relację. Ostatecznie doszłam do wniosku, że już cię nie potrzebuję, bo kiedy rzeczywiście cię potrzebowałam i liczyłam na wsparcie w wyjątkowo ciężkim dla mnie okresie, ciebie nigdy przy mnie nie było. Nie mogłam doprosić się nawet kilku słów wyjaśnienia, po prostu... – Zachłystuję się powietrzem. – Po prostu mnie zostawiłeś.

Jak teraz o tym myślę, to cieszę się z tego spotkania. Przynajmniej teraz mogę już ostatecznie zamknąć ten rozdział. Pełen błędów, nieudany i, krótko mówiąc, zbędny rozdział. Zmarnował mi tylko kawałek życia i narobił niepotrzebnej nadziei.

– Charlotte, posłuchaj...

– Czas minął – przerywam mu, nie dbając o to, co zamierzał powiedzieć.

Ja skończyłam, on też powinien.

– Żegnaj, Michael.

Po tych słowach odwracam się i wchodzę do lokalu. Czas zmierzyć się z konsekwencjami jednej z najgorszych decyzji, jakie kiedykolwiek podjęłam. A akurat koszmarnych wyborów na koncie mam całkiem sporo.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

No to się wydarzyło!

Całkiem sporo, nie? W końcu poznaliście trzy dość ważne postacie. Co nich myślicie?

I standardowo pytam o ogólne przemyślenia na temat rozdziału. Podobał się?

Dajcie znać w komentarzu :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro