14. Kodeks Szeherezady

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Real Alcázar de Madrid, listopad 1683

Żałobność listopada pomieszana z niepewnością ostatnich tygodni stworzyła zabójczy roztwór zdolny podprowadzić Carlosa niebezpiecznie blisko ramion kostuchy. Początkowo wszyscy wzruszyli ramionami nad jego stanem, każdego dnia od swoich narodzin wyglądał przecież, jakby wybierał się na tamten świat, a w znajdowaniu się na łożu śmierci miał więcej doświadczenia niż w aktywnościach łoża małżeńskiego. Zaczęło się jak zawsze niewinnie, od kataru, który to odciął płuca od pożywnego powietrza i przegalopował w nieznośne migreny. Potem wśród notatek medyków zagościł ból w stawach oraz ucisk w klatce piersiowej. Nim ktokolwiek się obejrzał, król leżał w malignie, mając sobie za towarzyszy przede wszystkim nadmiar potu i buchające z ciała gorąco.

Marie Louise bała się nie tylko o życie męża, ale też o swoje własne. Płonące na Plaza Mayor stosy zdawały się jedynie soplami lodu w porównaniu z ognistymi spojrzeniami rozwścieczonego dworu, które spoczywały na niej za każdym razem, gdy odważyła się wyściubić nos z komnaty. Odczuła więc niewysłowioną ulgę, kiedy umieszczono ją na stałe w apartamentach Jego Wysokości w nadziei, że obecność umiłowanej małżonki okaże się remedium na jego chorobę. Złożenie w ofierze przynajmniej gwarantowało spokój, a i potwór, któremu ją przeznaczono, był mniej okrutny od większości ludzi.

Pozostawić Carlosa na pastwę kapryśnego losu wydawało się Marie niepodobieństwem, toteż spędzała długie godziny, rzeźbiąc strumieniem myśli coraz to nowe opowieści. Co ciekawsze z nich snuła małżonkowi: o Faramondzie, Chlodwigu i Bestii Morskiej, wszystkie zasłyszane niegdyś od Louisa XIV, któremu z kolei czytał je niezmordowanie Pierre La Porte z wysłużonego egzemplarza Histoire de France Mézerayego. Przypominając sobie niektóre detale jedynie mgliście, Mademoiselle d'Orléans bezlitośnie sprofanowała większość dat i niemal uczyniła z nieszczęsnego Chlodwiga tytułową Bestię Morską. Szczególnie upodobała sobie jednak historie o Królach Gnuśnych, którym się nie chciało rządzić. Na tyle oburzały one bowiem chorego, że aż mu się chwilami odechciewało chorować.

— Być w pełni władz umysłowych i nie panować. Mieć względną pewność trwałości życia i nie korzystać z czasu... — powtarzał pomiędzy atakami kaszlu. — Tyle można by jeszcze zrobić, tyle zrobić... Trzeba mi czym prędzej wstać, trzeba koniecznie!

— Jak spadnie gorączka, przejdziemy się do królowej matki i dowiemy, co nowego planują validos. Pomodlimy się w kaplicy, dojrzymy każdego kwiatu w ogrodzie, pozdrowimy winorośle w Argandzie del Rey, pojeździmy konno. Zrobimy razem wszystko, na co będziesz miał ochotę. Tylko wyzdrowiej — obiecywała każdej nocy słonecznym głosem, po czym zapominała o tych słowach, nim przejaśniało się niebo.

Jedwabnymi nitkami myśli przędła już wtedy pogodne sceny, które rozgrywać się miały w Saint-Cloud u boku ojca. Najpierw fasadę pałacu, niewyraźną, nieśmiało spoglądającą zza chmur, bez większych detali. Potem trochę zieleni, drzewa, krzewy — takie same jak wszędzie (ogród jaki jest, każdy widzi). Ścieżki wijące się znajomymi labiryntami od tej fontanny z Neptunem, co to tam zawsze była albo nie było jej nigdy. Parę posągów, obelisków czy innych szarlatanów stojących nad rzeką, która równie dobrze mogła być jeziorem. I tak oto Saint-Cloud migotało na tkaninie wspomnień pod postacią krwawej miazgi, tyle się bowiem razy Marie Louise ukłuła w palce podczas tej sentymentalnej podróży, że należało prząść od nowa.

Co noc zbliżała się do okna z zapaloną świecą, by postawić ją na parapecie i dać ojcu znać, iż nadeszła pora ucieczki. Czasem gubiła się jednak wśród ślepych zaułków prostej drogi, innym razem ogień sam uciekał od niej lekko przypalonym aromatem wosku. Raz nawet, spojrzawszy na spokojnie śpiącego męża, zgasiła płomień zbłąkaną łzą. Niezależnie jaką obierała strategię, Mademoiselle d'Orléans zawsze kończyła w absolutnej ciemności zdobionej oparami dymu, jak zjawa.

Aż któryś poranek wniósł nagle do komnaty króla zapach świeżo zerwanych kwiatów. Wraz z nadchodzącą Marie Louise przeradzał się on stopniowo w szykowną woń francuskich perfum, która ostatecznie zdołała rozbudzić Carlosa na tyle, że otworzył oczy. Jaśmin, pomarańcza i nutka mimozy, rozpoznałby tę mieszankę wśród setek podobnych.

— Dobry sobie Jaśnie Pan wybrał moment na chorobę. Proszę tylko spojrzeć, jak pysznie kwitną jeszcze o tej porze złociste chryzantemy — oświadczyła z dumą w głosie, prezentując przed nim obfitość słonecznych bukietów. Naraz i bez uprzedzenia przyniosła do jego melancholijnego sanktuarium maligny najprawdziwszą Hiszpanię.

Z jej rozgrzanych, zarumienionych z wysiłku policzków odparowywały nieśpiesznie kropelki deszczu, którymi błyskały także delikatne płatki kwiatów. W dotyku skóra Marie okazała się równie jedwabista, podobnie jak wargi całujące małżonka z pewną ujmującą nieśmiałością.

— Zmokłaś — zauważył Carlos, wplótłszy palce w wilgotne, falowane włosy.

Promienisty śmiech, który wydobył się z jej ust, kontrastował z kruczoczarną, ponurą burzą okalającą twarz.

— Było warto zmoknąć, to przecież moje ulubione kwiaty. Nie pamiętasz?

Pamiętał. Wszystko, co tyczyło się żony, zapisywał w sercu z pieczołowitością analfabety. Kąt, pod jakim wstęgi światła padały na jej kości policzkowe o poranku. Sposób, w jaki stawiała stopy pod kaskadami ciężkich spódnic. Długość każdej rzęsy w upojnym wachlarzu jej oczu. Tytuły książek odkładanych przez nią na półkę. W którą stronę i ile razy lubiła mieszać łyżeczką w filiżance gorącej czekolady. Jak kreśliła którym piórem poszczególne litery i łączyła je ze sobą kaligraficznie w wyrazy. Znał ją lepiej, niż ona znała siebie. Jakże mógłby zatem nie wiedzieć, które kwiaty lubiła najbardziej?

Może to i lepiej, że Marie Louise nie zdawała sobie sprawy z bezkresnego oceanu informacji falującego spokojnie po umyśle męża. Któż zdołałby ją wówczas przekonać, że Carlos, z tą całą swoją imponującą przenikliwością, potrafił widzieć w niej tylko piękno?

— A gdzie się podziała rubinowa wstążeczka? — zapytał przytomnie, głaszcząc jej wilgotne, potargane włosy.

Mademoiselle d'Orléans podetknęła mu pod nos jeden ze złotych bukietów z takim entuzjazmem, że prawie trzepnęła go nim w twarz. Król ledwo zapanował nad odruchem hałaśliwego kichnięcia, zdolnego zatrząść niebem i ziemią.

— Tutaj — wyjaśniła, wskazując na jedwabną kokardkę dzierżącą pęk zgniłozielonych łodyg. — Jak tylko wyzdrowiejesz, wstaniesz i o własnych siłach przyniesiesz ją do moich komnat. Wiesz, jak bardzo lubię tę wstążkę.

— Czuję, że byłbym w stanie zrobić to nawet teraz, tak wielką uczyniłaś mi radość.

Chryzantemy przyfrunęły do jego dłoni niezgrabnym, bażancim lotem. Carlos przeniósł się wspomnieniami na tamtą wyspę na granicy dwóch światów, gdzie kilka kobiecych dusz zostało kiedyś po jednej stronie, podczas gdy opuszczone przez nie ciała popłynęły z weneckim uporem na drugi brzeg. Tam, gdzie na niebie szybowały zerwane jakimś tajemniczym przestrachem złoto-rubinowo-zgniłozielone ptaki, błąkała się garstka bezpańskich duchów. W tym duch tej Marie Louise, o której nie wiedział nic i której nie znał wcale.

Nikt nigdy wcześniej nie podarował mu kwiatów, spodziewał się raczej otrzymać je od korowodu żałobników na niedalekim pogrzebie, uśmiechnął się więc szeroko i całkiem żywo jak na swój stan. Z braku odpowiednich słów pocałował małżonkę, nie zważając zanadto na bijący od niej zwyczajowo odór nalewki z opium ani osobliwy posmak mieszanki ziół na płodność, którą damy dworu napychały jej niechętne usta. Kochał ją, nawet jeśli gdzieś po drodze do Madrytu zgubiła duszę, zastępując ją nędznym, pijackim odlewem z laudanum.

— Zagrzej się trochę ze mną, bo i ty zachorujesz od tej wilgoci. Skoro tyle żeś narwała tego naszego umiłowanego zielska, musiałaś się nieźle wyziębić i zadyszeć jednocześnie. A to niezdrowe.

Zmarszczyła podejrzliwie brwi, po czym uniosła je z niewieścią zalotnością. Według Carlosa miała coś w sobie z mauryjskich księżniczek: wyraźną, niemal sarnią obwódkę oczu, wargi o kolorze i słodyczy granatu, włosy spływające falami egipskich nocy. Jedynie odcień jej skóry, niegdyś porcelanowy, błyszczał wówczas bladością godną trupa.

— Ależ to byłoby wbrew naukom Szeherezady — zażartowała, zsuwając się z łoża. — Nie można tak!

Sfrunęła na równe nogi. Podreptała czym prędzej w stronę niedbale rzuconego na krzesło płaszcza. Ociekał wodą, gdzieniegdzie przykleiły się do niego trawiastozielone ornamenty natury, a tuż pod nim na glebie z drewnianego parkietu formowało się urokliwe jezioro. Marie Louise wdepnęła w nie z grymasem niezadowolenia, zanurzyła rękę w kieszeni okrycia i wkrótce wyłowiła maleńką buteleczkę z proszkiem. Parę razy zastukała paznokciem o szkło, wsypała ten wróżkowy pyłek do filiżanki z wystygłą czekoladą i, uśmiechając się rozbrajająco znad porcelany, wypiła całość duszkiem.

— Ciepłe też dobrze ci zrobi, jeśli koniecznie nie chcesz znaleźć się w ramionach męża — przyznał Carlos, próbując nie zatrzymywać myśli na grzesznych przyjemnościach.

Gdy oczy zaszły już Marie delikatną, prawie niezauważalną mgiełką, przysiadła na powrót na krawędzi posłania. Zrzuciła z ramion peniuar z lekkością równą tej, z jaką strąca się ze skóry puszyste piórko. Sunąc palcami po tulącej się do jej sylwetki koszuli, wymamrotała eterycznym głosem:

— W tym miałabym się z tobą rozgrzewać pod pierzyną czy bez tego?

Przechyliła na bok swoją śliczną główkę, jakby naprawdę głęboko zastanawiała się nad dopiero zadanym pytaniem. Jednocześnie Carlos wiedział, że iskierki jej myśli skakały w bezmyślnej próżni. Prawdziwie dumająca nad czymś Marie Louise musiałaby przecież skierować wzrok lekko do góry i w prawo, a intensywność, z jaką chłonął jej prześwitujące pod koszulą ciało, doprowadzałaby ją wówczas do szału.

— Co się zdjęło, zawsze można włożyć z powrotem — skwitował, scałowując z szyi i piersi żony rozsypane refleksy rannego słońca. — Chociaż nie zawsze warto.

Spojrzała beznamiętnie przez okno. Mleczno-mżącą pogodę przegnały porywy południowego wiatru. Zanim się obejrzała, Carlos ściągnął z niej koszulę, która następnie poszybowała w powietrze, jakby i ją niósł jakiś tajemniczy wicher.

— A więc tak... Jesteś już, jak mniemam, całkiem zdrów.

— Znasz mnie, nigdy nie jestem całkiem zdrów — odparł dość jak na siebie ponuro. I być nie mogę, bo chyba mnie tak bardzo nie kochasz.

Tego nie powiedział. W samą porę objął usta Marie Louise swoimi spragnionymi miłości wargami — płynna czekolada obsypana bezsmakowym pudrem słodkiego snu. To dlatego wiotczała w jego uścisku jak szmaciana laleczka. Na człowieka zakochanego można jednak zawsze liczyć, że błyśnie jakimś idiotyzmem, którym wszystko sobie po swojemu wytłumaczy, i Carlos w tej kwestii bynajmniej nie zawiódł.

Potem zabawił przez dłuższą chwilę między jej udami. Mademoiselle d'Orléans zakreślała promienistą dłonią szerokie łuki od wschodu do zachodu, układając świetlistą mozaikę na nagim ciele według własnego uznania. Rubinowe wstążki światła, które ukradły ten wymowny kolor od aksamitnych zasłon, wiły się w leniwym menuecie pod jej palcami. Na tyle odpłynęła już od jawy, że odruchowo zaczęła pleść z nich warkocz.

— Czasami mam wrażenie, że cię ze mną nie ma, kiedy się kochamy.

Ce n'est qu'une impression, mon cher [1] — wyjaśniła, targając strunami słonecznej harfy. — Wrażenie ulatuje od razu, gdy zmieni się pogoda.

Śladem wrażenia, Carlos uleciał ku Marie Louise. Odgarnął jej z twarzy kilka kosmyków włosów pełnym czułości gestem. Zmrużyła oczy, trochę z senności, a trochę z przyjemności, o którą przyprawiał ją dotyk męża. Z biegiem lat odkryła, że był przednim kochankiem, jeśli zrzekło się uprzednio wzroku, oraz kochankiem doskonałym, jeśli napełniło się fontannę ciała mieszanką laudanum, środka nasennego, mętnych ziół i paroma kielichami wina. Po takiej ofierze złożonej zmysłom można już było bez przeszkód formować sobie wyobraźnią dowolnego bel ami lub dowolną belle amie w miejsce poczciwego El Hechizado.

— Wolałbym wiedzieć, gdzie tak rozkosznie błądzisz myślami. Bynajmniej nie po to, aby ci tę rozkosz błądzenia odbierać, ale żeby móc do ciebie dołączyć... Gdziekolwiek jesteś, musi być tam naprawdę pięknie.

Zaśmiała się szczerze. Owszem, było. W narkotycznych marzeniach zawsze jest pięknie. Rozpalone słońce nie kala opalenizną jaśniepańskiej skóry, kochankowie rodzą się ze słonej świeżości morskiej piany, każdy dotyk pieści jak drobne ziarenka piasku wędrujące subtelnie w ramionach bryzy.

— Przy tobie. Jestem przy tobie — wyszemrała z wymalowanym na twarzy wyrazem błogości, w którą nie sposób było nie uwierzyć. — I to przy tobie chcę zostać.

Tkliwy, chryzantemowy uśmiech, jaki natychmiast podarował jej w podzięce Carlos, obudził w Marie jakieś tchnienie, o którego obecności nie miała wcześniej pojęcia. Wtulając się w jego piękną, półsenną sylwetkę, ułożyła się wygodnie w mglistych, jeszcze wilgotnych od nocy woalach brzasku. Potem faktycznie lunął deszcz, cała powódź deszczów, ale pamięć o tym, co działo się później, odebrał jej pyłek spokojnego snu. Kiedy wszystkie dobre wróżki, matki chrzestne i inne baśniowe stworzenia odwracają się od księżniczek plecami, trzeba im uciekać się do mniej magicznych metod.

Gabrieli Álvarez daleko było do królewny, a mimo to do niej także nie zawitała nigdy żadna dobra wróżka. W przeciwieństwie do Marie Louise żyła jednak w błędnym i wyjątkowo niebezpiecznym przeświadczeniu, że było inaczej.


Tuż przed świtem wyszła do zachodniej części ogrodu. Jak zawsze zabrała mnie ze sobą. Nazbierała kwiatów (złotych chryzantem) w ilościach przekraczających ludzkie wyobrażenie. Stąd też obecność francuskich dziwadeł przy naszym boku — trzeba jej było tragarzy. Zwykle trzymają się z tyłu i nie przeszkadzają w moim zadaniu. Na szczęście udało mi się szepnąć jej słówko na osobności i umówić się z nią na wieczór. Lepiej żeby nie błąkał się wtedy zbyt duży tłum w pobliżu cuartos bajos [2], bo jeszcze nie przyjdzie.

Ranek i popołudnie spędziła z królem. Najjaśniejszy Pan czuje się już wyśmienicie, co tylko potwierdziły dochodzące z jego pokoi śmiechy i jednoznacznie świadczące odgłosy. Nie ustają w próbach i modlitwach, dodatkowo ciągle podaje się jej zalecone przez medyków zioła. Terranova wymyśliła sobie, że będzie karmić ją ponadto środkami nasennymi, żeby cały proces stał się dla niej bardziej znośny. Założę się, iż księżna nie zająknęła się Wam o tym ani słowem, ostatnio prowadzi bowiem dwór wedle swoich własnych upodobań. Jeżeli potępiacie te nowe praktyki, niezwłocznie polecę położyć im kres.

Tak jak prosiłyście, gdy tylko otrzyma odpowiedź od księcia d'Harcourt lub hrabiego de Villars, trafi ona najpierw prosto w Wasze ręce. Odkąd napisała Liselotte von der Pfalz, nie przysyłano z Wersalu żadnych listów wartych Waszej uwagi, a otwierałam wszystkie. Szkoda było Was kłopotać bzdurnymi relacjami od Wielkiego Delfina — oprócz mnie nikt ich nie czytał, nawet sama adresatka. Na próżno doszukiwać się w nich zalążka jakiegoś uczucia.

Sprawa z orleańskim Monsieur ani drgnie. Oczy i uszy pozostawiam zwyczajowo szeroko otwarte.


Gabriela zaczęła ozdabiać raport wyszukanym inicjałem. Po upływie kilku minut pierwsza litera śpiewała już skowronkami, pachniała stokrotkami i gdzieniegdzie kłuła skórę wystającymi z róż kolcami. Tak, stokrotki zdecydowanie potrafiły rozpromienić doñę Marianę. Od tamtej chwili miały przypominać jej nie tylko o pierworodnej Margaricie, ale też o przybranej córce, kochającej ją wcale nie mniej Gabrieli.

Być może takie artystyczne ekscesy były trochę dziecinne, ale pani Álvarez nie znała wielu osób, które mogłyby z łatwością sfałszować podobnie namalowaną wiadomość. Od niechcenia dorysowała więc jeszcze parę winnych pnączy, heliotropicznie wspinających się wśród kwaśnych owoców jej zdrady wobec Marie Louise.

Aż nagle mokrawe zawijasy z atramentu, wcześniej oświetlane tylko jedną świecą przy biurku, zajaśniały w blasku drugiego płomienia. Mademoiselle d'Orléans przemierzała komnatę przyjaciółki cichutkim, zwiewnym krokiem, jakby unosiła się w powietrzu. Jak zawsze najpierw rzuciła okiem na obrazy, nad którymi pracowała ostatnio Gabriela, a dopiero potem obdarzyła ją powitalnym uśmiechem.

— Nie zgadniesz, na kogo wpadłam po drodze — zachichotała, krążąc od sztalugi do sztalugi ognistym slalomem. — Na twojego syna. Nie mówiłaś mi, że ma już całe trzynaście lat. Cóż za szarmancki z niego młodzieniec!

Dłoń pani Álvarez zerwała się nerwowo w stronę notatki pisanej do doñy Mariany, ale zastygła w połowie drogi. Płynąca bystrym, wartkim strumieniem świadomość upływającego czasu zmroziła ją swoim krystalicznym chłodem.

— Trzynaście... Tak, to prawda, Fernando urodził się tuż po moich osiemnastych urodzinach, musi więc mieć trzynaście lat — wymamrotała. — A niech to, łobuz jeden, kazałam mu siedzieć w Toledo aż do wiosny! Jak Boga kocham, będzie wracał przez te błota! Podróży mu się zachciało!

Marie Louise stała w rubinowej smudze zachodzącego słońca z kieliszkiem rubinowego wina w dłoni, oglądając rubinowy obraz. Śmiała się to do Gabrieli, to do olejnej niewiasty ze zawiązanymi wstążką oczami. Tak rubinowej ulewy ściekającej rubinowymi strużkami po rubinowej sylwetce kobiety nie namalowałby sam rubinowy Bóg.

— Czy Fernando jest podobny do ojca? Do tej wścibskiej gnidy, która była swego czasu bardzo ciekawa, jak wygląda od spodu rozpędzony powóz? — zapytała królowa, odkleiwszy się od płótna.

Jej falujący cień płynął powoli wraz z ciepłem świecy w stronę señory Álvarez, która otrzeźwiała na tyle, by przynajmniej włożyć liścik w stertę starych szkiców.

— Nie jestem pewna...

— Może to i lepiej, że nie pamiętasz Athanasiusa.

— Ależ pamiętam! Każdy zrodzony spod mojego pędzla diabeł nosi jego twarz. Jak wygląda moje własne dziecko, oto czego sobie nie przypominam... Odkąd wróciłam z Londynu, całym moim życiem stał się ten pałac.

— Cóż za oddanie. Madame Étiquette, on dirait...[3] Też łupie cię czasem w krzyżu? Bije ci mocniej serce na widok damy stojącej w oknie? — zapytała żartobliwie orleańska księżniczka, próbując rozładować napięcie.

— Zdarza się, chociaż tak bezczelnie pognać serce może mi tylko jedna dama.

Wiecznie drżące dłonie Marie Louise spoczęły na ramionach Gabrieli. Każdy dotyk tych chłodnych, rozdygotanych palców, powiew rozleniwionego w płucach powietrza i głębsze spojrzenie zamglonych oczu pozostawiały na jej skórze palące ślady podniecenia.

— Jestem pewna, że i ona się w tobie kocha... Niewątpliwie zaprzedałaby duszę diabłu, aby jeszcze raz tak beztrosko, tak namiętnie zatańczyć z tobą w Argandzie del Rey. Pozwolić temu tańcowi poprowadzić się w niebezpieczne krainy, nie myśleć o niczym, nikogo się nie bać, bezgranicznie zatracić się w tym rozkosznie wirującym świecie... Ale prawdziwy świat jest nieruchomy, to tylko my wirujemy. To my pogrążamy się we własnej ślepocie. Prawdziwy świat stoi i płacze rubinowymi łzami.

Pani Álvarez nie potrafiła odpędzić się od wrażenia, że olejna niewiasta przewiercała ją wzrokiem przez płótno i jedwabną opaskę ze wstążki. Mimo że nigdy nie namalowała jej oczu, wiedziała, że musiały być podobne do oczu Marie Louise — sarnie, z ciemnymi tęczówkami i zwężonymi laudanum źrenicami. Że też ją podkusiło, by stworzyć takiego potwora!

— Cóż więc powstrzymuje cię przed transakcją z szatanem? Ja sprzedałam mu swoją duszę i jak dotąd całkiem cenię sobie jego usługi. Przyniósł mi więcej dobrego niż niejeden święty, a już na pewno więcej niż niejeden inkwizytor. — Gabriela parsknęła szyderczym śmiechem. — Kiedyś wierzyłam we wszystkich Bogów. Modliłam się do tych wszystkich Bogów, którzy mnie opuścili. Dzisiaj modlę się już tylko do siebie. I ty też powinnaś.

Mademoiselle d'Orléans patrzyła, jak palce przyjaciółki przesuwały się po zdobionej rękojeści nożyka do owoców. Jak płynnie śledziły wszystkie wgłębienia i z gracją wspinały się z powrotem na płaską powierzchnię, wydając przy tym ząbkowany odgłos. Góra-dół, góra-dół, w hipnotycznej, nieustannej wędrówce naprzód.

— Gdybym zaczęła się do siebie modlić, usłyszałabym, iż trzeba mi stąd czym prędzej wyjechać. To prawda, marzyłam o tym przez ostatnie cztery lata, ale niedawno zrozumiałam wreszcie, że to niemożliwe.

Chrobot ustał. Zastąpił go brzęk metalu, kiedy pani Álvarez upuściła nożyk na stół, pochyliła się nad królową i wycedziła przez zęby:

— Twoje problemy w Hiszpanii nie mogą być rozwiązane, Marie.

— Wiem. Mimo wszystko zostanę. Możesz przekazać to mojemu ojcu. Jestem wdzięczna i tobie, i jemu za to, ile dla mnie zaryzykowaliście. Mam nadzieję, że Jego Książęca Mość wróci bezpiecznie do domu, a ty nie wypadniesz z łask doñy Mariany.

Gabriela wstrzymała oddech. Początkowo chciała gorąco wszystkiemu zaprzeczyć, ale prędko pojęła bezcelowość swoich zamiarów. To przecież ona zabrała Marie Louise tamtego dnia do Argandy del Rey i to ona sprawowała pieczę nad jej korespondencją.

— Dlaczego tak się upierasz? Nie masz pojęcia, na co skazujesz siebie i... na co skazujesz mnie — odrzekła łamiącym się głosem. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz brzmiała równie bezsilnie.

— Widziałam na francuskim dworze wiele gwiazd, które nagle runęły z hukiem. Z biegiem lat nauczyłam się zauważać, jak stopniowo każdego dnia zbliżały się do ziemi. Zupełnie jak płonące, rubinowe słońca pozostawiające po sobie jedwabne wstęgi... Wiem, że zaczynam tracić wszystko. I wiem też, że nic nie można już z tym zrobić. Chyba jakaś część mnie wiedziała to od zawsze, dlatego też lubiła tę wstążkę.

Ciemność nocy otuliła aksamitnym płaszczem blask wędrujących po sklepieniu gwiazd. W tym rozmigotaną śmiechem Marie Louise, która płynęła czarnym hiszpańskim niebem Alcázaru do komnaty króla.

Czyż nie ślubowała mu, że go nie opuści aż do śmierci? Było jeszcze tyle historii, które należało wygrać szklanymi strunami słów.

Tysiąc i jedna noc to za krótko dla sułtana i Szeherezady.


[1] Ce n'est qu'une impression, mon cher. – To tylko wrażenie, mój drogi.

[2] Cuartos bajos de verano – dolne pokoje letnie w Madryckim Alcázarze. Wchodziły w skład apartamentów króla i królowej. Za panowania Filipa IV odnowiono je w taki sposób, by można było spędzać w nich cały rok. Sklepienia w komnatach króla zdobiły freski przedstawiające Noc i Świt.

[3] Madame Étiquette, on dirait – Madame Étiquette, można by pomyśleć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro