4. Agonia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie można odbudować zniszczonego życia ani odzyskać straconego człowieka.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Waham się przez dłuższą chwilę, nim przekraczam bramę. Z jednej strony czuję, że powinnam wejść, bo to jedyne, co mogę teraz zrobić. Z drugiej jednak wiem, że nie mam prawa tam być, bo przecież to wszystko moja wina.

Nie wiem, czy dam radę spojrzeć im w oczy. Nienawidzą mnie i mają ku temu powód. Też bym siebie za to nienawidziła. Właściwie już to robię.

Nie wiem, w którym dokładnie kierunku powinnam się udać, ale nogi w pewien niewytłumaczalny sposób same prowadzą mnie kolejnymi alejkami. Mimowolnie wodzę wzrokiem po mijanych grobach. Niektóre są zadbane, widać, że ktoś dokłada wszelkich starań, by pamięć o zmarłych przetrwała. Niestety zdecydowana większość wygląda na dawno zapomnianą. Nagrobki porosły mchem, a wyryte na nich napisy stały się niewidoczne.

Zatrzymuję się gwałtownie, widząc przed sobą tłum ludzi. Paraliż ogarnia moje ciało, kiedy słyszę kobiecy płacz, wręcz lament. Przerywają go brane łapczywie wdechy i urywane wydechy, na tyle głośne, bym bez problemu słyszała je z takiej odległości. Niemal czuję, jak serce mi pęka, zamieniając się w przerażającą miazgę z krwi i tkanki mięśniowej. Zostawia po sobie nieokiełznaną pustkę, która niczym czarna dziura stopniowo mnie pochłania.

Jednak wtedy kobieta odwraca się w moją stronę i nagle przestaje płakać. Kiedy dostrzegam jej twarz, ogarnia mnie dotąd nieznane mi uczucie.

– Mamo? – To jedyne, co udaje mi się wykrztusić.

Robię kilka kroków w jej stronę, a każdy przypomina chodzenie po lodzie, który w każdym momencie może się zarwać. A pod nim setki metrów wodnej otchłani.

Jej dłoń dotyka mojego policzka, jest strasznie zimna, przez co przechodzi mnie potworny dreszcz. Próbuję odnaleźć w jej zielonych oczach jakieś emocje. I odnajduję. Gniew. Żal. I rozczarowanie.

Potrafię tylko stać nieruchomo, kiedy przeszywa mnie spojrzeniem, słusznie kierując te uczucia w moją stronę. Uświadamia mi, że to poczucie winy już nigdy nie zniknie. Zawsze będzie blisko, dysząc mi w kark i kontrolując każdy ruch. Stanie się częścią mnie.

Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam.

Kiedy odsuwa się ode mnie, moim oczom ukazuje się upiorny widok. W ziemi wykopany jest długi na około dwa metry dół, głęboki jest na kilka razy tyle. Dobrze wiem, co w nim zobaczę, ale i tak podchodzę bliżej.

Spodziewałam się ujrzeć trumnę i tak też jest, ale nie sądziłam, że będzie otwarta, a tym bardziej że ciało, które w niej znajdę, będzie moim.

Nie. Nie, nie, nie. To niemożliwe. To się nie dzieje. To się nie może dziać.

Ja... Nie żyję? Ja naprawdę nie żyję.

Z trudem odrywam wzrok od bladego ciała i przenoszę go na postawioną obok kamienną tablicę. Wygrawerowano na niej zaledwie kilka słów, ale każde brzmi jak klątwa.

„Charlotte Mitchell. Urodzona dwudziestego trzeciego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego, zmarła dwudziestego drugiego kwietnia dwa tysiące siedemnastego"

A poniżej dodano krótkie epitafium:

„Pamięć nigdy nie umiera"

Pamięć nigdy nie umiera. Nigdy.

Pamięć o tym, co zrobiłam.

Moim ciałem wstrząsa kolejny dreszcz, jednak zaraz po nim przychodzi fala gorąca, która niemal zwala mnie z nóg. Ciepło skupia się na dłoniach, przez co mam wrażenie, że coś na nich jest. Odruchowo zerkam w dół.

Krew. Mnóstwo krwi. Na rękach. Na ubraniach. Na ziemi. Wszędzie krew.

– To twoja wina. – Wzdrygam się, słysząc za plecami znajomy głos.

Wcześniej marzyłam, by móc znów go usłyszeć, ale teraz mam ochotę uciec jak najdalej stąd. Uwolnić się od tego koszmaru.

– To wszystko twoja wina – powtarza, a ton jego głosu jest pełen jadu i złości.

Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam.

– Spójrz na mnie.

Nie odwracam się. Nie chcę tego robić. Nie chcę go takim zapamiętać.

– Powiedziałem, spójrz na mnie!

Chwyta mnie za nadgarstek tak mocno, że aż syczę z bólu. Siłą zmusza, bym się odwróciła. I teraz, choć stoję z nim twarzą w twarz, nadal na niego nie patrzę.

– Otwórz oczy – prosi cicho.

– Nie mogę... – Słowa z trudem przechodzą mi przez zaciśnięte gardło.

Czuję, jak gładzi mnie po policzku. Aż ciężko mi uwierzyć, że jego dotyk kiedyś wpływał na mnie kojąco, bo teraz wywołuje u mnie nieopisany lęk. Nie boję się, że mnie skrzywdzi, przynajmniej nie w sposób fizyczny. Przecież nie da się zranić kogoś, kto już nie żyje.

To ból psychiczny jest tym, który będzie mnie zadręczał po wsze czasy.

– Charlotte – wypowiada moje imię, jak przedtem, jakby wcale nie miał do mnie żalu. – Proszę, otwórz oczy.

I otwieram. Otwieram je, by zobaczyć konsekwencje swoich działań. Otwieram je, by zobaczyć spalone ciało. Otwieram je, by zobaczyć człowieka, który nie żyje przeze mnie.

Do moich oczu gwałtownie zaczynają napływać łzy, przez co widzę go coraz mniej wyraźnie.

– Dlaczego mi to zrobiłaś? – pyta, a jego głos się załamuje.

Patrząc mi prosto w oczy, jakby próbował znaleźć w nich odbicie mojej duszy. Ale wiem, że go nie znajdzie. Bo moja dusza została tam, gdzie wszystko miało się zakończyć.

– Ja... Nie chciałam – tłumaczę się, chociaż dobrze wiem, że to nijak mnie nie usprawiedliwia. – Nie chciałam. Nie chciałam – powtarzam raz za razem, bo to prawda. Prawda, w którą nie potrafię uwierzyć.

– To nic nie zmienia. Zabiłaś mnie.

Zabiłaś mnie. Zabiłaś mnie. Zabiłaś mnie.

Jego słowa dźwięczą mi w głowie.

Ma rację. Zabiłam go.

Ale najwyraźniej zabiłam też siebie, bo przecież data pozostała ta sama.

Nagle fala gorąca powraca. Tym razem niesiona przez mordercze płomienie, które szaleją wokół nas, stopniowo niszcząc wszystko, co napotkają na swojej drodze. Ja w środku również płonę. Wyraźnie czuję, jak każda komórka mojego ciała obraca się w popiół. A wraz z nimi wszystkie narządy oraz mięśnie i kolejne warstwy skóry.

Ale nie towarzyszy temu ból. W zasadzie nie czuję nic. Zupełnie nic.

Nie ma już strachu ani rozpaczy. Wszystko wraz ze mną ginie w ogniu.

Budzę się nad ranem zlana potem, próbując jak najszybciej wyplątać się z grubej kołdry. Ciężki, urywany oddech unosi moją klatkę piersiową. Próbuję nabrać powietrza do płuc, jednak bezskutecznie. Okropny ból w piersi paraliżuje mnie całą.

Nie mogę oddychać, duszę się.

Zrywam się z łóżka, chcąc dostać się na balkon. Po zdającej się trwać wiecznie walce z firanką wybiegam na zewnątrz. Kurczowo chwytam balustradę, starając się wyrzucić z głowy wspomnienia o nocy, kiedy jeden głupi błąd zniszczył mi życie.

To tylko sen. Cholernie bolesny i realny, potrafiący ranić tak samo, jak rzeczywistość sen.

To tylko sen. To tylko sen – powtarzam sobie w myślach.

Oddycham chaotycznie, a czując drżenie całego ciało Zaciskam mocno powieki, gdy wszystko wokół mnie zaczyna wirować.

Wdycham powietrze nosem i zatrzymuję je na sekundę. Następnie długi wydech. Powtarzam tę czynność jeszcze kilka razy, starając się skupić wyłącznie na własnym oddechu.

Jeden. Głęboki wdech.

Myśli kotłują się w mojej głowie. Przed oczami pojawiają się urywki wspomnień.

Dwa. Powolny wydech.

Wyjące syreny policyjne, pogotowia oraz straży pożarnej zlewają się w jeden dźwięk, ponad którym przebija się krzyk. Bolesny, rozrywający serce wrzask, a zaraz po nim gorzki, przeraźliwie rozpaczliwy płacz.

Trzy. Głęboki wdech.

Sterylna biel szpitalnej sali razi moje oczy. Gdzieś w oddali słyszę znajomy głos. Ciepły, pełen troski, ciepła i spokoju.

Cztery. Powolny wydech.

W końcu mój puls zwalnia, a równy i spokojny rytm bicia serca jest dla mojego umysłu dowodem na to, że zagrożenie minęło.

Czuję na twarzy rześki, chłodny powiew wiatru, który szeleści liśćmi drzew otaczających nasz dom. Słońce wisi już dość wysoko na niebie, ale przysłaniają je szare chmury, co tłumaczyłoby, dlaczego wciąż jest tak ciemno. Nic dziwnego, że wcześniej wydawało mi się, że jest wcześnie rano. Mieszkańcy pobliskich domów muszą posiłkować się sztucznymi źródłami światła, bo tego naturalnego nie ma dziś zbyt wiele.

Ostatni raz wdycham świeże powietrze z zewnątrz, po czym odwracam się i wracam do środka. Odszukuję swój telefon w górze białej pościeli i wychodzę z pokoju. Kiedy schodzę na dół, o mało nie potykam się o śpiącego u podnóża schodów dobermana.

– Masz w tym domu mnóstwo znacznie bezpieczniejszych miejsc na popołudniowe drzemki, a musisz leżeć akurat tu? – mówię do psa, który patrzy na mnie zaspany i wyraźnie niezadowolony, że go obudziłam. – No nie patrz tak na mnie.

Wymijam go i zamykam się w łazience. Przywykłam już do widoku w lustrze nie swojego odbicia, bardziej cień, marną namiastkę człowieka pozbawioną ducha, ale nawet po takim czasie, nie potrafię powstrzymać uczucia odrazy, które mnie ogarnia.

Cienie pod oczami mocno odznaczają się na bladej skórze, przez co doskonale widać po mnie każdą nieprzespaną noc. A przez ostatnie dwa lata trochę ich było. Kiedyś koszmary nawiedzały mnie co noc, a za dnia przed oczami wciąż pojawiało mi się ich widmo. Odkąd co dzień faszeruję się lekami, jest lepiej, ale nie idealnie. Nigdy tak nie będzie.

Zdecydowaną część zeszłej nocy spędziłam poza domem. Najpierw wyścigi, potem ten nieszczęsny pub, a na sam koniec izba przyjęć. Z dwoma zwichnięciami, jednym złamaniem, trzema wymagającymi szycia ranami u Ethana i moim wstrząśnieniem mózgu lekarze mieli trochę roboty. Cud, że Blaise'owi nic się nie stało, bo chyba bym sobie tego nie wybaczyła.

Natomiast jeśli chodzi o tę chorą akcję z Jacksonem i tajemnicą, która wyszła na jaw wbrew mojej woli, to sprawa nie ma się najlepiej. Przez całą drogę powrotną ze szpitala Ethan nie odezwał się do nas nawet słowem, chociaż wielokrotnie próbowaliśmy podjąć rozmowę. W dalszym ciągu nie mam z nim kontaktu, Blaise pewnie też. Jest zły, co ani trochę mnie nie dziwi, bo dowiedział się w bardzo nieprzyjemny sposób. Wiem, że muszę z nim jak najszybciej porozmawiać i wyjaśnić, co tak właściwie się wczoraj stało, ale przeraża mnie już sama myśl o tym.

Wprawdzie przygotowywałam się do niej od dawna, układałam szczegółowy plan – dokładnie co, jak i kiedy powiem, które informacje zdradzę, a które nie. Jednak ten plan nigdy nie został ukończony, na ten moment mam jedynie stelaż, na którym niby coś jest, a zarazem nie ma nic.

Muszę najpierw przedyskutować to z Blaise'em i wspólnie ustalimy, co robić. Nie mieliśmy jeszcze okazji omówić wydarzeń z wczoraj, w tym krótkiego spotkania z Michaelem. Nie ukrywam, że spotkanie z nim po tak długim czasie obudziło wiele wspomnień, w większości tych złych, ale znalazło się też kilka przyjemnych. Dlatego serce jednak trochę mnie zabolało, gdy nadszedł czas, by ostatecznie to zakończyć

Ale tak musiało być. I bez niego mam na głowie wystarczająco dużo problemów, na których muszę się skupić. Wczoraj narobiłam sporego bałaganu, a teraz za cholerę nie wiem, jak go posprzątać.

Coś wymyślę, jak zawsze.

Ochlapuję szybko twarz wodą i doprowadzam się do względnego stanu używalności. Dopiero po lekkim rozbudzeniu czuję, jak bardzo zaschło mi w gardle. Muszę się czegoś napić.

Jeszcze zanim otwieram drzwi, słyszę hałas dobiegający z kuchni. Głośny szczęk metalu odbija się echem od ścian, niosąc się po całym domu.

Za to właśnie nie lubię weekendów. Moja matka zwykle wstaje do pracy znacznie wcześniej niż ja, a gdy wraca, jest zbyt zmęczona, by podejmować jakiekolwiek próby rozmowy ze mną. I ten system mi odpowiada, ponieważ nie wchodzimy sobie w drogę ani nie udajemy, że wszystko jest w porządku. Niestety weekendy zazwyczaj obie mamy wolne, więc znacznie trudniej nam udawać.

Od tamtego zdarzenia traktuje mnie inaczej i chociaż nigdy nie powiedziała tego wprost, wiem, jak bardzo ją zawiodłam. Obojętność, jaką pamiętam z dzieciństwa, zamieniła się w krytyczne spojrzenia symbolizujące setki niewypowiedzianych słów. Właśnie dlatego nie chciałam tu przyjeżdżać, właściwie nie miałam nawet takiego zamiaru. Chciałam zostać w Nowym Jorku na stałe i odgrodzić się od przeszłości grubym murem, ale pewne okoliczności zmusiły mnie do przeprowadzki, a że nie stać mnie na własne mieszkanie, jedynym wyjściem był powrót do rodzinnego domu.

Chociaż prawdziwym domem jest dla mnie ten kilka minut drogi stąd.

Wchodząc do pomieszczenia, witam się z matką zwykłym „hej", jednak ona zamiast odpowiedizeć tym samym, a potem mnie zignorować, postanawia już na dzień dobry mi dogryźć:

– Patrzcie, kto wreszcie wstał – rzuca z przekąsem, nie odrywają wzroku od ekranu laptopa. – Najwyższa pora.

Chciałabym go odwzajemnić dla zachowania pozorów, ale nie potrafię.

Obraca się na wysokim krześle i pochyla lekko, by dosięgnąć stojącego tuż przy jej boku Diesla. Pies nachyla głowę w jej stronę, domagając się uwagi.

– Głodny?

Odpowiada jej radosne szczeknięcie.

– Uznam to za tak.

Odchodzi od stołu i wyjmuje z szafki puszkę z karmą.

– Podałabyś mi jego miskę? – zwraca się do mnie.

Rozglądam się, szukając wspomnianego przedmiotu, ale nigdzie go nie dostrzegam

– A gdzie jest?

– Przecież wiesz, że ma jedno stałe miejsce, więc jeśli tam jej nie ma, to musi być w zmywarce.

I rzeczywiście jest.

Diesel stojąc, ma głowę praktycznie na wysokości szafki, więc ma dobry widok na nakładane jedzenie. Nie odrywa od niego wzroku i popiskuje cicho, pospieszając właścicielkę.

Ja w międzyczasie parzę sobie kawę. Mam nadzieję, że kofeina chociaż trochę pobudzi mnie do życia, i zacznę jakoś funkcjonować.

Matka podaje psu pełną miskę, po czym wychodzi z kuchni, kierując się do łazienki.

Siadam przy stole, ostrożnie upijając pierwszy łyk. Zerkam na jedzącego zwierzaka i rozważam przez chwilę, czy nie zrobić sobie jakiegoś śniadania, ale szybko dochodzę do wniosku, że teraz nic nie przełknę. Wspomnienia dzisiejszego koszmaru są jeszcze zbyt wyraźne. Już na samą myśl o tym robi mi się niedobrze.

– W sobotę około godziny pierwszej na skrzyżowaniu ulic Concord i Lambert doszło do tragicznego zdarzenia.

Omal nie wylewam na siebie zawartości trzymanego naczynia.

Zarówno jej głos, jak i podane nazwy ulic brzmią niepokojąco znajomo, przez co nie wiem, czy sobie tego po prostu nie uroiłam.

Ale wtedy kobieta kontynuuje, a ja orientuję się, że dźwięk dobiega z laptopa, który rodzicielka zostawiła na kuchennym blacie. Najwyraźniej zapomniała o przełączeniu urządzenia w stan uśpienia, co jest szczególnie dziwne jak na nią, bo na ogół bardzo ceni sobie prywatność.

– Obaj kierowcy zostaną przeniesieni do szpitala, ich stan ocenia się jako krytyczny. Dokładne okoliczności incydentu nie są znane, policja podejrzewa, iż brali oni udział w nielegalnych wyścigach.

Pochodzę bliżej, czując, jak z każdym krokiem coraz bardziej oblewa mnie pot. W zasadzie to nie mam pojęcia czemu, bo nie jest to żadna nowość.

Na ekranie wyświetla się artykuł z serwisu informacyjnego, a w rogu nagranie z fragmentem wiadomości telewizyjnych. W oknie jest kilka otwartych kart, wszystkie mają bardzo podobne tytuły.

Przeskakuję wzrokiem pomiędzy poszczególnymi słowami, tymi, które bezustannie krążą mi po głowie, przypominając, co zrobiłam.

To był tylko wypadek. Tylko wypadek. Tylko... wypadek?

Zerkam w stronę łazienki, by mieć pewność, że matka nagle nie zaskoczy mnie, gdy będę grzebać w jej komputerze.

Ciężko by było to wytłumaczyć bez podawania prawdziwego powodu moich obaw.

Przewijam wideo do początku i wsłuchuję się uważnie w słowa reporterki.

– Detroit po raz kolejny udowadnia, że zasługuje na niepochlebne tytuły. W sobotę około godziny pierwszej na skrzyżowaniu McGraw Avenue i Tarnow Street doszło do tragicznego zdarzenia. Doszło tam do kolizji dwóch pojazdów, w jednym z nich zaledwie chwilę później zapalił się zbiornik paliwa. Pożar zajął nie tylko auta, lecz także pobliskie kamienice, na szczęście jednak budynki od dawna były opuszczone. Obaj kierowcy zostaną przeniesieni do szpitala, ich stan ocenia się jako krytyczny. Dokładne okoliczności incydentu nie są znane, policja podejrzewa, iż brali oni udział w nielegalnych wyścigach.

Kamera nagle zmienia ujęcie, ukazując pełną chaosu ulicę. Momentalnie robi mi się słabo na ten widok. Funkcjonariusze policji zabezpieczają teren, równocześnie próbując utrzymać tłum gapiów z dala od centrum wydarzeń, strażacy dogaszają resztki ognia gdzieś w oddali, a w środku kadru zespół ratowników transportuje dwójkę poszkodowanych do karetek.

Z trudem powstrzymuję odruch wymiotny, gdy robione jest zbliżenie na przewożone na noszach ciała. Albo to obraz traci ostrość, albo coś mi się dzieje z oczami.

Cyfry i litery na pasku informacji przedstawiające datę dwudziestego drugiego kwietnia dwa tysiące siedemnastego roku z każdym mrugnięciem stają się coraz bardziej rozmazane.

Tkwię w tym stanie przez chwilę, lecz szybko się otrząsam, gdy głos w sprawie zabiera jeden z policjantów.

– Mieszkańcy już wcześniej skarżyli się na hałasy dobiegające z ulicy, a w przeszłości już kilkakrotnie udaremniliśmy próbę organizacji nielegalnych wyścigów w tej okolicy. Podejrzewamy, że to właśnie one były przyczyną dzisiejszego zdarzenia, na ten moment jednak nie jesteśmy w stanie ostatecznie potwierdzić tej teorii ze względu na brak naocznych świadków. Nie ujęliśmy także nikogo, kto...

Jego wypowiedź zostaje przerwana, gdy ktoś z hukiem zamyka pokrywę laptopa.

– Możesz mi wytłumaczyć, co robisz?!

Niemal aż podskakuję na dźwięk podniesionego głosu rodzicielki.

– Znowu to oglądasz? – bardziej stwierdzam, niż pytam. – Po co?

W mojej głowie aż roi się od pytań.

– Myślę, że to nie twoja sprawa, i nie życzę sobie, żebyś grzebała w moich rzeczach.

Zabiera laptopa wraz z ładowarką i odwraca się z zamiarem wyjścia.

– Czyżby? A ja myślę, że jednak moja – unoszę nieco głos w poirytowaniu.

Natychmiast tego żałuję, kiedy mama zatrzymuje się w pół kroku i gromi mnie wzrokiem.

– Może nie tym tonem, co? – Jej ton w mgnieniu oka z łagodnego i przyjaznego przechodzi w surowy, od którego włosy na karku stają mi dęba.

Naprawdę aż tak łatwo ją zdenerwować? Ją? Kobietę, będącą definicją spokoju i opanowania? Nie ma opcji. Coś jest na rzeczy.

– Po prostu chciałabym wiedzieć... – Język plącze mi się z nerwów. – Dlaczego przeglądasz te raporty? Znowu. – Nie bez powodu kładę na to słowo mocny nacisk. – Niczego nowego się z nich nie dowiesz.

Mimo podejrzeń o naszym udziale w jakichś „nielegalnych przedsięwzięciach, jak to ktoś określił, policja nie zagłębiała się zbyt długo w tę sprawę i po kilku dniach ją zamknęła, uznając zdarzenie za zwykły wypadek.

I wszyscy w to uwierzyli, bo nikogo jakoś szczególnie nie obchodziły wybryki dwójki nieodpowiedzialnych nastolatków, ale ona nigdy nie dała się przekonać. Od początku czuła, że wydarzyło się tam coś więcej i wielokrotnie próbowała coś ze mnie wyciągnąć, ale ja milczałam. John także przysięgał dochować tajemnicy.

Bo jak powiedzieć matce, że jej ukochana córka doprowadziła do czyjejś śmierci?

– Rozmowa skończona.

Wychodzi z kuchni i kieruje się do swojego gabinetu. Nawet nie próbuję jej zatrzymać, bo i tak nic nie wskóram.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Poprzedni rozdział pojawił się z lekkim opóźnieniem, dlatego postanowiłam wstawić ten tak w bonusie.

Jest on bardziej rozdział poświęcony głównej bohaterce i jej psychice, ale przy okazji uchyla rąbka tajemnicy. Co według was tak naprawdę się wydarzyło?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro