2. Złocisty i chryzantemowy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Droga powrotna dłużyła się Carlosowi niesamowicie. Działo się tak przez nieobecność Gabrieli w jego karocy. Nie miał komu dyktować pamiętnika ani z kim grać w karty, gdyż matka nie przepadała za tak grzesznymi, jej zdaniem, rozrywkami. Pani Álvarez jechała tuż za nimi, towarzyszyła bowiem w powozie przyszłej małżonce władcy i jej francuskim dwórkom. Carlosowi nie wypadało jeszcze przebywać blisko Marie Louise ani nawet wychylać się zbyt ostentacyjnie przez okno, ponieważ mogłoby to zostać odebrane za próbę naruszenia jej prywatności. Jedynym jego zajęciem było więc głaskanie spaniela królowej Mariany i rozmyślanie o szczęśliwym życiu, jakie miało go czekać u boku ukochanej.

Mademoiselle d'Orléans nie wydawała się jednak tak podekscytowana jak on. Jej oczy patrzyły na Hiszpanię zza kurtyny łez. Co prawda Carlos ostatni raz widział ją jeszcze na Wyspie Bażanciej, ale martwił się, czy wciąż nie pogrążała się w smutku. Kiedy przemierzał wysokie góry i rozległe równiny królestwa, nie opuszczał myślami swojej najdroższej Marie Louise. Podczas gdy on zbliżał się do domu, ona oddalała się od swojej rodziny. W stukocie końskich kopyt, w miarowo uderzającym o ziemię deszczu, w szeleście liści, w powiewach wiatru i w każdym silniejszym blasku słońca doszukiwał się więc dźwięku jej szlochu, bojąc się jednocześnie, że rozerwie mu on serce.

— Zatrzymajmy się, pani — poprosił matkę, odrywając ją tym samym od modlitwy. — Inaczej nie zaznamy spokoju.

Królowa Mariana dopiero po dłuższej chwili powróciła na dobre do świata żywych. Przestała przesuwać swoje szczupłe palce po paciorkach różańca i spojrzała zaniepokojona na syna. Niemal niezauważalnie przytaknęła. Carlos czym prędzej zastukał metalową rękojeścią laski o drzwi powozu, a orszak w ułamku sekundy stanął w miejscu. Ta nagła cisza, którą wcześniej przerywały uderzające o siebie koraliki i skrzypiące koła karet, stała się nie do zniesienia.

Napotkawszy pytający wzrok matki, wydukał onieśmielony:

— Ona płacze.

— Niewiasty potrzebują się czasem wypłakać, Jaśnie Panie. To nie powód, byście do niej teraz szli i łamali protokół — odpowiedziała chłodno. — Przejdzie jej. Nierozsądnie jest martwić się każdą kobiecą łzą. To tak jakby przejmować się każdą kroplą deszczu, która spada na glebę.

Carlos głęboko wierzył, że jego matka miała zawsze rację. Jej błękitne, spokojne jak tafla jeziora oczy nigdy się nie myliły i skutecznie go uspokajały. Mimo to musiał jej powiedzieć, że w tamtej chwili czuł coś innego niż ona. Tylko wtedy mógł mieć nadzieję, że wyprowadzi go z błędu, jeśli jego emocje okazałyby się niewłaściwe.

— To chyba niedobrze, ale nas martwi każda łza wylana na tym świecie, señora.

W jej policzkach ukazały się urocze dołeczki, a na jasnoblond lokach przysiadły pogodne iskierki niezachodzącego w Hiszpanii słońca. Uśmiechała się równie promiennie za każdym razem, kiedy jego zachowanie napawało ją dumą jako matkę, ale martwiło jako królową.

— A mnie nie obchodzi na tym świecie nic oprócz ciebie, synku. Ty jesteś całym moim światem. — Przybrała wyjątkowo mniej formalny ton, spoglądając na Carlosa z ogromną matczyną czułością.

Odkąd przestała sprawować funkcję regentki, żałowała, że nie mogła go już tak często głaskać po włosach i zwracać się do niego inaczej jak do swojego króla. Carlos także tęsknił za czasami beztroskiego dzieciństwa, kiedy bez przerwy tuliła go w ramionach. Nie miał wątpliwości, że kochała go coraz mocniej każdego dnia, mimo że był dorosły, ale dobrze byłoby móc otwarcie miłować swoją matkę, skoro miało się blisko serca tak naprawdę tylko ją.

Carlos wytarł cieknącą z ust ślinę i pochylił się nad doñą Marianą, by nikt nie zdołał dosłyszeć jego szeptu. Wstydził się tego, co zamierzał powiedzieć. Co prawda byli całkiem sami, lecz na zewnątrz powozu tłoczyła się już służba, zaniepokojona tak nagłym postojem. Martwiono się, że stan zdrowia króla uległ pogorszeniu.

— A co, jeśli ta pani naprawdę mnie nie chce? — wybełkotał, pozbywając się resztek formalności, które powinienem był zachowywać nawet w otoczeniu najbliższych.

— Mademoiselle d'Orléans potrzebuje czasu, by przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości. Tu nie chodzi o was, Wasza Królewska Mość, ale o przymus opuszczenia rodzinnych stron. Marie Louise jest teraz jak pisklę zmuszone nagle do wyfrunięcia z gniazda, w którym przyszło na świat, i szukania szczęścia na obcej ziemi. Jeśli nie można go odnaleźć u boku króla o najszlachetniejszym sercu, to niby gdzie indziej?

Doña Mariana promieniała tak, jakby była samą jutrzenką. Carlos lubił, jak się uśmiechała, lecz bolało go, że potrafiła śmiać się tak samo wiarygodnie, kiedy mówiła prawdę i kiedy zatajała przed nim niektóre fakty. Tłumaczyła mu zawsze, że to cecha wszystkich kobiet, które rządzą światem. Muszą dużo udawać i dużo kłamać.

Nie miał jej jednak tego za złe. Jego zdaniem matka miała zawsze rację. Nawet kiedy kłamała.

— Nasze serce wcale nie należy do najszlachetniejszych, pani... — zaprotestował, przypominając jej, jak wielkim był w swoich oczach grzesznikiem i jak surowo oceniał swoje czyny. — Nie dziwimy się Bogu, że postanowił nas przekląć, zsyłając na nas choroby, ból i cierpienie. Zasłużyliśmy na nie. Zasłużyliśmy, by nazywać się El Hechizado. [1]

— Cierpicie, odkąd wzięłyśmy was na ręce tuż po porodzie. Czy naprawdę sądzicie, że sprawiedliwy Bóg mógłby chcieć was ukarać, nim daliście mu do tego najmniejszy powód, już jako noworodka?

Zrobiło mu się niedobrze. Gdyby tylko wiedział, co tak bardzo rozgniewało Boga, bez wahania by się tego wyparł. Znienawidziłby ten paskudny występek wraz ze wszystkimi, którzy się do niego w jakikolwiek sposób przyczynili. Najcięższe grzechy mają jednak to do siebie, że zakorzeniają się w umyśle i wydają krwawe owoce tak długo, jak serca tłuką się w piersi. Wszyscy muszą mierzyć się z konsekwencjami swoich czynów, póki odbywają ziemską wędrówkę, nawet jeśli nie znają swoich przewinień. Po dłuższym namyśle stwierdził:

— Bóg od naszego poczęcia wiedział już, że zgrzeszymy, dlatego nas odtrącił. Dzieło nie ma przed Stwórcą żadnych tajemnic.

— Wystarczy. Żadnych więcej herezji. A już na pewno nie na ziemi Habsburgów.

Na drodze wiodącej do Madrytu panowała grobowa cisza, choć stały na niej niezliczone oddziały służby i straży. Na jedno polecenie, na zwykłe stuknięcie rękojeścią zdobionej laski, zatrzymali się więc nie tylko poddani, ale i czas. Zamilkło wszystko — nawet przyroda, która zazwyczaj niezbyt chętnie przejmuje się rozkazami królów. Do uszu Carlosa dochodził tylko jeden dźwięk. Nie mylił się: pochlipywanie. Nieudolnie tłumione, bezradne skomlenie jego Marie Louise.

— Pragniemy zaczerpnąć świeżego powietrza, señora. Przy okazji Don Kłapouszek pobiega sobie za patykiem. Lubimy patrzeć na jego fruwające na wietrze uszy.

Matka przytaknęła niechętnie. Delikatnie zapukała w drzwi powozu. Rudo-brązowy spaniel zeskoczył z jej kolan i ochoczo ruszył na zewnątrz, merdając ogonem. Zatrzymał się jednak na ostatnim schodku, jakby chciał się upewnić, że ktoś za nim pójdzie. Carlos włożył na głowę kapelusz i z trudem opuścił karocę przy pomocy służącego. Dyszał ciężko, skupiając się na bólu fizycznym, gdyż płacz Mademoiselle d'Orléans zadawał mu katusze, jakich nie doznał nigdy nawet tak schorowany człowiek jak on.

Kątem oka dostrzegł wysiadającą Gabrielę. Odwrócił się błyskawicznie w stronę wesoło brykającego futrzaka. Pies ruszył żwawo ku kwiecistej łące, a jego ogromne uszy falowały beztrosko przy każdym skoku. Chwilę później zniknął wśród labiryntu złocistych chryzantem i można go było zauważyć tylko dzięki poruszającej się gdzieniegdzie trawie.

— Usłyszeliście Marie Louise, prawda, panie? — zapytała pani Álvarez, podchodząc do Carlosa dostojnym krokiem. Potwierdził ruchem głowy, opierając się mocniej na lasce. Siły opuściły go już doszczętnie. — Nie wiem, co jej mówić. Ignoruje mnie, nie chce słuchać. Rozmawia tylko ze swoimi damami dworu. Nie sposób nawiązać z nią kontaktu ani po hiszpańsku, ani po francusku.

Król popatrzył bezradnie na przyjaciółkę szklistymi od łez oczami. Pragnął, by wiedziała, że doceniał zaufanie, którym go obdarzyła. Ona jedna jak dotąd nie ukrywała przed nim nawet najokrutniejszej prawdy. Wykrzywił do niej swoją zdeformowaną twarz na podobieństwo czegoś w rodzaju uśmiechu.

— Don Kłapouszek ucieszyłby się z jakiegoś ładnego patyka. Proszę nam wybaczyć, patyki to bardzo istotna sprawa dla takiego spaniela. — Zmienił temat, po czym oddalił się od wydeptanej ścieżki.

Wtem przystanął w połowie drogi.

Rozejrzał się na boki. Szelest sukni zwiastował uparcie zbliżającą się do niego Gabrielę. Nie zwracał już na nią jednak większej uwagi. Wszystkie jego zmysły pochłaniały kwitnące na łące kwiaty. Właśnie! Kwiaty! Ależ jestem głupi! — wykrzyknął w myślach.

Rzucił się w stronę złocistych chryzantem. Gdy tylko dopadł pachnącej łąki, osunął się pośpiesznie na kolana. Zaczął rwać te kwiaty, które wydały mu się najpiękniejsze. Robił to z takim zapałem, że gdyby ktoś przyjrzał mu się z boku, musiałby uznać go za szalonego. Ach, cóż z tego, jestem przecież szalony! — zaśmiał się do siebie. El Hechizado, opętany i przeklęty na wieki król Hiszpanii, to właśnie ja!

— Pomóż nam, Gabrielo! Skoro Marie Louise nie chce wyjść na łąkę, niechże łąka przyjdzie do niej! Potrzeba nam więcej kwiatów! Jeszcze więcej! Niech zakwitnie cały jej powóz, tak jak zakwitła nasza miłość!

Spaniel niespodziewanie wyłonił się spośród bujnych zarośli. Skakał figlarnie na Carlosa, próbując namówić go do zabawy. Tak zawzięcie usiłował polizać go po twarzy, że zrzucił mu kapelusz. Król jedną ręką podrapał psa po brzuchu, a drugą dalej zbierał chryzantemy.

Naręcze kwiatów wysypywało się już z jego wątłych ramion, mimo że przyciskał je z całej siły do piersi. Postanowił zatem zapełnić roślinnością również swoje nakrycie głowy, które było dość głębokie i miało całkiem szerokie rondo. Kiedy i to nie wystarczało, poprosił panią Álvarez, by zawołała więcej osób. Każda dodatkowa para rąk była na wagę złota.

— Co się tam dzieje, Wasza Królewska Mość?! — krzyknęła królowa Mariana, opuszczając karocę. — Dobrze się czujecie, panie?! Jedźmy, wasza narzeczona na pewno odczuwa zmęczenie podróżą!

— Będziemy za pięć minut, Jaśnie Pani! Chcemy podarować Marie Louise łąkę, to niesłychanie niebagatelne i absolutnie pilne!

Matka nie zdołała go usłyszeć, ale Carlos był pewien, że zaraz ktoś jej to wszystko powtórzy. Sam miał wówczas ważniejsze sprawy na głowie. Musiał wrócić bardzo ostrożnie na ścieżkę i to koniecznie bez podpierania się o laskę, bo wtedy nie mógłby zabrać ze sobą tyle złocistych chryzantem, ile by chciał. Jakby tego wszystkiego było mało, pod jego niezgrabnymi nogami plątał się niesfornie Don Kłapouszek. Na szczęście chętnie wziął w pysk jego kapelusz, dzięki czemu Carlosowi było lżej. Po drodze wypadło mu co prawda kilka kwiatów, lecz kto by się przejmował takimi błahostkami! I tak wyglądał już jak żywa doniczka albo jak jeden wielki ludzki bukiet.

— M-m... M-marie Louise! Przynieśliśmy p-pani Hiszpanię!

Zwracał się do swojej damy dopiero drugi raz w życiu, dlatego jąkał się bardziej niż zwykle. Ach, ten mój nieposłuszny, gigantyczny język i wysunięta do przodu żuchwa zawsze przynoszą mi wstyd! — westchnął.

Mademoiselle d'Orléans wyjrzała przez okno i od razu rozchyliła usta z wrażenia. Ciemnobrązowe, mokre od wielu godzin płaczu oczy, zaświeciły iskierkami zaskoczenia. Zmrużyła je, jakby raziło ją właśnie słońce. A może to po prostu morze chryzantem, które płynęło ku niej niesione przez dziesiątki osób, było tak złote?

Królowa Mariana obserwowała ich z dezaprobatą, krzyżując ręce na piersi. Carlos nie rozumiał, dlaczego matka wyglądała tak, jakby miała zaraz zapaść się pod ziemię ze wstydu. Cóż, kiedy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o etykietę! — wytłumaczył sobie. Może należy zdjąć kapelusz w obecności przyszłej małżonki?

Sięgnął tam, gdzie powinno spoczywać nakrycie głowy, ale wtem przypomniał sobie, że znajdowało się ono w pysku spaniela.

— Sprowadziliśmy dla pani łąkę — odrzekł, puszczając w niepamięć kapeluszowy nietakt. — Skoro nie wypadało pani na nią wyjść, przyszła sama.

Niedbałym ruchem rozkazał wszystkim wnieść do środka zerwane przez nich chryzantemy. Chwilę później orleańska księżniczka została nimi zasypana ze wszystkich stron i tylko dzięki czujności Gabrieli, która odgarniała je z jej twarzy, udało jej się nie udusić pod ich ciężarem w ciasnym powozie.

— Niestety, nie wiedzieliśmy, jakie są pani ulubione kwiaty.

Narzeczona spoglądała zdumiona na Carlosa, drapiąc za uchem Dona Kłapouszka, który postanowił również podarować jej niewielki bukiecik, przyniesiony przez niego w kapeluszu króla. Dookoła unosiła się tak intensywna woń, że biało-rudy futrzak wąchał skrupulatnie każdy skrawek karocy, w tym równie słodko pachnącą Marie Louise. Niewiasta uśmiechnęła się po raz pierwszy. Od tej pory Carlos już wiedział, że za ten uśmiech był gotów zrobić dla niej wszystko.

— Od dzisiaj z całą pewnością najbardziej lubię chryzantemy, panie — przemówiła melodyjnym głosem, w którym gdzieś głęboko kryła się ogromna butność i pewność siebie.

Quintanapalla, listopad 1679

Pani Álvarez słynęła z anielskiej cierpliwości. Tego dnia jednak dziurki jej nosa rozszerzały się z wściekłości, podobnie zresztą jak źrenice zielonkawych oczu, rude pukle płonęły zaś piekielnym ogniem, w który najchętniej wrzuciłaby grającą jej na nerwach Marie Louise.

Miała jej serdecznie dosyć i tylko surowa etykieta powstrzymywała ją od wysłania listu do księcia Philippe'a z prośbą, by zabrał stąd tę rozwydrzoną dziewuchę i wrócił ze swoją córeczką tam, skąd przybyli. A jeśli Francuzi nie zechcieliby jej z powrotem, Gabriela była gotowa zapłacić z własnej kieszeni, by zafundować nowej królowej Hiszpanii wycieczkę krajoznawczą na Przylądek Dobrej Nadziei. Jedno było pewne, po piętnastu minutach z Marie Louise, pani Álvarez nie miała już żadnej nadziei na poprawę zachowania dziewczyny.

— Może jednak dacie się namówić, Wasza Miłość? — naciskała ostrym, niemal agresywnym tonem, potrząsając wymownie hiszpańską suknią, którą panna młoda powinna była czym prędzej włożyć. — Przebierzcie się w kreację podarowaną wam przez waszą czcigodną teściową i wtedy unikniemy eskalacji skandalu.

— Ależ proszę się nie łudzić, że wyjdę do ludzi w czymś takim! Na pogrzeb możecie ubrać mnie nawet w obrus albo w worek po pszenicy, ale nie będę paradować podczas własnego wesela w stroju siostry zakonnej!

Mademoiselle d'Orléans kręciła się tam i z powrotem po komnacie, przez co przypominała miotającego się w klatce, wściekłego lwa. W końcu zabrakło jej tchu, zatrzymała się więc i wskoczyła na ustawiony przed wielkim zwierciadłem podest. Wyprostowała się teatralnie, wypuściła przesadnie głośno powietrze, a na koniec spojrzała rozgniewana na rudowłosą Hiszpankę.

— Wolno mi się dowiedzieć, dlaczego kreacja, którą przywiozłam ze sobą z Francji specjalnie na okazję moich zaślubin, wzbudza tu takie poruszenie, czy to kolejny sekret? Przecież wyszłam w niej do ołtarza i nikomu od tego cnota nie uleciała!

— Królowa matka nie życzy sobie, byście prezentowały się na weselu w czymś tak... nieodpowiednim. — Gabriela wypowiedziała ostatnie słowo nieco ciszej, patrząc znacząco na wyeksponowany dekolt Marie Louise. — Ponoć arcybiskup Toledo był wyraźnie... rozproszony tak specyficznym ubiorem podczas ceremonii w kościele.

Panna młoda zacisnęła usta w wąską linię, obserwując uważnie w odbiciu lustra tę zarozumiałą lisicę, jak zwykła nazywać w myślach panią Álvarez.

— Rozproszony... Mógł sobie wyciągnąć modlitewnik i rozproszyć się Bogiem, skoro gorszy go widok kobiety ubranej po francusku — wymruczała pod nosem. Zeszła z podestu, wzięła w dłoń leżącą nieopodal księgę i podniosła ją na wysokość oczu. — Z tego, co zauważyłam, prościej tu dostać Biblię niż uśmiech lub dobre słowo. Nie odpowiadam za nieczyste myśli waszego rozpasanego kleru i nie zamierzam chodzić w prześcieradle tylko dlatego, że jakiś arcybiskup ma czelność ślinić się do żony swojego własnego władcy.

Orleańska księżniczka wcisnęła Pismo Święte w ramiona zdezorientowanej Gabrieli i odesłała ją ruchem ręki, dając jej tym samym do zrozumienia, że nic już tu nie wskóra. Nie znała jej jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że ta niewiasta tak łatwo nie odpuści. Marie Louise starała się ją co prawda ignorować i udawać nagle wielkie zainteresowanie rozstawionymi po całej komnacie czterdziestoma wazonami ze złotymi chryzantemami, które kilka dni temu zerwał dla niej Carlos. Wszystkie kwiaty wyglądały dokładnie tak samo, ale ona przypatrywała się im wówczas tak, jakby widziała je po raz pierwszy i jakby zupełnie nie musiała śpieszyć się na swoje własne wesele.

Pani Álvarez tkwiła niewzruszona, trzymając zabudowaną pod samą szyję kreację. Jej obecność zaczynała znów działać Francuzce na nerwy. Prędko zdała sobie sprawę, że ani ona, ani ta natarczywa rudowłosa niewiasta nie opuszczą komnaty przed wykonaniem polecenia królowej matki i dopasowaniem się do surowych zasad etykiety poprzez zmianę ubioru. Marie westchnęła ciężko, po czym zabrała niechętnie głos:

— Niech się pani nie martwi. Zapewnię moją teściową, że zrobiła pani wszystko, co w pani mocy, by mnie nawrócić, ale okazałam się po prostu niereformowalna i to nie pani wina, że nie podołała pani zadaniu. Jeśli poniesie mnie fantazja, zdobędę się na taką przemowę, że doña Mariana nie będzie mieć co do tego najmniejszych wątpliwości.

Gabriela niezmiennie milczała. Marie Louise wykonała kolejne kilkanaście kółek po komnacie, zamiatając ciągnącą się za nią suknią kurz z podłogi, aż wreszcie zasiadła przy niewielkiej toaletce.

— Jak tam sobie pani uważa...

Nie spuszczała wzroku z intruzki, a kiedy znudziła już ją ta bitwa na spojrzenia, zaczęła oglądać swoje paznokcie. Ograniczenie natłoku myśli w dniu własnego ślubu było jednak niesłychanie trudne, szczególnie kiedy na palcu błyszczał pierścień symbolizujący świeżo złożoną przysięgę miłości i wierności małżeńskiej.

Twarz nowej królowej Hiszpanii wykrzywiła się nieznacznie. Przypomniała sobie właśnie, jak Carlos upuścił tę drogocenną ozdobę na oczach całego dworu, doszczętnie się kompromitując. W świątyni zapadła wówczas taka cisza, że przy ołtarzu słychać było brzęczenie natrętnej muchy fruwającej po nawie bocznej. Król dojrzał w oczach Marie Louise zdezorientowanie, po jej policzkach niezmiennie ściekały zaś strumyczki łez. Panna młoda trwała z rozchylonymi z szoku wargami, a jej dłoń zastygła w nienaturalnej, egzaltowanej pozie z wyciągniętym palcem, podczas gdy on schylał się po pierścień, odczuwając przeszywający ból w stawach.

Oboje mogliśmy wypaść przystojniej, nie sposób temu zaprzeczyć — myślała. Ale czy nie szkoda tego biedaka? Zdaje się całkiem poczciwy. Jakże jednak zadowolić się poczciwością, nawet tą najbardziej życzliwą, kiedy przyjdzie nam wypełniać małżeński obowiązek?

— Niech mi pani raczyć powiedzieć, Gabrielo — zaczęła Marie Louise po francusku, muskając szlachetny kamień — czy to jest możliwe, żeby przez całe życie kochać jednego człowieka?

— Pytacie o to trzykrotną wdowę. — Pani Álvarez w końcu przestała przypominać marmurowy posąg i delikatnie poruszyła wargami. — Kochałam przynajmniej jednego z moich mężów, kiedy jeszcze żył.

— A potem, gdy pozabierała ich śmierć?

Gabriela uśmiechnęła się inaczej niż zwykle. Jej uśmiech mroził krew w żyłach, podobnie jak martwo wlepione w jeden punkt oczy.

— Jak już umarli, to kochałam ich wszystkich. Bez wyjątku.

Marie Louise otworzyła szerzej powieki, zatrzymując powietrze w płucach. Wypuściła je powoli, jakby delektowała się swoim ostatnim oddechem, na wypadek, gdyby tuż za nią stała seryjna morderczyni. Ponownie zacisnęła usta, po czym oparła się mocniej na krześle, nie przerywając ani na chwilę kontaktu wzrokowego z Gabrielą.

— Lepiej późno niż wcale, jak to mówią.

Spośród burzy kruczoczarnych włosów wysunęła się nieśmiało rubinowa wstążka, którą Marie miała na sobie również podczas ceremonii zaślubin. Ukryła ją jednak w upięciu tak zręcznie, że nikt jej nie zauważył. Miała dla niej znaczenie głęboko intymne i wolała trzymać ją z daleka od ciekawskich oczu dworu.

Nagle obie damy nadstawiły uszu. Po apartamentach niósł się coraz donośniejszy odgłos psich łapek uderzających przystrzyżonymi pazurkami o drewniany parkiet. Towarzyszył mu szelest ciągnącej się po ziemi, wyjątkowo szerokiej i ciężkiej sukni. Wkrótce w progu ukazała się królowa Mariana, za którą podążał wiernie Don Kłapouszek. Kobieta zmarszczyła brwi, powiodła zdumionym spojrzeniem po służbie i nakazała cicho, choć stanowczo:

— Przebierzcie ją w końcu. Powiedziałyśmy jasno, że Jej Królewska Mość nie wyjdzie stąd ubrana w ten sposób. Wystarczająco się już skompromitowała.

Marie Louise podniosła się powoli, a z jej twarzy zniknął natychmiast figlarny wyraz. Odsunęła się dalej od teściowej na znak kategorycznej odmowy włożenia przysłanej przez nią wcześniej sukni.

— Więcej nie będziemy prosić. — Doña Mariana po raz pierwszy dała synowej dowód swojej nieustępliwości.

Po tych słowach damy dworu przestały zupełnie liczyć się ze zdaniem Marie. Niemal siłą ściągnęły z niej francuską garderobę i nieco ostrożniej przystąpiły do wkładania na jej sylwetkę verdugado.

— Zapewniamy cię, że życie małżonki władcy jest na tyle zawiłe i trudne do udźwignięcia, że nie opłaca się dodatkowo komplikować go młodzieńczymi buntami, które do niczego nie prowadzą. Twój krnąbrny charakter zaczyna nas martwić, aczkolwiek król ma wiele szczęścia, że trafiła mu się tak urodziwa dama jak ty. Sama chciałabym wyglądać równie pięknie, gdy wychodziłam za mąż trzydzieści lat temu za mojego wuja... — opowiadała doña Mariana, poprawiając długimi palcami ślubne upięcie Marie Louise. — Tylko że ja nie miałam jeszcze wtedy kobiecych kształtów... Skończyłam dopiero czternaście wiosen. W twoim wieku byłam już matką ślicznej dziewczynki, infantki Margarity.

— Dlaczego o tym mówicie? Nie przyszłyście tu po to, by odebrać mi resztkę wolności, każąc przebrać się w strój à l'espagnole?

— Przypomniałyśmy sobie o Margaricie, gdy zobaczyłyśmy czerwoną wstążkę w twoich włosach. Lubiłyśmy ją stroić w właśnie takie wstążeczki, jakże jej było w nich do twarzy... Potem urodziłyśmy jeszcze jedną córkę i trzech synów, ale ich wiecznie nam zabierali, raz Bóg, raz Hiszpanie. A ona, Margarita, mogła być zawsze przy nas, póki nie opuściła nas na zawsze, by poślubić cesarza Leopolda, naszego brata.

Marie Louise mimowolnie zmrużyła oczy. Delikatny dotyk doñy Mariany przywiódł jej na myśl matczyną czułość. Mimo że nigdy nie otrzymała jej od wiecznie schorowanej, zajętej swoimi problemami Henrietty Angielskiej, wiedziała, że z całą pewnością tak właśnie powinna była wyglądać.

— Kochałyśmy to dziecko ponad życie... I nigdy go już nie zobaczymy, tak jak ty nie ujrzysz więcej swojej rodziny. Smutne jest nasze życie, córek Francji, Hiszpanii, czy świętego cesarstwa. Każą nam tęsknić podwójnie. Najpierw za rodzicami i za rodzeństwem, a potem za dziećmi... Na co dzień jednak staramy się o tym nie myśleć, wtedy można to wszystko jakoś znieść.

Marie Louise wodziła bezwiednie bladą dłonią po jednym z kryształowych wazonów, w których stały złociste chryzantemy, by nie patrzeć ani na teściową, ani na nieodpowiadającą jej gustom suknię ślubną. Wciąż nie potrafiąc wybaczyć obrażania francuskich zwyczajów modowych, drwiła sobie w myślach: Habsburżanki przynajmniej nie rozpaczają zbyt długo za swoimi wujami, gdyż wydaje się je za nich równie uparcie, jak tępi się herezję na Półwyspie Iberyjskim.

— Nie trzeba było koniecznie mnie odwiedzać, pani. To zbędna fatyga. Prędzej czy później zmuszono by mnie do włożenia tego stelażu niedorzeczności — odrzekła oschle Marie, po czym podrapała po brzuszku oczekującego czułości Dona Kłapouszka, który nie rozumiał, skąd ten popłoch i dlaczego nie znajdował się w centrum uwagi. — Moje zdanie nikogo tu nie obchodzi. Zaryzykuję stwierdzenie, że już wasz pies ma więcej do powiedzenia niż ja.

— I tak byśmy do ciebie przyszły, bo trzydzieści lat temu do nas nie przyszedł zupełnie nikt.

Królowa Mariana schyliła się po swojego spaniela, odwróciła na pięcie i skierowała niespiesznie w stronę wyjścia. Ukochana Carlosa obserwowała jej sylwetkę odbijającą się po kolei w każdym z czterdziestu wazonów.

— Nie chciałam przysparzać wam trosk, pani... Nie chciałam narzekać na suknię, płakać przez całą drogę do Burgos, prezentować się przy ołtarzu równie żywo jak na własnym pogrzebie. Jest mi naprawdę przykro. A już najbardziej dlatego, że tu przyjechałam... Nie umiem pogodzić się z utratą beztroskiego, sielskiego życia, które wiodłam w Paryżu.

Doña Mariana pokręciła głową z politowaniem. Jej rysy stopniowo złagodniały. Zdecydowała nie chować już więcej urazy. Marie Louise obdarzyła ją w zamian pełnym ulgi uśmiechem. Głaskała Dona Kłapouszka, przyglądając się uważnie ślubnemu pierścieniowi, w którym tańczyła cała tęcza barwnych iskierek.

— Rozmawiałam już o tym z Gabrielą, ale wy będziecie wiedziały na pewno... Czy to jest możliwe, żeby przez całe życie kochać jednego człowieka? — dopytywała dziewczyna, zanurzając palce w rudo-białej sierści spaniela.

— Możliwe jest nawet, żeby przez całe życie nie kochać nikogo i, zapewniamy cię, wciąż się od tego nie umiera.

W sercu Marie Louise rozkwitła nieśmiało pewna myśl.

— Jakie to zatem szczęście, że wychodząc za mąż bez miłości, dostałam właśnie jego.

[1] El Hechizado – przydomek Carlosa II, tłumaczony jako zaklęty lub zaczarowany.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro