Winny, Niewinny

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

||TW - W książce opisane są sceny tortur. Jeżeli masz słaby żołądek nie czytaj!||

Pod budynkiem DOJ’u zbierało się coraz więcej ludzi, żądających wejścia do środka.Wbiegali na siebie, przekrzykiwali, starali się staranować jeden drugiego, by nawet na chwilę spojrzeć przez szklane drzwi budynku, co dzieje się w środku. Według oficjalnych doniesień prasy i stron informacyjnych, akurat dziś miała odbyć się rozprawa sądowa byłego sędziego głównego, który przez ostatnie kilka miesięcy uznawany był za zamordowanego. Zdziwieniem więc było, gdy miasto dowiedziało się o procesie przeciwko martwemu Gillowi Tea. Ostateczną wersją, którą usłyszano, było to, że Gill został porwany, zamordowany i znaleziony w mieszkaniu jednego z największych przestępców w Los Santos. Z tego względu ujęli go i tym samym doprowadzili do jego kary śmierci. Kary, która miała się odbyć publicznie, ale nigdy do owej nie doszło, Dlaczego? Aresztowany znikł z celi i tak ślad po nim zaginął. Nikt nie wiedział, czy sam uciekł, czy pomagały mu osoby trzecie. Mógł ukrywać się dosłownie wszędzie. Mógł kryć się gdzieś na Sandy, mieszkać w domkach w lesie, albo na terenie altruistów, do których nikt nie jeździ, bo nigdy nie ma po co. Możliwości było wiele, za wiele. Nikt nawet nie rozpatrywał wersji, że przestępca mógłby ukrywać się pod fałszywym imieniem i nazwiskiem tylko po to, żeby jeszcze przez moment cieszyć się wolnością, poza kratami więzienia, póki nie stawi się na osąd w dzień jego śmierci. Śmierć miała być bolesna i wryta w pamięć każdego z mrocznej widowni. Miała być szokująca, niemoralna i, przede wszystkim, ostrzegająca innych przestępców przed tym, co może się z nimi stać w niedalekiej przyszłości i że nikt w tym zatęchłym mieście nigdy nie jest bezpieczny i bezszelestny, jak wiatr. Cała scena mordu była przygotowana już kilka godzin wcześniej. Tuż w centrum miasta stała szubienica. Wichura i ulewa, rozciągająca się nad miastem tego dnia rozwiewała linę na prawo i lewo, jakby nie mogła się doczekać chwili, kiedy będzie użyta. W całej historii Los Santos, to był pierwszy raz, kiedy wystosowano taką karę. Niestety. Winny zbiegł, a lina znów rozpoczęła swoje długie, prawdopodobnie wieczne, czekanie, aż znów ktoś jej będzie potrzebować. Ostatecznie przybrano wersję, że zbiegły nie żyje i taką wersję poznał każdy mieszkaniec. I tak miało zostać.

Do teraz.

Mijały kolejne, długie minuty. Tłum ludzi sukcesywnie wparował do środka budynku sądu z pytaniami i krzykami. Ochrona nie radziła sobie kompletnie z uspokojeniem chmary dziennikarzy, reporterów i zwykłych ludzi, którzy dali ciekawości wygrać bitwę ze zdrowym rozsądkiem. Mimo wielu, nakładających się na siebie myśli, pośród nich słychać było jedno, zgodne pytanie. To, które każdy chciał zadać i usłyszeć satysfakcjonującą odpowiedź. ‘’Co się stało z Gillem? Dlaczego on żyje?’’. Przecież jeszcze pamiętają jego pogrzeb, na który zbiegło się całe miasto. Media rozdmuchały temat na kilka miast, a pod jego grobem co noc dokładano nowe znicze i kwiaty. Każdy pamięta ten dzień. Ten jeden dzień, kiedy na wyspie zapadła niekomfortowa cisza. Nikt nie ważył się przytoczyć tematu jego tajemniczej śmierci. Dlaczego ktoś chciał go zabić? Dlaczego akurat w tym mieszkaniu go znaleziono? Czy ma to jakieś powiązanie ze sprawą? A może złapali nie tego i teraz niewinna osoba traci życie? Czy można było załatwić to w inny sposób albo poszukać więcej śladów? To nie mogło być takie proste. Nie mogło być podane, jak na talerzu. Gdzieś musiał być haczyk, który został tak łatwo przeoczony, a co chwila ktoś patrzył w jego stronę. Był na wyciągnięcie ręki. A mimo to nikt nie odważył się wystawić dłoń w ciemność. Bo nikt przecież nie wie, czy w ciemności nie kryje się bestia, która tylko pogorszy sprawę. Po co się wychylać? Przecież łatwiej jest iść na skróty i zamknąć to wszystko rozprawą, która zakończy się prawomocnym wyrokiem. Tylko czy łatwiej jest później usnąć z tak ciężkim i obrzydliwie plugawym sumieniem? Na to pytanie raczej nikt nie odpowie. Bo nie chce. Bo nikt, o zdrowych zmysłach, by się do tego nie przyznał. Lepiej chować to w szufladzie za milionem innych spraw, żeby sama się przedawniła. Ludzie z czasem zapomną. A oni znów będą mogli zrujnować innym życie.

— Hej! Wpuśćcie nas! To jest otwarta rozprawa!

— Właśnie! Wszyscy chcemy zobaczyć!

Powiew gniewu i niepewności plątał się między nogami. Zaglądał przez ramiona i popychał w głębszą dziurę. Gdy już miał nabrać więcej powietrza w płuca i zdmuchnąć wszystko z powierzchni, nagle, jakby czas się zatrzymał, a cisza ogarnęła burzące się zgromadzenie. Powolne i ciężkie kroki wybrzmiały gdzieś obok. Sunęły spokojnie do przodu i wymijały sprawnie to, co stało na ich drodze. Ludzie z ciekawości odwrócili głowę w kierunku dźwięku. Cisza. Jakby zobaczyli trupa. Trupa w czarnym, dopasowanym garniturze. O złotych, lśniących oczach i srebrnych włosach. W kominiarce, zasłaniającej połowę jego twarzy, choć każdy wiedział z kim mają do czynienia. Stanął na chwilę w miejscu. Czekał, aż ludzie sami zrozumieją czego chce. W sekundę tłum rozstąpił się przed nim, żeby swobodnie mógł dojść do szklanych drzwi. Znów powolne kroki wybiły stały rytm. Jakby chciały powiedzieć, że sprawiedliwość nadchodzi i nikt nie może już przed nią uciec. Że sąd ostateczny otwiera bramy i sam Bóg przychodzi w odwiedziny. Ale nie jako sędzia. Nawet nie jako świadek. Ale jako zwyczajna jednostka, która stoi i patrzy. Nie myśli o tym, żeby się wtrącić i samemu sądzić. Nie trzyma w opiece. Nie podpowiada nikomu gdzie ma iść i co ma mówić. Nie tym razem, kiedy w grę wchodzi zabawa z życiem i śmiercią w świecie jeszcze żywych.  Nie wtedy, kiedy łamane są ludzkie zasady. Takie, których on nie może podważać, bo jemu jest to dane jedynie wtedy, kiedy staje się przed sądem ostatecznym tam, na górze. Gdzie nie ma gapiów. Nie ma świadków. Nie ma adwokatów. Jest człowiek i Bóg. I człowiek sam musi się wybronić ze swoich czynów. Bez niczyjej pomocy. Bo to o jego wolność teraz walczy. O swoją wolność i to, czy po rozprawie jeszcze kiedyś ujrzy światło. Mężczyzna znał się dobrze ze śmiercią. Tańczył z nią, jak ze starym kompanem, którego widuje czasami na drodze życia i z jakiegoś powodu nigdy się jej nie boi. Knuje razem z nią i rozmawia nocami z nadzieją, że może tym razem mu pomoże na tyle, żeby nie musiał znów prosić jej o kolejną szansę. Sam nie wie, czy śmierć go lubi. Jego zdaniem byłoby lepiej, gdyby jednak go unikała. Gdyby za bardzo się do niego przywiązała, to już dawno leżałby kilka metrów pod ziemią, gdzie ze śmiercią mógłby zobaczyć się twarzą w twarz. Ale mimo to nie czuł do niej urazy, ani strachu. Rozumiał jej działanie.

— A Pan to…? — wysoki ochroniarz stanął na drodze mężczyzny, gdy ten złapał za klamkę drzwi, które doprowadziłyby go na salę rozpraw. Nie odpowiedział mu. Nie czuł takiej potrzeby, bo gdy podniósł wzrok, żeby przyjrzeć się ochroniarzowi, ten odsunął się powoli do tyłu i przeprosił pod nosem, jakby znów poczuł się małym dzieckiem, które zbiło kubek w kuchni i nie wiedziało, jak się z tego wytłumaczyć matce, a ojciec już czekał z reprymendą dla niego. Z jego zmęczonych oczu wyczytać można było skruchę i żałość, że się do niego odezwał i raczył mu stanąć na drodze. Zmalał w swoim przekonaniu. Już nie był taki wysoki. Taki silny. Taki nie do zatrzymania. Nie czuł się już pewny siebie i zaczynał w siebie wątpić. A wystarczyło tylko jedno spojrzenie złotych oczu, żeby mógł poczuć, jak wina wbija go w grunt. Tak mało, a jednak tak wiele, żeby człowiek nagle wycofał się w ciszy i przemyślał swoje całe życie. Gdzie popełnił błąd i czy czeka go za to kara.

A więc szedł dalej. Niepowstrzymany, pewny siebie, choć czuł w sercu tą nutę strachu i obawy przed tym, że coś może pójść nie tak. Ale on zawsze da radę wyjść z tego żywy. Po prostu uznawał to za stratę czasu. Kompletnie niepotrzebny element jego planu, na który nigdy nie ma wpływu i zawsze zapomina o tym, że może nadejść. Idąc w górę schodami miał wrażenie, że stopnie zaczynają zlewać się w jedno, a powietrze jest jakieś takie gęste i trudne do złapania w płuca. Sam nie był w stanie rozpoznać, czy zaczyna tracić zmysły, czy nie może utrzymać swoich emocji na smyczy. Mimo to szedł dalej. Krok po kroku. Trzymał się barierki i w głowie powtarzał sobie to, co chce powiedzieć. Na klatce schodowej panował lekki półmrok, ale kiedy stanął na półpiętrze, a jego złotawe oczy błysnęły na moment ludziom w głowach, ci odsunęli się od wejścia i pozwolili mu iść dalej. Od sali rozpraw dzieliła go ostatnia szklana powłoka. Znów słyszał nerwowe głosy, krzyki i obijanie się ciał o siebie. Całe to gniazdo obrzydliwego zaduchu i ludzkiej stęchlizny w duszy, odrzucało go na tyle, że rozmyślał, czy chce tam wchodzić. Czy chce wdychać opary toksycznych myśli. Ale nie mógł tak po prostu odejść, bo sprawa dotyczyła też jego. On też musiał się bronić i nie mógł pozwolić sobie na to, żeby zwykli ludzie odciągali go od smaku słodkiej wolności. Musieliby go siłą zmusić, albo przekupić, żeby znów założył maskę i schował się w cieniu miasta, które tak bardzo go nienawidzi i tak bardzo chcę zobaczyć, jak pluje krwią, która powoli spływa do jego podrażnionych płuc. Jak pokaleczone dłonie starają się złapać jakąś deskę ratunku, ale jedyne co mogą dotknąć, to kolejne, wbijające się głębiej, bolesne drzazgi. Jak połamane nogi nie mogą już dalej uciec i musi czołgać się w agonii, ciągnąc je za sobą, jak zbędny balast, którego nie ma jak się pozbyć. Pieniądze były jego słabością, ale nigdy nie dałby się tak bardzo ośmieszyć i zniszczyć. On sam może pozwolić sobie na to, żeby tak się traktować. Nikt inny nie miał prawa położyć na nim dłoni, żeby zrobić mu krzywdę. Nikt.

Szklane drzwi otworzyły się hukiem, prawie roztrzaskując się w ramie. Znów ta cholerna cisza. I znów kroki. Jeden, drugi, trzeci. Szmery przekazywane między innymi. Oczy w jego kierunku i ta zawiść, piętrząca się w pięściach, które aż wyrywają się, żeby się zamachnąć. Ta zazdrość, złość i obrzydzenie. Wszystko, co najgorsze. Mimo to on szedł spokojnie do przodu. Głowa wysoko, dłonie lekko spocone, plecy wyprostowane. W myślach kompletny zamęt. Mężczyzna za stolikiem sądowym spojrzał w jego kierunku. Nie miał pojęcia kim jest i dlaczego akurat on podchodzi do mównicy. W tym momencie znów zaczęła się plątanina krzyków i miliona pytań. Jak w przedszkolu. Tylko zamiast mało rozumnych dzieci ciekawych świata są dorośli ludzie, których nikt nie nauczył, jak się zachować. A to nie przychodzi z wiekiem. Jeżeli nikt za dzieciaka tego nie nauczył, oni sami do tego nie dojdą.

— Cisza na sali rozpraw! — wrzasnął, a cicha ‘kurwa’ wymsknęła mu się z ust. Po sekundzie jednak odchrząknął, jakby chciał przeprosić za swój język, a jednak dalej udawać nieświadomego swojego lekkiego błędu. Sędzia spojrzał w stronę złotookiego i przyjrzał mu się. Jednak maska na jego twarzy nie powiedziała mu za wiele. — Proszę ściągnąć kominiarkę, jest Pan na sali rozpraw, a nie napadzie. Pan jest świadkiem? Oskarżycielem? — po tym pytaniu złotooki zsunął kominiarkę z ust i przysunął się bliżej mikrofonu. Jego drżący oddech rozbrzmiał cicho w głośniku.

— Nazywam się Erwin Knuckles. Mam dwadzieścia osiem lat. Jestem właścicielem zakonu, oraz organizacji przestępczej Zakshot.

Ten pewny siebie ton. Czuć było, że długo czekał na to, żeby powiedzieć te słowa. Jak bardzo wyczekiwał dnia, kiedy ludzie znów poznają jego imię. Kiedy przypomni o sobie i że jeszcze mocno stąpa po ziemi. Że jeszcze tutaj jest. Żyje i słucha. Sędzia zmrużył oczy, jakby chciał mu się przyjrzeć, bo nie bardzo wierzy w fakt, że widzi już drugie zmartwychwstanie tego dnia. Erwin Knuckles jest martwy. A przynajmniej był, bo jakimś cudem przed nim stoi i nikomu się to nie wydaje. Oddycha, czuje. Istnieje. Sędzia odchrząknął jeszcze raz i nerwowo rozejrzał się po sali. Tylko jedna osoba wcale nie była zdziwiona, że widzi Knucklesa. Gregory Montanha podszedł do złotookiego i uścisnął jego ramię. Jako jedyny był pewny tego, że Erwin nie jest tu bez powodu. On sam go tu ściągnął. Chciał, żeby Erwin zeznawał, bo tylko on znał prawdę. Całą prawdę. Tą najbardziej bolesną i niewygodną. Tylko on był w stanie powiedzieć, jak naprawdę to wyglądało i gdzie leży największe źródło kłamstwa. Jak łatwo jest manipulować drugim człowiekiem i jak bardzo media, służby i prasa są ze sobą związane, żeby kłamać do samego końca, nie ważne jakie będą tego konsekwencje i ile ludzi przez to ucierpi. A u Knucklesa trzymanie prawdy było, jak chodzenie po śliskim lodzie w złych butach. Jakiś niepewny ruch i komuś powie. Zapomi, że miał to trzymać i nie rozpowiadać. Dlatego to, że dziś powie prawdę było bardziej, niż pewne. Jego niewyparzona gęba chwilami się przydawała. W chwilach takich, jak ta. Kiedy stoi przed oczami ludzi, którzy czują się oszukani.

Erwin odchrząknął delikatnie i poprawił garnitur. Wyglądał spokojniej. Obecność jego anioła stróża, który poprowadzi go za rękę oświetliła mu trochę myśli i już wiedział, że nie musi się bać, póki on stoi po jego prawicy. Sędzia skrzywił się delikatnie, jakby nie w porę mu było tego słuchać. Sprawa prawie dobiegała końca, a słuchanie kolejnego świadka równało się z przedłużaniem sprawy, wypisywaniem nowych zeznań, zmienianiem wyroku. Można było tego uniknąć, ale Gregory uprzedzał sędziego o możliwej wizycie zatajonego świadka. Co prawda w połowie każdy o tym zapomniał i już miał zbierać się do domu, ale widocznie rzeczywistość chciała inaczej i dzisiaj miała być cała odkryta. Do szpiku. Knuckles spojrzał w stronę Gilla, który burzył się i pienił ze złości od momentu, kiedy wszedł na salę i stanął obok niego. Był pewny, że jeszcze chwila, a wyskoczy zza swojego biurka, żeby przyłożyć mu w twarz z kajdanków. I może by tak było, gdyby nie sztab policji, który przytrzymywał go w miejscu. Nie spodziewał się go tutaj, a nawet nie zaczął mówić. Erwin jeszcze nie wyciągnął karty pułapki, a czuł, że wcale nie będzie mu dzisiaj potrzebna, bo reakcja oskarżonego mówi sama za siebie. Coś ukrywa i nie chce, żeby to coś wyszło na jaw. A z Erwinem na mównicy może to nie wyjść. Dlatego panikuje. Dlatego rzuca się, jak pies w klatce. Chce uciec. Znowu. Chce się zaszyć i dalej udawać martwego mimo tego, że już każdy wie o jego przekręcie. Jest już za późno, żeby się wycofać. Za późno, żeby zmienić zeznania. Piasek w klepsydrze opadł. Teraz tylko czekać, aż ktoś znów ją obróci, aby czas leciał dalej, ale na innych zasadach i dzięki innym dłoniom, które ją prowadzą. Gill usiłował wyrwać się z uścisku policjanta, który trzymał go w miejscu. Szarpał się i stękał ze zmęczenia.

— KORUPCJA! TO KŁAMSTWO! NIE WIERZCIE W ŻADNE JEGO SŁOWO! LSPD JEST SKORUMPOWANE, A JA JESTEM TEGO OFIARĄ! TO JEST JAKIŚ ŻART! — były sędzia wykrzykiwał panicznie. Gdyby nie kajdanki, to zacząłby wyrywał sobie włosy z nerwów. Patrzyło się na to, jak na wybuch złości małego dziecka w sklepie. Tupanie nogami, wrzaski, piski. Aż trudno było uwierzyć, że stoi się przed dorosłym mężczyzną, który jakiś czas temu pełnił tak ważną funkcję w urzędzie i dokonywał najważniejszych decyzji, mające ogromnie duże znaczenie i taką niewyobrażalnie niepodważalną siłę. Ogrom siły i władzy. Władzy, którą powierzono, jak widać, siedmioletniemu dziecku bez kręgosłupa moralnego i szacunku do samego siebie. — POŻAŁUJESZ TEGO MONTANHA! TA CAŁA ROZPRAWA, TO CYRK JAKIŚ! CYRK!

Erwin zmarszczył lekko brwi z niezadowolenia. Słuchanie tego irytującego skrzeczenia było co najmniej denne. Gill miał wyjątkowo nieprzyjemny głos. Taki piskliwy i głośny. Zwłaszcza, kiedy nie trzymał nerwów na wodzy. Trudno było go uciszyć, lub coś mu zrobić. Prawnie znał wszystkie luki i zakamarki, więc zawsze znalazłby coś, żeby podpiąć pod to paragraf. Był wręcz nietykalny. Niebezpieczny w swoim fachu i niesamowicie drażniący. Montanha westchnął delikatnie i złapał za kilka spiętych kartek, na których miał wszystkie pytania na jakie chce, żeby Erwin odpowiedział szczerze. Takie oczywiste, ale prowadzące ich do wolności złotookiego. Starannie omawiał je z nim, żeby wiedzieć, jakiej odpowiedzi się spodziewać, i czy będzie wystarczająca dla sądu. Czy pytanie nie zostanie oddalone, a zeznanie odrzucone. Tutaj nie było możliwości na pomyłkę. Trzeba było wszystko dobrze przemyśleć. Wszystko miało się już zaczynać. Zeznania Erwina, pytania i wolność. Sędzia już miał się odezwać, gdy do sali rozpraw wbiegła grupa zamaskowanych mężczyzn z bronią w rękach. Pośród obecnych ludzi zaczęła się panika. Krzyczęli, odsuwali się. Nawet chcieli uciec z sali, ale drzwi były szczelnie zamknięte. Montanha nie był pewny, czy to kolejny wyskok Zakshotu, czy naprawdę coś się dzieje, a zagrożenie jest z nimi w pokoju. Erwin zaś był pewien, że to przekręt Montanhy, żeby coś odjebać. Jednak gdy wzrokiem błądził po Gillu zrozumiał, że to wcale nie jest policjant, który za tym stoi, tylko spokojny, opanowany i uśmiechający się z zadowolenia były sędzia. Śmiał się pod nosem i wyglądał na zbyt zadowolonego. On miał plan, w który Erwin wpadł niemalże idealnie. Jak owca na pożarcie lwu. Siedział w jego klatce i czekał na śmierć.

— Erwin spokojnie… Nie rób gwałtownych ruchów… — Montanha szepnął do niego na ucho, ściskając jego dłoń, ale będąc na celowniku kilku karabinów nie można być spokojnym. Szatyn w głowie miał już jakiś zarys działania. Coś mu świtało. — Panowie… To można rozwiązać łatwo, bez rozlewu krwi, tak? — zaczął, robiąc krok do przodu z rękami w górze. Byli tu zamknięci i trzeba było znaleźć wspólny język. Jednak to nie podziałało. Padły strzały. Ale nie w Erwina. Nawet nie w Montanhę. Nie w ludzi na ławkach, ani policjantów. Trafiły w sędzię, rykoszetem dostali również ludzie obok niego. Krew prysnęła za ścianę za nimi, spływając powoli w dół. Ciała upadły na ziemię z hukiem. W sali zaczęło się robić coraz bardziej gorąco. Następne strzały poszły w policjantów. Ich przestrzelone na wylot zwłoki walały się pod stopami. Kałuża posoki rozlała się na ziemi. Myśli Erwina były w rozsypce. Nie działał zdrowo i na trzeźwo. Widział zagrożenie z którego musi się wydostać, ale przed nim stoi śmierć. To jak proszenie się o kulkę w głowę. Gill wydostał się z kajdanek. Montanha patrzył na Erwina błagalnym wzrokiem, żeby przemyślał swoje ruchy. Żeby nie robił nic pochopnego, bo wie, że może się to skończyć źle. Montanha w porównaniu do Erwina patrzy w przyszłość kilka kroków dalej. Erwin widzi to, co jest teraz, a to, co będzie później, zostawia na ostatnią chwilę. Bardzo dobrze wie, że kiedyś nadejdzie i prawdopodobnie beknie za swoje nieprzemyślane ruchy, ale skoro teraz nie woła jeść, to czemu miałby zwracać na nią uwagę? W panice zawsze działał gwałtownie i Montanha powinien już się tego nauczyć. Powinien wiedzieć, że go nie powstrzyma, bo on i tak zrobi po swojemu. I zrobił.

Kiedy napastnicy rzucili się na niego z rękami, on w panice wbiegł w tłum ludzi, ignorując krzyki policjanta, i skacząc po ławkach zatrzymał się na końcu sali tylko po to, żeby wziąć mały rozbieg i z impetem wbić się ciałem w szklane drzwi. Te roztrzaskały się na tysiące kawałków, kalecząc jego ciało i wpadając pod materiał jego ubrań, żeby przy każdym, najmniejszym ruchu czuł, jak odłamki szkła wbijają się w jego skórę. Krew spływała po jego twarzy i ustach. Metaliczny posmak mało nie doprowadził go do wymiotów. Zbiegając schodami w dół prawie potknął się o kolejne zwłoki, leżące na półpiętrze. I następne, rozciągające się na całej długości korytarza. Gdyby nie wybiegł z sali, to pewnie skończyłby, jak oni. A do tego nie mógł dopuścić. Gdzieś w tle, między swoim głosem w głowie, a krokami, które zbyt głośno odbijały się od wykładziny, usłyszał pisk Gilla i napastników, którzy byli krok za nim. Resztki szkła z dolnych drzwi wbiły mu się w podeszwy. Wybiegając na zewnątrz i ignorując w panice kupkę kolejnych ciał podbiegł do swojego motocykla, który zostawił na parkingu. Zagrożenie było coraz bliżej, a spadające kluczyki na ziemię wcale mu nie ułatwiały sprawy. Spowolniły go na tyle, że strzał wycelowany w jego dłoń, sięgającą po klucze, odstrzelił mu kawałek palca serdecznego. Stłumiony przez zęby krzyk wybrzmiał w jego głowie. Mimo to udało mu się odjechać i złapać lekki dystans. Nie wiedział, gdzie ma się schować. Wszystko wydawało się takie nieracjonalne i zwyczajnie łatwe do odnalezienia. Erwin złapał telefon i starał się wybrać numer do policjanta. Krew rozmazała się po ekranie i wciskała non stop jakieś rzeczy na ekranie.

— KURWA MAĆ! — wrzasnął Knuckles, kiedy śliski od juchy telefon wyślizgnął mu się z rąk i roztrzaskał o drogę kilka metrów wcześniej. Tuż za nim jechał sznur aut. Pierwszą jego myślą gdzie się schować było jego mieszkanie. Jego i Montanhy. Tam może by na spokojnie przemyślał to wszystko. Może i sam Montanha mógłby mu pomóc. Ale kryjówka prysnęła na jego oczach, kiedy przejeżdżając pod Eclipsem zauważył, że jego mieszkanie najzwyczajniej w świecie płonie. — Japierdole. PODPALILI NAM MIESZKANIE. KURWA! Jak ja się teraz Grzechowi wytłumaczę? Zajebie mnie. Jeżeli teraz mnie nie zabiją, to Gregory to zrobi…

Powoli kończyły mu się miejsca w głowie gdzie mógłby się na spokojnie ukryć. Winiarnia, rzeźnik za miastem, jego własna baza, Mount Chiliad. Wszystko wydawało mu się takie płytkie i łatwe do znalezienia. Każdy by tam szukał. Musiał pomyśleć nad czymś trudniejszym. Tylko trudno było skupić się nad czymkolwiek innym, kiedy za sobą ma się kilka karabinów wycelowanych w tył głowy. Erwin wyjeżdżał już poza miasto. Wjechał w las i wymijał sprawnie drzewa, kupując sobie trochę czasu, zanim go dogonią. Szkło, w które wcześniej wbił się całym ciężarem ciała zaczynało dawać o sobie znaki. Erwin krwawił z możliwie każdego miejsca, a małe nacięcia na jego skórze szczypały i piekły w kontakcie z jego potem. Adrenalina, którą poczuł jeszcze w sądzie zaczynała powoli opadać, więc ból był jeszcze bardziej wyczuwalny. Powoli zaczynało do niego dochodzić, że w ciele ma miliony odłamków szkła. Że jest wszędzie pocięty. Że brakuje mu palca serdecznego u lewej dłoni. Sędzia, który miał mu pomóc nie żyje. Ada, która była w to wszystko zamieszana i też znała prawdę nie żyje. Jego i Montanhy mieszkanie jest spalone. Chęci i siły na pozostawanie żywym zaczynały go opuszczać. Był zmęczony tym całym uciekaniem przed czymś, co zawsze go dogoni. Ucieknięcie przed Gillem było niemożliwie. Zawsze go znajdzie. Jakimś cudem jest tam, gdzie on. Jeden krok przed nim. Chowa się i patrzy. Obserwuje każdy krok. Gdyby nie to, że Erwin jedzie 160 kilometrów na godzinę, to nawet teraz czułby, że Gill gdzieś się przy nim chowa. Patrzy mu przez ramię i słucha jego zagmatwanych myśli. Czuje jego nierówny oddech na karku i jak bardzo się go brzydzi. Jak bardzo go kurwa nienawidzi i jak bardzo chciałby napluć na jego grób. Erwin odruchowo spojrzał za siebie. Pusto. Udało mu się… Na teraz. Nie wiadomo, czy nie kryją się po krzakach, albo po prostu nie wyprzedzili go i nie czekają przed nim. Opcji było dużo, ale chwila oddechu i zebrania myśli też się nada. Zwłaszcza teraz. Nie zadzwoni do nikogo. Telefon wypadł mu z rąk jakieś kilkanaście kilometrów wcześniej i nie ma szans, ani sensu, żeby się teraz po niego wracać. Poza tym pewnie jest rozwalony i niezdatny do użytku. Nawet pieniędzy przy sobie nie ma, żeby kupić nowy. Ani karty SIM. Ludzi, żeby pożyczyć telefon, też nie ma. Jest zdany całkowicie na siebie i to, czy ludzie Gilla oszczędzą go jeszcze przez jakąś chwilę. A było to bardziej niż wątpliwe.

— Uspokój się, Erwin… — wymamrotał do siebie, choć sam jego głos sprawiał, że nie czuł się ani trochę spokojniejszy. Wiedział, że się boi. Wiedział, że samemu nie da sobie rady, a jeżeli sprawnie nie ucieknie, to po prostu zginie tu i teraz. Szybciej by się uspokoił, gdyby te słowa padły z ust Montanhy. On zawsze na niego jakoś tak lepiej działał. Na tyle, żeby, w niechęci do słuchania jego paplaniny, zwyczajnie odpuścił i się wyhamował. Teraz, kiedy jedzie między krzakami i drzewami, obolały, pocięty i zakrwawiony nic nie jest w stanie mu pomóc. — Gdzie. Gdzie mogę się schować? — Zadając sobie to pytanie rozejrzał się dookoła, żeby zobaczyć gdzie wyjedzie i gdzie jest. Piach, kurz i Mount Chiliad wyłaniające się z chmury brudu przed jego oczami. Nie jest dobrze.

— Jest, kurwa, chujowo… Nie tak to miało wyglądać! — wrzasnął do siebie, a pył utknął mu w gardle, dusząc go z każdym, nowym oddechem. Wracać się do miasta nie było sensu. Pewnie krążą tu gdzieś dookoła. Zobaczyliby Erwina i pojechali za nim. Może nie wjadą na górę? Może odjadą? — Sam wpakowałeś się w takie zajebiście grząskie gówno, to teraz sam będziesz z niego wychodzić. Nikt ci teraz, Erwinku, rączki nie poda. Bądź dorosły i naucz się odpowiadać za swoje czyny. ŻEBY JESZCZE TE CZYNY BYŁY MOJE. NIE ZABIŁEM TEGO PIERDOLONEGO GILLA. CZEMU TO ZAWSZE MUSZĘ BYĆ JA!? BO JA NIE MAM NIC INNEGO DO ROBOTY, TYLKO ZABIJAĆ SĘDZIÓW.

Powoli dojeżdżał na miejsce. Już widział obserwatorium i te blachy, w których działo się więcej, niż może sobie teraz przypomnieć. Tyle ludzi zginęło i tyle krwi się wylało. Zazwyczaj był tutaj z resztą ekipy. Dzisiaj on sam czuje się jak ofiara mimo tego, że jest tu całkowicie sam. Ale może to ta niepewna samotność sprawia, że czuje się nieswojo i ma wrażenie, że każdy jego krok jest bacznie obserwowany. Przez kogo, skoro jest tutaj całkowicie zdany na siebie i nikt nagle nie wyskoczy zza krzaków? Przynajmniej miał taką nadzieję. Nie w czas mu teraz było walczyć na gołe pięści z kimś, kto szybciej go zastrzeli, niż on zrobi krok do przodu. Erwin zaparkował motocykl gdzieś w dole, żeby nie był zbytnio widoczny i pospiesznie podbiegł do blaszanej chatki. W środku było całkowicie ciemno, mokro, duszno i zimno. Wilgoć czuć już od pierwszych kilku sekund. Zaschnięta krew na ścianach, wyglądająca, jak kwiaty. Poplamione i podeptane kartony na ziemi przyklejały mu się do butów, a małe, podarte kawałki papieru wchodziły mu między podeszwy. W rogu stało małe, kilka razy składane na nowo i rozklekotane krzesełko, na którym pozbawiono głowy wielu ludziom. Niezbyt miłe i przyjazne wspomnienia. Erwin westchnął bezsilnie i przeszukał kieszenie. Na jego szczęście znalazł ledwo zipiącą zapalniczkę w wewnętrznej stronie marynarki. Z jej pomocą udało mu się rozpalić bardzo małe i słabe ognisko w jednej z metalowych beczek. O dziwo w środku było bardzo dużo suchych gazet, które mógł podpalić. Siadając obok beczki skulił się i schował głowę w kolana.

— Przytulnie… Ciepło. Mógłbym tu zostać na dłużej. A jedzenie samo się znajdzie… — wymamrotał sarkastycznie i przymknął powieki. Dźwięk kapania deszczówki na ziemię przyprawiał go o ból głowy.  Gdzieś słyszał ciche popiskiwanie szczurów. Ogień szumiał mu nad uchem. Nigdy nie lubił tego miejsca. Zawsze miał wrażenie, że coś się na niego patrzy zza cienia. Że coś tutaj jest i czeka, aż zaśnie, żeby go zaatakować. Może to przez te wszystkie wspomnienia o ludziach, którzy zginęli tutaj przez niego. Nie z jego rąk, ale na jego zlecenie. Erwin rozejrzał się dookoła, czując na karku zimny powiew wiatru, jakby ktoś za nim stał i oddychał na niego. Tak samo, jak czuł oddech Gilla jadąc tutaj. Ale to raczej nie mogło być możliwe. Jest tutaj sam. Zauważyłby, że coś jest nie tak. Może to paranoja? Może to już to uczucie, kiedy żaden krok nie jest pewny i lepiej siedzieć zamkniętym w domu, niż się wychylać. Może to już ten stan. Kiedy człowiek szaleje, zaczyna wmawiać sobie różne rzeczy i sam siebie zmusza do tego, żeby powoli wyniszczyć swoje ciało od środka. Złotooki wpadł w chwilową panikę. Zerwał się momentalnie z podłogi i trzepotając nerwowo rękami, zaczął tracić oddech. Starał się odwrócić głowę od myśli, że zaraz może zginąć, ale te powracały z jeszcze większą siłą, zmuszając go do panicznego chodzenia dookoła blaszanego pomieszczenia. Powtarzanie sobie, że wszystko będzie dobrze nigdy mu nie pomagało. Zawsze wpędzało go w jeszcze większe zamieszanie i chaos. Niekończący się mętlik. — Kurwa, uspokój się. Jesteś tu sam. Przecież to niemożliwe, że jakimś cudem by cię znaleźli, pojechali za tobą i teraz mieli Ciebie zabić. Pierdolisz kocopoły, sam siebie nakręcasz i teraz nie możesz się uspokoić. Wycisz się, usiądź i będzie git. To jest… Matematycznie niemożliwe, że oni wiedzą gdzie jesteś, kryją się i chcą poczekać, aż zaśniesz, żeby zaatakować i żebyś obudził się przywiązany do krzesła, gdzieś w ciemnym pomieszczeniu, które wcale nie musi być tym pomieszczeniem, tylko po prostu gdzieś cię wywieźli i będą chcieli okupu, a jeżeli go nie dostaną, to ciebie zabiją bez żadnych skrupułów. No albo wcale się nie obudzisz i to będzie ostatnim miejscem, które zobaczysz przed swoją śmiercią… Matematycznie niemożliwe… Japierdole zginę tu. Zginę tutaj sam i nikt mnie nie znajdzie. Zostanę tu i zgniję, jak reszta ludzi, których tu zabiłem. Dołączę do nich. Kurwa, to jest moja karma. To jest moja kara za te wszystkie lata, kiedy zachowywałem się jak zjeb. Nawet nie zdążyłem zadzwonić do Grzesia i powiedzieć, że go nienawidzę całym sercem i najlepiej by było, gdyby nigdy nie kazał mi wracać jako Erwin. ZOSTAŁBYM TYM ZAJEBANYM JIMMYM I PROBLEM Z GŁOWY. GILL IDZIE DO WIĘZIENIA, BO MOJE ZEZNANIA, JAKO ERWIN, BYŁYBY NIEPOTRZEBNE. Jebany w dupe Grzechu. Wiedziałem, że ten człowiek nie ma dobrych pomysłów. Będę go nawiedzać. Straszyć w nocy. Niech mnie, kurwa, sobie zapamięta… AAAAAA!

Wcale nie czuł się lepiej. Wylew słów jeszcze bardziej go podjudzał. Z impetem usiadł na krzesełku. To zatrzeszczało, trzasło i ugięło się pod jego ciężarem. Erwin wrzasnął w gniewie i zmarszczył brwi.

— Co za ciekawy wywód, Erwinie. — usłyszał przed sobą. Jego ciało zesztywniało. Całkowicie zatrzymało się w miejscu i nie ważne, jak bardzo chciał uciekać, nie mógł. Siedział na podłodze w bezruchu i tylko oczy poprowadziły go w stronę głosu. Śnił. Musiał śnić. Na pewno śni. Zaraz się obudzi przed mównicą, kiedy wszystko miało się zacząć i jakoś zmieni bieg historii. Jak w filmach. Bohater cofa się do miejsca, kiedy wszystko się zaczęło i już wie co robić. Co ma powiedzieć. Co sprawiło, że jego historia potoczyła się tak, a nie inaczej. Czy Erwin wiedział? Nie. Ale zawsze można uciekać. Wycofać się i wrócić bezpiecznie do domu. Przeprosić Gregory’ego, że się nie zjawił i wytłumaczyć później w domu całą sytuację. Pewnie z początku by mu nie wierzył, że magicznym cudem cofnął się w czasie i uniknął śmierci, ale Gregory wie, że Erwin czasami ma swoje odpały i może faktycznie tym razem nie kłamie. Skoro wskrzeszenie Kui’a było możliwe, to czemu podróż w czasie nie? — Erwin. Odpływasz. — z jego myśli wyrwało go pstrykanie palcami przed jego twarzą. Odruchowo odepchnął dłoń i zmrużył oczy, żeby dokładniej przyjrzeć się napastnikowi. Chociaż już po głosie wiedział, że przed nim stoi…

— Gill… Nie mało ci? Już wystarczający wpierdol dostałeś w więzieniu. Rozjebałbym cię w tym sądzie gdyby nie to, że nie umiesz brać konsekwencji za własne czyny i gnębisz mnie. Nie tylko mnie! Grzecha też! Bogu ducha winny, w kurwę głupi, ale niewinny policjant. Odpuść, bo widzę, że nie dorosłeś do tego, żeby widzieć błędy w swoich poczynaniach… Zachowujesz się, jak rozwydrzony, wiecznie obrażony dzieciak!

— ZAMKNIJ SIĘ! — Gill warknął i przyłożył złotookiemu z pięści w twarz. Erwin cofnął się do tyłu z bólu i potknął o roztrzaskane krzesełko, tym samym upadając na ziemię, prosto pod nogi sędziego. Mocniejsze kopnięcie w szczękę i głowę skuliło go pod ścianę. Erwin skomlał bezsilnie i klął pod nosem, jakby to miało sprawić, że lepiej się poczuje, a ból zniknie. Wypluwając z ust połamane zęby wytarł wargę z krwi i odkaszlnął zatkane w płucach powietrze, wykrztuszając kolejne kałuże krwi pod buty sędziego, pastwiącego się nad nim, jak nad psem. Kolejne kopnięcia w brzuch i klatkę piersiową przydusiły go. Błagał o pomoc, chociaż żadne słowa nie wydostały się z jego opuchniętych ust. Jedynie niewyraźne mamrotanie i świst. Gdyby nie to, że był kurewsko uparty, to już dawno dałby mu się zabić. Gill dalej prowadził w jego stronę ciosy i kopnięcia, jakby znów poczuł się siedmiolatkiem, który znalazł na ziemi kamień i usiłował wykopać go trochę dalej, by zaraz do niego podbiec i kopnąć po raz kolejny. I kolejny. I kolejny, póki się nie skruszy. Cios za ciosem. Zakrwawiona twarz złotookiego wyglądała mizernie i słabo. Chciał się poddać. Może w taki sposób Gill by go zostawił? Może gdyby zobaczył, że Erwin więcej nie wytrzyma? Sędzia jednak wpatrywał się w niego wzrokiem dzikiej zwierzyny, która będzie nękać ofiarę, póki nie zdechnie. Póki nie wykrztusi z siebie ostatniej kropli krwi. Mimo zmęczenia Gill non stop okładał twarz Knucklesa. Jego kostki u dłoni były rozdarte i zakrwawione. Poszarpane od zębów. Ale on wcale nie miał dosyć. Mógłby tak godzinami. Tylko po to, żeby widzieć, jak bardzo Erwin przez niego cierpi i pewnie żałuje, że kiedykolwiek się przed nim wychylił. — NIC NIE WIESZ! NIC! JESTEŚ ZWYCZAJNYM ŚMIECIEM! CO TY WIESZ O BYCIU DOROSŁYM?! NIC NIE WIESZ! TO TY JESTEŚ DZIECKIEM, KTÓRE ZADARŁO Z NIEWŁAŚCIWYM DOROSŁYM!

Gill złapał Erwina za koszulę i rzucił nim o schody. Kręgosłup złootokiego ugiął się nienaturalnie i strzelił. Erwin wydał z siebie obrzydliwy krzyk, wyginając się. Sprawiał sobie jeszcze większy ból. Ledwo ruszył się z miejsca. Sędzia nachylił się nad nim i kopiąc go w brodę jeszcze bardziej przycisnął go do schodów. Słyszał, jak kości w ciele Erwina wykręcają się i łamią pod jego ciężarem. Zrywając z niego resztki poplamionych ubrań przejechał palcami po wybrzuszeniach na jego skórze. Bardzo dobrze wiedział, że pod powierzchnią mięśni i naczyń jest kupka pokruszonych kości, które proszą się o przebicie się przez warstwę cielesnej powłoki. Łapiąc jedno ramię Erwina wykręcił je w bolesną pozycję. Kość trzasnęła po raz kolejny, a struga krwi popłynęła w dół ciała srebrnowłosego. Wydzierał się z bólu, jego płuca płonęły ze zmęczenia. Łzy pomieszane z krwią i brudem popłynęły po jego policzkach. Czuł, że mdleje z bólu i wykończenia. Że dłużej tak nie podoła. Sędzia spojrzał na niego i posadził na schodach, jak lalkę. Nogi i ramiona wyprostowane, głowa w dół. Oczy puste i zmęczone. Na chwile przestał. Stanął obok i przeczesał palcami poplamione włosy Erwina. Zjechał później na twarz. Gładził jego policzki, chodź wyraz twarzy w żaden sposób nie przypominał przyjaznego uśmiechu. Raczej obrzydzenie i zawiść. Gill spoliczkował złotookiego z całej siły i otrzepał dłoń.

— Chwila przerwy, bo zaraz mi tu wykitujesz, a tego bym nie chciał… Zrobimy tak… POPATRZ NA MNIE, ŚMIECIU, JAK DO CIEBIE MÓWIĘ! — warknął i po raz kolejny skopał Erwina po brzuchu. Z trudem spojrzał na sędzię. Oczy latały mu we wszystkie strony, ani razu nie zatrzymując się na mężczyźnie przed nim. — Jak już mówiłem… Zrobimy tak… — zaczął cicho i spokojnie. — Ja teraz wezmę swój telefon, bo wiem, że ty swój straciłeś, i wyślę fotkę do tego twojego policjancika. Zobaczymy po jakim czasie uda mu się Ciebie znaleźć. Ale… Każde pięć minut zwłoki, to kolejna kość, którą ci złamię. Albo kolejny palec, który ci urżnę. Albo kończyna… W pięćdziesiąt minut stracisz wszystkie palce u rąk. Po kilku godzinach twój marny mąż nie będzie miał po co tu jechać. Najwyżej żeby odebrać zwłoki. Ale mnie już tutaj nie będzie…

— Były… — wyszeptał bezsilnie i splunął kolejnym zębem na bok. — Były mąż…

— Chuj mnie obchodzi, że były. To w takim razie twój marny policjant. Lepiej? Bo już mi zaczynasz znów działać na nerwy.

— Czego ty, kurwa, ode mnie chcesz, co?... Kasy? Ponownej posady sędziego?... Czego…

— Sprawiedliwości…

— To se jeszcze poczekasz…

Słowa Erwina przyprawiały Gilla o ból głowy. Mówił prawdę i to go wkurwiało. Jeżeli zabije Erwina, to poczuje się lepiej, ale na chwilę. Sędzia potrząsnął głową i wyjął telefon. Ustawił kard tak, żeby było widać całego Erwina i zrobił zdjęcie.

— Numer.

— 429416…

Gill ani trochę nie spodziewał się tak szybkiej odpowiedzi. Mimo tego wzruszył ramionami i wysłał wiązankę ze zdjęciem do policjanta. Następnie rzucił z impetem telefonem w Erwina. Urządzenie odbiło się od ciała i roztrzaskało o ziemię. Złotooki wyglądał, jak siedem nieszczęść, a to jeszcze nie był koniec jego cierpienia. Żaden z nich nie odezwał się słowem. Jedyne co było słychać to ich ciężkie oddechy i stękanie z bólu. Gill nerwowo patrzył na swój zegarek, żeby przystąpić do działania bez zwlekania. Liczył sekundy i minuty. Pierwsze pięć minut. Już zastanawiał się, co może złamać albo uciąć, żeby bolało najbardziej, ale żeby jeszcze się nie wykrwawił. Wtedy zabawa nie byłaby taka przyjemna. Wtedy to już wcale nie byłoby zabawy. Raczej kopanie leżącego. Może palec? Kciuk byłby najbardziej rozsądny. Bez kciuka nie da się zrobić większości czynności. A może od razu złamie drugą rękę? I wtedy odetnie palce? Możliwości miał wiele, a maczeta oparta o ścianę błyskała się w świetle ognia. Była trochę duża. Gdyby źle wycelował, to rykoszetem trafi jeszcze drugi palec. Ale na to mówi się już trudno. Erwin w międzyczasie starał się odbiec myślami gdzieś indziej. Wiedział, że policjant nie jest głupi i prędzej, czy później go znajdzie. Tylko pytanie, czy na czas. Czy uda mu się przeżyć do chwili, kiedy wparuje do środka przez metalowe drzwi i go uratuje. Szanse na to były niskie, jak nie zerowe. Samo jechanie tutaj może zająć mu z pół godziny albo lekko ponad. A przecież jeszcze musi ogarnąć, że jest przetrzymywany na Chiliad. Co daje mu około… Godziny. W godzinę zdąży się wykrwawić. A Gill dobrowolnie go nie puści… Nawet niech o tym nie marzy. Oddech sędziego przyspieszył, kiedy powolnym i chwiejącym ruchem sięgnął po ostrze. Pięć minut minęło. Maczeta wędrowała wzdłuż jego ciała, zostawiając za sobą drogę rozciętej skóry, z której po kilku sekundach zaczęła sączyć się krew. Tea zatrzymał się na jego serdecznym palcu u prawej dłoni. Jeszcze jakiś czas temu siedziała na nim złota obrączka, która teraz wisi u jego nadgarstka. Sędzia złapał dłoń Erwina i wyprostował palec serdeczny. Ułożył go prosto na schodku i ugiął resztę. Knuckles nawet nie miał czasu zareagować. Ostrze przebiło się przez jego skórę, ale nie zdołało złamać kości. Kilka podejść i prób wykrzesiło z niego resztki krzyku i płaczu, póki kość nie skruszyła się, a odcięty palec nie upadł na schodek niżej pod jego kolana. Po chwili usta Erwina zatkała brudna szmata. Wepchnięta aż do gardła, żeby jak najbardziej stłumić jego głos. Krew tryskała na wszystkie strony. Łącznie z białą koszulką sędziego. Zasady, to zasady, a w trakcie pozbywania się pierwszego palca minęło kolejne pięć minut, co oznaczało, że Erwin nie dostanie nawet sekundy na zebranie resztek myśli. Gill złapał go za nogę i kilkukrotnie przełamał jego kość piszczelowa o swoje kolano. Złotooki wydarł się w koszulę, ślina spływała w dół jego szczęki. Ostre zakończenia kości przebiły się przez skórę. Erwin, mimo połamanych rąk, złapał się za nogę w bólu. Ta strzeliła raz jeszcze, wyłamując się już całkowicie. Czas mijał. Gill popchnął Knucklesa na schody raz jeszcze. Łapiąc za maczetę przyłożył końcówkę ostrza do jego mostka. Powoli kręcił bronią, wbijając ją tak głęboko, jak pozwoli na to kość. Kiedy już czuł, że się z nią styka złapał mocniej za rączkę i ze spokojem, ale z wielką siłą, jechał w dół, rozcinając jego klatkę piersiową. Mostek, podżebrze, nadbrzusze. Jakby chciał go otworzyć i wyrwać mu wszystkie narządy ze środka. Erwin wyginał kręgosłup w tył samemu wbijając się na ostrze jeszcze głębiej. Nie miał już siły krzyczeć. Miał wrażenie, że im więcej powietrza nabiera w płuca, tym bardziej jego rozcięta skóra rozrywa się coraz dalej. Kolejne kopnięcia. Tym razem w żebra, które złamały się bez żadnego wysiłku. Ciosy stawały się coraz bardziej brutalne i zezwierzęciałe. Całe ciało Knucklesa pokryte było krwią, ranami, nacięciami i siniakami. Dosłowny wrak człowieka. A minęło dopiero dwadzieścia pięć minut.

— Jeszcze się trzymasz, kurwa? Jeszcze dyszysz?... — Gill wypluł z siebie. Nie brzmiał ludzko. Drżący głos, dziwnie wysoki.  — Zaraz mija pół godziny. Połowa. Masz dwie ręce. Wybieraj. Lewa, czy prawa.

Erwin uniósł bezsilnie prawą rękę, bo lewej nie czuł w żadnym stopniu. Była sparaliżowana. Złamana do ostatniej kości. Gill przytaknął i przetarł ostrze o swoją koszulę. Po chwili ustawił je na wysokości łokcia Erwina i bez jakiegokolwiek ostrzeżenia zamachnął się. Kość skruszyła się delikatnie i znów potrzebowała kilku prób, aż połowa jego ramienia opadła obok jego obolałego ciała. Tym razem żaden dźwięk nie wyszedł z ust złotookiego. Nawet najcichsze piśnięcie. Nic. Kompletna cisza. Jakby myślami i duszą być gdzie indziej i tylko jego zmasakrowane ciało było jedyna rzeczą, która trzyma go przy ziemi. Sędzia nie był z tego powodu zadowolony. Chciał, żeby Erwin cierpiał jak najbardziej. Chciał, żeby czuł każdą z jego kar dla niego. Specjalnie dla niego stawał się bardziej brutalny z każdym ciosem. Żeby poczuł na sobie winę. Żeby zrozumiał, co zrobił źle i jak teraz za to spłaca dług. Jak bardzo się pomylił, że właśnie tego dnia ponownie zawitał do miasta i miał czelność pokazać się ludziom jako Erwin, a nie jako Jimmy. Że to on sam zgotował sobie takie piekło. Przecież Gill go ostrzegał, że tak się stanie, jeżeli ktokolwiek dowie się o tym, że Jimmy nie istnieje, a Erwin był tutaj przez cały czas. Nie miał prawa powiedzieć o tym nawet ekipie. Policjantowi, który przyjął go pod jego skrzydła, kiedy jako rekrut z innego miasta, przyjechał na Mission Row i dostał pracę, jako asystent szefa policji już w pierwszy dzień. Starania, żeby Gill się nie dowiedział, że Gregory już wiedział poszły na marne. Skoro Erwin pojawił się jako świadek w sprawie, to znaczy, że Gregory musiał się o tym dowiedzieć od niego. Jak inaczej wiedziałby, że Knuckles jednak żyje i jest w mieście? Gdyby tylko się posłuchał, to może teraz oboje nie byliby w tak chorej sytuacji. Może nikt nie musiałby już umierać. Gill warknął pod nosem i ponownie złapał mocniej za rączke broni. Obrócił ją tak, żeby ostra część skierowana była od ciała Erwina. Cios za ciosem. Metal kruszył resztki żeber i mostka.

— Czujesz to, Erwin? CZUJESZ TO, KURWA? POWIEDZ, ŻE CZUJESZ. POWIEDZ, JAK BARDZO CIĘ TO BOLI I JAK BARDZO ŻAŁUJESZ SWOICH CZYNÓW. POWIEDZ TO! — wykrzyczał w szale i złości. Nawet nie zauważył, kiedy sztywne ciało Erwina zsunęło się w dół po schodach. Dalej żył. Oddychał. Czuł. Czuł wszystko. Zbyt dokładnie. — Tyle spraw ci ułatwiałem… Tak szedłem na rękę… Pomagałem… I TY MI SIĘ TAK ODWDZIĘCZASZ?! KNUJĄC ZA MOIMI PLECAMI?! MONTANHA TEŻ ZA TO ODPOWIE!

Erwin, słysząc nazwisko policjanta, odwrócił wzrok i wykrztusił z siebie ostatnie krople łez. Odpłynął myślami. Gdzieś daleko widział, jak Gregory wpada do blaszaka i rozgląda się dookoła. Gdy jego oczy lądują na wynaturzonym sędzi, jego myśli obejmuje gniew i obrzydzenie. Jakby zobaczył coś, co niszczyło jego życie przez tyle lat i dopiero teraz udaje mu się to złapać na gorącym uczynku. Policjant wyjął broń i przyłożył Gillowi z rękojeści w tył głowy. Okładał go pięściami po twarzy i krzyczał w złości. Nie przestawał. Po prostu siedział i bił. Jakby nie kończyły mu się siły. Cios, cios, cios. Tea nawet nie próbował się bronić. Nie mógł. Montanha przyciskał jego ręce do ziemi kolanami na tyle mocno, że czuł, jak ścięgna powoli puszczają i łokcie łamią się pod jego ciężarem.

— NIE BĘDZIESZ MI, KURWO, MĘŻA KRZYWDZIĆ.

Policjant w desperacji przeładował broń i nie czekając na nic strzelił kilka razy w jego podbródek. Kule przeszły na wylot, tworząc kilka dziur w jego kości ciemieniowej. Jedna obok drugiej. Gregory chwilę patrzył na rozstrzelane przez niego zwłoki. Wzrok biegał gdzieś po pomieszczeniu. Zatrzymał się na cieniu w rogu. Nie wiedział, co to jest. Wyglądało, jak kupa mięsa, kości i krwi. Dopiero gdy wzrok przyzwyczaił się do panującej tam dziwnej ciemności zrozumiał, że przyjechał za późno. W ostatnich chwilach Erwin zrozumiał, że to wcale nie była jego wyobraźnia. Gregory klęczał przed nim ze łzami w oczach i delikatnie gładził jego pocięte policzki. Tak delikatnie, jakby dotykał piórka. Czegoś tak łatwego do zniszczenia. Płakał, jak małe dziecko. Łkał z bólem w sercu. Starał się jeszcze przywrócić go do życia, ale każda jego część ciała była na wyciągnięcie ręki. W panice zaczął całować jego zimne i krwiste usta, wmawiając sobie, że jeszcze jest nadzieja. Że jeszcze nie jest za późno. Że da się go uratować.

— Erwin, wstawaj… Erwin, proszę… Chodź, idziemy do domu… Chcę wrócić z Tobą do domu… Erwin, błagam… Wstań i nie rób sobie żartów… Chcę wrócić do naszego domu… — policjant krztusił się łzami i przysuwał się jeszcze bardziej do opartych o ścianę zwłok. Wyglądał, jak małe, przestraszone dziecko, które potrzebuje ciepła swojej matki. Oparł głowę o jego wybebeszony brzuch i skulił się w jego nogach. Nie ruszył się nawet na chwilę. Nie obchodziło go to, że poplami się krwią. Nie obchodziło go to, że musi wrócić na komendę i się z tego wytłumaczyć. Teraz był on i ktoś, kogo kiedyś nazywał mężem. — Erwin… Erwin, chodźmy do domu… Obiecuję, że będę lepszym mężem… Obiecuję, że już nigdy na Ciebie nie nakrzyczę… Obiecuję, że dam ci wszystko, czego tylko chcesz. Jedno słowo… Tylko wstań i powiedz, że wszystko jest dobrze… Błagam… Wróć do mnie…

Pod budynkiem DOJ’u znów zbierała się chmara ludzi. Tym razem było spokojniej. O wiele spokojniej. Nikt nie krzyczał. Nikt się nie przepychał. Każdy stał w miejscu z opuszczoną głową. Cali na czarno. Wśród nich był policjant, który z obrączką na palcu i kwiatem w dłoni słuchał słów sędziego, gdy ten czytał wyrok.

— Dnia 28.01.2024 departament sprawiedliwości Los Santos oczyszcza Erwina Knucklesa ze wszystkich zarzutów, tym samym uniewinniając go pośmiertnie z morderstwa byłego sędziego głównego Gilla Tea.

➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵
Soyek wrócił z totalnym gównem co zajęło mu kilka dni pracy xDDD Wyszedłem z wprawy kochani. Klasycznie zapraszam na mojego insta 33soyek. Snapchata s0yek . Twittera ItzSoyekHun i mojego discorda soyek

7384 słowa

~Soyek
➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵➵

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro