30. Regresja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Człowiekowi najtrudniej jest oszkać siebie między trzecią a szóstą nad ranem.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Czuję smród dymu, wdycham coraz mniejsze ilości powietrza. Jakby coś ściskało mnie za gardło, nie pozwalając na oddech. Ściska coraz mocniej i mocniej. Nie przestanie, dopóki całkowicie nie opadnę z sił.

Ciemność rozświetlają płomienie otaczające mnie z każdej strony. Krąg zawęża się, ogień jest coraz bliżej. Czuję jego ciepło na stopach, lecz nie mogę ich odsunąć. Już i tak jestem skulona do granic możliwości.

Gdy zaczyna parzyć mnie w plecy, nie mam dokąd uciec. Mogę jedynie krzyczeć w nadziei, że ktoś mnie usłyszy. Dlatego zdzieram sobie gardło w błagalnym wrzasku o ratunek.

Moja ubrania zaczynają się palić, ogień szybko przenika przez tkaniny i muska płomieniami skórę.

To ból tak niewyobrażalny, że nie życzyłabym go nawet najgorszemu wrogowi.

W końcu przestaję prosić, by ktoś zabrał ode mnie ten żar, a zaczynam się modlić, by śmierć nadeszła jak najszybciej.

Przez niedostatek tlenu tracę ostrość widzenia. Przed oczami mam tylko ciemność, a po ogniu ani śladu. Teraz już tylko czuję jego morderczą siłę na swoim ciele, co jeszcze bardziej mnie przeraża.

Już nie walczę oddech, po prostu nie oddycham wcale. Wolę umrzeć w ten sposób, to mniej bolesne. Dlatego, choć każdy instynkt podpowiada mi, bym zaczerpnęła powietrza, ja usilnie staram się to ignorować.

W końcu stracę przytomność, a wtedy ogień będzie mógł obrócić mnie w popiół.

Gdy się budzę, biorę wdech tak głęboki, tak zachłanny, jakby miał mi starczyć na kolejne dziesięć lat.

Przez dłuższy czas nie jestem w stanie się uspokoić. Serce wali mi jak oszalałe, świat wiruje, a ja mam wrażenie, że zaraz zemdleję.

– Coś ty taka zdyszana?

Na dźwięk czyjegoś głosu, aż podskakuję w miejscu. Potem zdaję sobie sprawę, do kogo należy.

Nie mam chęci z nim rozmawiać. Ani teraz, ani nigdy.

– No co jest? Mowę straciłaś?

Światło z ulicy wpada do pokoju przez niezasłonięte okno, dzięki czemu w pomieszczeniu panuje półmrok. Widzę tylko zarys jego sylwetki, twarz pozostaje ukryta w cieniu. Może to dobrze, bo coś mi mówi, że nie jest to widok szczególnie przyjemny dla oka.

– Proszę cię, daj mi spokój.

Jestem gotowa błagać o to na kolanach.

– Nie denerwuj się. – Stawia pierwszy krok w moją stronę. – Kochanie...

Łzy napływają mi do oczu, gdy słyszę to określenie. Kiedyś kojarzyłam je z troską i bezpieczeństwem, lecz dziś jest jak sztylet wbijany raz za razem w tę samą ranę. Jeszcze kilka lata temu powiedziałabym, że w to słowo kryje w sobie jedynie miłość, lecz potem zdałam sobie sprawę, że czasem miłości może towarzyszyć strach, a nawet nienawiść.

Kolejny krok. Za moment podejdzie do światła.

– Nie mów tak do mnie. – Wyciągam dłoń przed siebie w obronnym geście.

On zaczyna się śmiać, ale nie w sposób ironiczny czy złośliwy. Śmiech ma w sobie nutę szczerości, jakby to, co powiedziałam i zrobiła, autentycznie go rozbawiło.

Ujmuje mój nadgarstek i opuszcza go na dół. Robi to tak delikatnie, jak jeszcze nigdy przedtem. Nie przypomina samego siebie. I to dosłownie, bo gdy jest już wystarczająco blisko, bym mogła zobaczyć jego twarz, okazuje się, że wygląda na nietkniętą ogniem.

Na oliwkowej cerze widać każdy pieprzyk, każdą zmarszczkę – niedoskonałości, które razem tworzą coś doskonałego. Niestety tylko w kontekście wyglądu, bo charakterowi daleko do ideału.

Gdy tak na niego patrzę, na chwilę zapominam, że jest jedynie wytworem mojej wyobraźni, a jego prawdziwe ciało gnije na cmentarzu, a dokładniej mówiąc pod nim. Wydaje się taki prawdziwy...

Ale nie jest. I nie będzie.

– Bo ty niby zawsze jesteś oazą spokoju?

Gdyby ta rozmowa odbywała się naprawdę, taką odzywką bardzo bym go zdenerwowała. Wpadłby w szał, zacząłby mnie wyzywać, szarpać, najpewniej skończyłabym z podbitym okiem albo i gorzej.

– Ty mi powiedz. W końcu jestem jedynie cieniem twojej podświadomości.

O czym on...

– Mnie. Tu. Nie. Ma. To znaczy... Ja jestem, bo ty jesteś, ale jego... Jego tu nie ma.

Zaczyna mnie boleć głowa.

– Jego wspomnienie żyje w twojej głowie, czasem przejawia się w dość... drastyczny sposób. I nie pozwala ci się cieszyć.

No tak, bo przecież mam tyle powodów do radości. Powinnam skakać ze szczęścia.

– Cieszyć? Niby z czego?

– Z jego śmierci.

Chyba się przesłyszałam...

– Co, kurwa?!

To za dużo nawet jak na mnie.

– Znęcał się nad tobą. Psychicznie i fizycznie. Nie wmówisz mi, że gdy zginął, jakaś część ciebie nie przyjęła tego z ulgą. Bo tak właśnie było – nie mógł ci już nic zrobić i to w głębi duszy sprawiało ci satysfakcję.

Słyszę go, ale nie słucham. Próbuję, naprawdę się staram, jednak słowa przelatują przez moją głowę jak przez sito.

– Nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy, prawda? Zawładnęło tobą poczucie winy, co jest w pełni zrozumiałe, ale przez to zapomniałaś, jak bardzo cię skrzywdził i zaczęłaś usprawiedliwienia dla jego czynów.

Ma rację, choć jednocześnie wygaduje głupoty.

– Zrobił wiele złych rzeczy, ale nie zasłużył na śmierć.

Nie żebym była odpowiednią osobą, by to oceniać.

– Nie zasłużył też na życie.

Te słowa brzmią jednocześnie bardzo znajomo i niezwykle obco. Gdy padły ostatnim razem, nikt nie mówił o nim, na celowniku byłam ja. Pozwoliłam wmówić sobie, że moja druga szansa od losu była jednym wielkim nieporozumieniem, bo przecież mi się nie należała. Bo niby jakim prawem?

– Nigdy byś się od niego nie uwolniła. A nawet jeśli, to prędzej czy później skrzywdziłby kogoś innego. Siał zniszczenie, gdziekolwiek poszedł. Obracał w pył wszystko, czego dotknął. Ten wypadek zabrał stąd potwora w ludzkiej skórze, a potworów się nie żałuje. Ich śmierć się świętuje.

– Według ciebie to takie proste? Uważasz, że łatwo jest zaakceptować fakt, iż zginął przeze mnie człowiek?

– Poczucie winy świadczy o moralności, niekoniecznie jest czymś złym. Jednak popełniasz błąd, wybielając go.

Chyba już wiem, do czego zmierza. Ten cały wykład był jedynie wstępem do poważniejszego tematu.

– Pozwalasz sobą pomiatać i mieszać się z błotem, bo nie chcesz nikomu psuć tego przeidealizowanego obrazu Ledgera.

Po raz pierwszy wypowiada to imię. Jego imię? Swoje imię? Sama już nie wiem, jak mam mówić.

Bardzo ciężko się o nim rozmawia z... z nim samym tak naprawdę. Jeśli to miał być żart ze strony mojej podświadomości, to nie jest jakoś szczególnie zabawny.

– Zwłaszcza chodzi mi o Jacksona. Cały czas wierzy, że jego brat zginął w straszliwym wypadku, z którego ty wyszłaś cało. Postrzega go jako ofiarę, ciebie jako złoczyńcę. Ale czy zna resztę historii? Czy wie, co działo się za zamkniętymi drzwiami? Czy ma świadomość, co wstępowało w Ledgera, gdy za dużo wypił? Czy kiedykolwiek dowiedział się, dlaczego zdecydowana większość twoich ubrań to długie bluzy i golfy? Czy kiedykolwiek miał okazję się przekonać, do czego ten jego kochany, niewinny braciszek jest zdolny?!

Na każde z tych pytań odpowiedź brzmi „Nie". Kategoryczne, zdecydowane „NIE". Wielkimi literami z tysiącem wykrzykników.

Dlaczego? Tego akurat nie wiem.

Chyba po prostu wyrzuty sumienia zżerały mnie do tego stopnia, że zaczęłam szukać sobie jakiejś formy pokuty. A fałszywa opinia, która niczym zaraza rozniosła się wśród naszych, choć tak naprawdę tylko jego, znajomych. Ludzie mnie znienawidzili, bo znali tylko jedną wersję wydarzeń. Nie wyprowadziłam ich z błędu, nie chciałam tego robić. Byłam przekonana, że zasłużyłam na takie traktowanie.

– Jego matka też nie wie, prawda? Nie wie, ile razy przyłożył ci tak mocno, że traciłaś przytomność. Nie wie, że nigdy nie skorzystałaś z pomocy lekarza, by nie wzbudzać podejrzeń, co poskutkowało kilkoma źle zrośniętymi złamaniami. Nie wie, że bywały dni, gdy wątpiłaś, czy uda ci się dożyć rana. Nie wie, że wystarczyło zwykłe „przepraszam", a ty o wszystkim zapominałaś.

– Nikt nie wie – mówię tonem, jakbym wyznawała największy grzech. – Nie o szczegółach.

Wspomniałam w dwóch słowach o tym, że był porywczy i miał problemy z panowaniem nad złością, ale nigdy nie zagłębiałam się w ten temat. Nikt tego ode mnie nie oczekiwał, nic dziwnego zresztą. Ludzie nie lubią rozmawiać o cudzych problemach, zazwyczaj jedynie udają zainteresowanie, by nie wyjść na nieempatycznych. W rzeczywistości jednak są skupieni wyłącznie na sobie.

– No właśnie...

– Po co tu tak właściwie jesteś? Czemu mi tym mówisz?

– Bo już najwyższy czas, byś komuś powiedziała. Jutro masz wizytę u terapeuty, możesz przez godzinę mówić o nieistotnych szczegółach albo skupić się na prawdziwym problemie.

– To dopiero druga wizyta. Chyba trochę za wcześnie na takie tematy.

– Ostatnio jakoś nie miałaś zahamowań. Zaczęłaś z grubej rury.

– I teraz żałuję.

– Żałuję. Żałuję. Żałuję. Ty ciągle czegoś żałujesz. Dość, do jasnej cholery, dość! – Podnosi głos, czym od razu zabiera mi całą pewność siebie.

Zachowuje się inaczej, ale wygląda tak samo, dlatego wywołuje u mnie te same reakcje obronne. Cofam się, gdy on zmniejsza dystans. Milknę, gdy słyszę zdenerwowanie w jego tonie. Kulę się, gdy gniew przejmuje nad nim kontrolę.

– Sama obarczasz się winą, a potem wielki płacz, że zawiodłaś. Bierzesz na siebie odpowiedzialność za rzeczy, na które nie masz wpływu, robisz to obsesyjnie. Nie sądzisz, że te twoje autodestrukcyjne skłonności są już mocno niepokojące?

– Chyba masz rację. Mam rację? Mamy?

– Nie „chyba", tylko „na pewno". Długo tak nie pociągniesz.

To akurat wiedziałam już od dawna, ale myśl, że taki styl życia w końcu mnie wykończy, nie była dla mnie powodem do smutku.

Moim głównym celem w życiu jest dotrwanie do jego końca. Jestem już zmęczona i mam na myśli każde znaczenie tego słowa. Ponieważ po każdym kroku w stronę lepszego jutra cofam się o dwa i ponownie wpadam w objęcia mroku. W tym błędnym kole tkwię już na tyle długo, by wiedzieć, że nie ma ucieczki.

Tamtej nocy ocalało jedynie moje ciało, worek mięśni i kości, którym steruje mózg. Ruszam się, mówię, myślę, ale czuję, że czegoś mi brakuje. Tę pustka w środku wypełniała kiedyś dusza, jednak w dniu wypadku ślad po niej zaginął. Od tamtego czasu życie to dla mnie jedynie kwestia przetrwana kolejnego dnia.

– Wynoś się.

Ta dyskusja jest niepotrzebna. Czasem rozmawiając ze sobą, doznaję nagłego przypływu logicznego myślenia i wyciągam jakieś wartościowe wnioski. Teraz mam wrażenie, że po prostu próbuje mnie wkurzyć. A raczej sama próbuję to zrobić, bo przecież nikogo poza mną tu nie ma.

– Do mnie mówisz?

– Tak. Wyjdź. Zniknij. Skocz z okna. Rób, co chcesz, ale zejdź mi z oczu!

Spełnia moją prośbę niemal natychmiastowo. Jedno mrugnięcie, a on rozpływa się w powietrzu.

Wątpię, że uda mi się ponownie zasnąć, ale warto chociaż spróbować. Wracam do łóżka i przykrywam się aż po czubek głowy. Jest mi niewyobrażalnie gorąco, jednak tylko w ten sposób zapewniam sobie jakieś poczucie bezpieczeństwa.

Nagle czuję, jak materac ugina się pod czyimś ciężarem. Drzwi nie były zamknięte, dlatego nietrudno się domyślić, kto zakłóca mój spokój.

Wystawiam rękę spod okrycia, by pogłaskać Diesla, a ten od razu wczołguje się pod kołdrę i wtula w mój bok.

– Dobranoc, mały.

***

– Zawsze na pierwszej sesji pozwalam pacjentowi wyrzucić z siebie to, co siedzi mu głowie. W ten sposób łatwiej mi wybadać, nad czym przede wszystkim powinniśmy pracować. Ostatnio powiedziałaś bardzo wiele istotnych rzeczy. Mogę przytoczyć kilka z nich?

Potakuję i w zniecierpliwieniu obserwuję, jak doktor Addaway przekłada kolejne strony w notesie.

– Chciałabym rozwinąć temat wypadku, o którym wspomniałaś pod koniec wizyty. „Ciągle widywałam jego twarz, czułam jego dotyk, rozmawiałam z nim" – cytuje mnie, czytając z kartki. – „Ciągle powtarzał mi, że to moja wina, że przeze mnie nie żyje", właśnie tak to opisałaś. Byłaś świadoma, iż jest to jedynie wytwór twojej wyobraźni, objaw choroby, ale i tak mówisz o nim w trzeciej osobie.

Patrzę na nią w niezrozumieniu. Do czego zmierza?

– Rozmawiając z „nim", rozmawiałaś ze sobą, o czym doskonale wiedziałaś. Wiedziałaś, że stworzyła go twoja podświadomość, a więc musiałaś wiedzieć, że wszystko, co mówi, mówisz ty sama.

Gdy ująć to w ten sposób, sprawa wydaje się tak prosta, że aż mi głupio.

– Wiedziałam. Na pewno wiedziałam, ale chyba po prostu nie chciałam wierzyć.

– Jak myślisz dlaczego?

– Bo łatwiej było mi żyć z myślą, że to on źle mi życzył. Że był odpowiedzialny za każdą moją złą decyzję.

– Powiedziałaś, że go kochałaś. Czas przeszły, wyraźnie to podkreśliłaś. Opowiedz mi o tym.

Biorę kilka głębszych oddechów, by przygotować się na dość niekomfortową rozmowę. Nie cierpię tego wzroku pełnego pożałowania.

– Gdy zaczęliśmy się spotykać, wszystko szło świetnie. On sprawiał wrażenie... idealnego. – Wiem, jak to brzmi, ale nie umiem opisać go innym słowem. – Dogadywaliśmy się świetnie, przez pierwsze miesiące nic nie wskazywało, że sprawy przybiorą tak fatalny obrót...

Doktor Addaway w żaden sposób nie komentuje mojego wyznania, o nic też nie pyta, dlatego kontynuuję.

– Na początku tylko krzyczał. Bezustannie. Za dosłownie najgłupsze, najdrobniejsze rzeczy potrafił godzinami się na mnie wydzierać. Był też chorobliwie zazdrosny. Nie zliczę, ile razy zwyzywał mnie od najgorszych, bo rozmawiałam z kimś, kto mu nie podpasował.

Padały różne określenia, nawet jeśli nie dałam mu absolutnie żadnego powodu. Ale ja byłam do tego stopnia zaślepiona, że wierzyłam w każde „przepraszam, żałuję".

– Z czasem zrobił się agresywny. Czasem jedyni nieco mocniej mnie pchnął, a czasem... Chyba po prostu zapomniał, że nie mam tyle siły i wytrzymałości, co on. Ale za każdym razem przepraszał, czasem wręcz błagał na kolanach, bym mu wybaczyła. I z jakiegoś powodu wybaczałam, byłam na tyle naiwna, by uwierzyć, że to już się nie powtórzy.

– Czy oby na pewno była to kwestia naiwności?

– No... A nie?

– Bardzo ciężko jest przyznać przed sobą, że tkwi się w niezdrowej relacji. Jeszcze trudniej zaakceptować fakt, iż zainwestowaliśmy wiele czasu, zdrowia i energii w coś, co nie miało przyszłości.

– Jest różnica między wyparciem a zwykłą głupotą. Powinnam była to zakończyć, zanim zrobiło się za późno.

– Wolałabym, żebyś nie unikała używania takich określeń.

– Czemu?

– Są bardzo ogólnikowe, nie wyrażą precyzyjnie twoich odczuć w tak złożonych kwestiach. Zawsze staraj się znaleźć coś bardziej wnikliwego. Możesz zostać przy metaforach, jeśli jest tak ci łatwiej.

– Spróbuję – zapewniam szczerze.

Naprawdę sądzę, że to ciekawy pomysł.

– Cieszę się. Bo nie postąpiłaś „głupio", zostając przy nim. Człowiek zawsze poszukuje kogoś bliskiego i niezależnie od formy, jaką przyjmuje dana relacja – czy jest ona wyłącznie platoniczna, czy też romantyczna – będzie dążył do zatrzymania tej osoby w swoim życiu, jeśli kojarzy ją z pozytywnymi uczuciami. Powiedziałaś, że go kochałaś, że dał ci powód, byś się w nim zakochała. Jeśli na początku byłaś z nim szczęśliwa, podświadomie zaczęłaś go utożsamiać z tym uczuciem i obawiałaś się, że jeśli to zakończysz, już zawsze będziesz nieszczęśliwa.

Przyswajam te słowa bardzo powoli, potrzebuję czasu na zrozumienie każdego z nich osobno, by mogły utworzyć jakąś logiczną całość.

– Większość związków rozpoczyna się od romantycznych chwil, które pozostawiają po sobie piękne wspomnienia. Z czasem nawet te najmocniejsze tracą żar i namiętność, lecz silne przywiązanie i uczucia, jakimi darzymy partnera, pozostają, tworząc fundamenty do budowania i zacieśniania więzi. Porzucenie ukochanej osoby zawsze jest ciężkie, nawet jeśli wielokrotnie zostaliśmy przez nią zranieni, ponieważ w dalszym ciągu ją kochamy i chcemy wiedzieć w niej to, co najlepsze.

Niby nie mówi nic, czego bym już nie wiedziała, a jednak dostrzegam w jej wypowiedzi coś dziwnie odkrywczego, przez co słucham z zapartym tchem.

– Za każdym razem cię przepraszał, obiecywał poprawę. I przez pewien czas pewnie rzeczywiście się z tego wywiązywał, mam rację?

– Przez kilka następnych dni, czasem tygodni stawał się zupełnie innym człowiekiem. Zachowywał się tak, jak na początku naszej znajomości – był opiekuńczy, ale nie zaborczy, wyrozumiały... cierpliwy. Niestety nigdy nie trwało to zbyt długo, bo jedna moja wpadka potrafiła obudzić w nim potwora.

– Co masz na myśli, mówiąc „wpadka".

– Cokolwiek tak naprawdę. Wytknięcie mu jakiejś wady lub błędu, zasugerowanie, że zrobił coś nie tak, chociaż on „tak bardzo starał się mnie zadowolić". – Robię palcami cudzysłów wokół ostatnich słów, by podkreślić, jakie mam o nich zdanie.

– Nazwałaś to wpadką. Ja uznałabym to raczej za... zastraszenie. Rozmowa o tym, co nie odpowiada nam w drugiej osobie, i praca nad sobą to podstawy zdrowej relacji. Jeśli żyjemy w przekonaniu, że nie robimy nic złego, że nikt nie ma prawa nas krytykować, nawet w sposób konstruktywny, to problem leży w nas. Czy wykazywał taką chęć?

Nie muszę zbyt długo myśleć nad odpowiedzią.

– Nigdy.

– A ile razy sugerował, co nie odpowiada mu w tobie?

– Zbyt wiele.

Trzeba przyznać, że wnioski nasuwają się same.

– Chyba już wiesz, co próbuję powiedzieć.

– To w nim leży... leżał problem.

Lecz z jakiegoś powodu i tak jest mi przykro, że musiałam poprawić formę na czas przeszły.

– Przede wszystkim tak.

Nie musi mówić wprost, bym zrozumiała aluzję. Fakt, iż jego wina w tym wszystkim przeważała, nie pozostawia mnie bez skazy. Też popełniłam błędy, jednak odniosłam wrażenie, że nie na nich się dziś skupimy.

– Jeśli nie chciał walczyć ze swoimi słabościami i wolał maskować je złością, nie mogłaś nic zrobić. Taką podjął decyzję i tylko on sam jest za nią odpowiedzialny.

– Dlaczego w takim razie czuję, że mogłam temu wszystkiemu zapobiec?

– Nie mogłaś. Nie mogłaś go zmusić, by zobaczył coś, czego widzieć nie chciał.

Próbowałam. Prosiłam, by zastanowił się, nad tym, co robi. Błagałam o znalezienie innego ujścia dla złości. Bardziej lub mniej subtelnie sugerowałam, że potrzebuje pomocy. Nic nie zadziałało, a czasem wręcz przynosiło jedynie szkodę.

– Ale przecież mogłam to po prostu zakończyć. I tyle, po sprawie.

– Więc dlaczego tego nie zrobiłaś? – Sposób, w jaki zadaje to pytanie, sugeruje, że zna odpowiedź, ale chce, bym i ja ją poznała.

– Ja chyba... – Ty chyba co? Jak zaczynasz, to wypadałoby skończyć. – Sama nie wiem. Bywały momenty, gdy byłam zdecydowana, chciałam się uwolnić, ale wtedy zaczynałam myśleć, jak on to przyjmie. – Przełykam ciężko ślinę. – Wyobrażałam sobie, w jak ogromną furię wpada, i... rezygnowałam.

– Bałaś się.

Ciężko mi odróżnić, czy miało to być pytanie, czy stwierdzenie.

– Bardzo. Wiem, to głupie... – Nagle sobie sprawę, co powiedziałam. – Przepraszam.

Spuszczam głowę na dół, czując, jak ogarnia mnie poczucie wstydu.

– Nie przepraszaj. Ta metoda miała miała ułatwić ci wyrażanie emocji. Miała pomóc tobie, nie mnie.

Dziwnie mi z faktem, że ktoś nie ma mi za złe popełnionego błędu.

Kiwam głową na znak, że rozumiem. Nic jednak nie mówię, na razie potrzebuję chwili na przyswojenie wszystkich informacji.

– Ale skoro już o tym wspomniałaś, to pozwól, że zapytam: Według ciebie strach jest powodem do wstydu? Skoro to coś głupiego... – mocno akcentuje to słowo, powiedziałabym nawet, że w sposób lekko prześmiewczy.

– Tak – odpowiadam bez wahania. – To oznaka słabości.

Doktor Addaway przez chwilę przygląda mi się w milczeniu. Z ogromną precyzją mierzy każdy centymetr mojego ciała oceniającym wzrokiem. Nie od razu orientuję się, o co jej chodzi, w zasadzie to dopiero wtedy, gdy podejrzanie długo skupia się na dłoniach.

Odruchowo rozluźniam pięści.

– To naturalna reakcja organizmu na niebezpieczeństwo – mówi zupełnie niewytrącona z rytmu. – Nigdy nie bierze się znikąd.

Nieważne, skąd się bierze. Ważne, czym skutkuje.

– Ale można się bać i jednocześnie walczyć. Ja się tylko bałam.

– Nie ma w tym powodu do wstydu.

– Ależ jest. Gdyby nie było, nikt nie patrzyłby z pożałowaniem na tych, którzy stchórzyli.

– Właśnie tak o sobie myślisz?

– Taka jest prawda. Jestem tchórzem. I egoistką.

– A to skąd ci się wzięło? – Udaje zdziwioną, choć w rzeczywistości nie wywarło to na niej żadnego wrażenia.

Mnie za to zaskoczyło użycie tak potocznego języka. Niektóre z jej metod stanowią dla mnie niemałą zagadkę, więc chyba wypada pogratulować.

– Stwierdziłam tylko fakt.

– Tak uważasz? W porządku. Uzasadnij, proszę.

Oj, lista jest długa. Gdybym miała wymieniać wszystko, posiedziałabym tu do jutra. Ale myślę, że te najważniejsze rzeczy wystarczą.

– Przez wiele lat byłam ślepa na problemy, z jakimi zmagał się mój przyjaciel, po wypadku stałam się nie lada problemem dla mojego brata, któremu nigdy nie odwdzięczyłam się za pomoc i wsparcie, jaki mi okazał, i w zasadzie każdej relacji skupiam się na sobie, na własnych potrzebach i nie widzę, a raczej nie chcę widzieć, że innym też jest ciężko.

– Ostatnio opisałaś mi niektóre z tych przypadków nieco dokładniej i odniosłam wręcz przeciwne wrażenie.

No tak, oczywiście musiałaś zrobić z siebie altruistkę. Co za żałosne zagranie...

– W takim razie musiałam nieumiejętnie opowiadać.

– Myślę, że poszło ci to bardzo sprawnie. Myślę, że coś wpłynęło na twój dzisiejszy osąd.

– Nie, nie sądzę.

– Charlotte, to nie miejsce na kłamstwo. – Jej ton staje się minimalnie ostrzejszy. – W ten sposób marnujesz zarówno mój, jak i swój czas.

– W porządku...

Nagle zapominam, jak się oddycha. Biorę wdech, ale nie nabieram do płuc powietrza.

Gdy kilka nieudanych oddechów przechodzi w kilkanaście, przestaje być zabawnie.

– Charlotte?

Zmuszam się do kaszlu, licząc, że jakoś to pomoże. Nie pomaga.

– Jeśli potrzebujesz przerwy, nie ma problemu.

Nie jestem w stanie jej odpowiedzieć. Moją ostatnią deską ratunku jest celowe wstrzymanie powietrza. To, o ironio, działa.

– Nie trzeba.

– Jesteś pewna?

Całą tkwiącą gdzieś głęboko w moim wnętrzu pewność siebie wkładam w wypowiedzenie krótkiego:

– Tak.

Doktor Addaway zapisuje coś w notesie, a ja momentalnie zaczynam ubolewać nad tym, że nie potrafię czytać ludziom w myślach.

– Zatem powiedz, co się zmieniło od naszego ostatniego spotkania.

– Coś się zmieniło, ale niekoniecznie w tym czasie. Po prostu ostatnio znów zaczęłam... – Nie wiem, czy określenie, którego chcę użyć, będzie właściwe, biorąc pod uwagę wcześniejszą rozmowę. – Znów zaczęłam go widywać.

Maska obojętności na ułamek sekundy zsuwa się z jej twarzy. Zaskoczyłam ją, wreszcie znalazłam coś, czego nie była w stanie przewidzieć. To pojebane, ale czuję z tego powodu satysfakcję.

– Kiedy się zaczęło? Mam na myśli teraźniejszość.

– Kilka dni przed pierwszą wizytą. Między innymi dlatego zdecydowałam się zostać na terapii.

– Omawiałaś to z psychiatrą?

Potakuję.

– Przepisał mi większą dawkę leków i zalecił pozostanie w stałym kontakcie z psychologiem lub psychoterapeutą.

Dokształciłam się nieco na jej temat. Wiem, że z wykształcenia jest psychiatrą i to z tytułem doktora, co jest niemałym osiągnięciem. Zrezygnowała jednak z tego zawodu na rzecz prowadzenia psychoterapii. Odbyła niezbędne szkolenia i tak oto doszło do tego, że zwierzam się jej z najmroczniejszych sekretów.

Przy jej wykształceniu, zdobycie terminu powinno być rzeczą niemożliwą. Nie wiem, jak Jon tego dokonał, ale chyba wolę nie wnikać.

– Dobrze... Więc powiedz mi, czy coś mogło być tego przyczyną? Jakieś wydarzenie, które wzbudziło silne emocje? Coś związanego ze wspomnieniami?

– Cóż, w pewnym sensie tak.

Zmienia pozycję w fotelu. Siada wygodniej – zakłada nogę na nogę, opiera się o wysoki podłokietnik – co oznacza, że jest przygotowana na wysłuchanie dłuższej opowieści. Domyśla się, że to ten moment, gdy powinna być jedynie biernym słuchaczem.

Zamierzam opowiedzieć jej tę samą wersję wydarzeń, jaką zna większość osób. Na razie nie ma potrzeby wspominania o tożsamości napastników, ani o drobnym szczególe, który zmusił mnie do zawarcia umowy na bardzo niekorzystnych warunkach, bo w zasadzie jedyną jedyną korzyścią dla mnie jest brak oskarżenia o zabójstwo bądź, co gorsza, morderstwo.

Opowiadam, rzecz jasna, w dużym skrócie, bo co pewien czas kątem oka zerkam na zegar stojący na jej biurku i jeśli dobrze widzę, to nasza godzina powoli dobiega końca.

– Jakiś czas temu mnie napadnięto. – W tej historii będzie tak niewiele prawdy, że nie wywołuje ona we mnie już żadnych emocji, bo nie brzmi jak moje wspomnienie, a bardziej jak wyuczony na pamięć tekst.– Nie znałam ich, po prostu znalazłam się w złym miejscu o złym czasie. Uciekłam, zanim zrobili mi coś poważniejszego. – Zostało mi jeszcze kilka blizn i siniaków, które sugerują coś innego. – Ale od tamtej nocy sporadycznie się zjawia i wprost mówi mi, że jeśli rzeczywiście chcieli mnie zabić, powinnam im na to pozwolić.

Ciekawe, że w zupełnie nieplanowany sposób wróciłyśmy do tematu, którym rozpoczęłyśmy sesję.

– Więc cały postęp, jaki poczyniłam w walce z własnym sumieniem poszedł się... – Nie kończę, bo nie chcę tu przeklinać, ale myślę, że i bez tego idzie zrozumieć.

– Czujesz, że dostałaś od losu szansę, na którą nie zasługiwałaś, prawda? Że to jakieś nieporozumienie?

– Czuję, że mimo wszystko to on powinien przeżyć.

– Dlaczego?

Pytanie z pozoru tak proste, a jednak tak skomplikowane. Chociaż to może nie do końca pytanie sprawia mi trudność, a odpowiedź. Prawdzie, jaką przedstawi, bardzo ciężko spojrzeć w oczy.

– Bo jak by nie było przeze mnie nie żyje.

– Ty spowodowałaś ten wypadek?

Widać, że próbuje zachować obiektywizm, lecz krytyczna nuta w głosie zdradza wszystko.

Dziwnym trafem w tym miejscu zawsze kończy się wsparcie. Lekarze, psycholodzy, psychiatrzy, znajomi – wszyscy powtarzają „To nie twoja wina", dopóki nie uświadomię im, że to, w istocie, była moja wina.

– Tak. Ja go spowodowałam. Ja wcale sobie nie wmawiam, że on nie żyje przeze mnie, nie muszę, bo takie są fakty. To ja wtedy prowadziłam. To ja straciłam panowanie nad autem, gdy zawiodły hamulce. To ja w niego uderzyłam, doprowadzając do tragedii.

A jeśli wierzyć teoriom Carlosa – to mnie próbowano zabić.

– Więc choć dla mnie zawsze będzie potworem, to w oczach wielu już zawsze pozostanie ofiarą.

Wprawdzie najważniejsze dla mnie osoby wierzą w moją niewinność, ale jednak są w zdecydowanej mniejszości. Z tego powodu pytanie „Czy oby na pewno mają rację?" nasuwa się wręcz samo.

– Będą ubolewać nad jego śmiercią, gnębiąc mnie za to, że uszłam z życiem. Wiem to i nigdy nie prosiłam, by ktoś przekonywał mnie, że jest inaczej. Potrzebuję tylko pomocy w... Chcę po prostu nauczyć się żyć z tą świadomością.

Maska obojętności powraca szybciej, niż zniknęła.

– Ze świadomością czego tak naprawdę?

Tego, że zabiłam człowieka? Chociaż teraz już chyba powinnam mówić o dwóch...

Tego, że w oczach niektórych już zawsze będą „tą złą"? Nie żeby to nie była prawda...

– Tego, że denerwują mnie ci niczego nieświadomi ludzie, którzy wspominają go jako dobrą osobę. Tego, że pomimo uwolnienia się od niego nie jestem wolna.

Zaczynam ciężej oddychać. Czuję na piersi ciężar pewnych słów, tych jeszcze niewypowiedzianych. Tych, które zdecydowanie nie powinny tak dobrze smakować.

– Tego, że tak naprawdę cieszę się z jego śmierci.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Z lekkim opóźnieniem, ale jest. Ostatnio całą moją wenę pochłaniają rozdziały 32/33, które, mogę zagwarantować, rozerwą Wam serca.

Za to 31 będzie jednym z trudniejszych rozdziałów, ponieważ czeka nas kolejny powrót do wspomnień.

Zaparzcie sobie melisę przed czytaniem ;)

Ale to dopiero za jakiś czas. Teraz jestem ciekawa Waszych przemyśleń odnośnie dzisiejszego rozdziału.

Trzymajcie się i do następnego <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro