6. Dzieci Escorialu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Real Alcázar de Madrid, luty 1680

Zbliżała się godzina czwarta po południu, kiedy Carlos siedział z Marie Louise w dwóch fotelach ustawionych naprzeciwko siebie tuż pod oknem. Na zewnątrz robiło się coraz szarzej i ciemniej, choć nikt nie zapalił jeszcze świec w sypialni. Za szybą nie sposób było dostrzec niczego z wyjątkiem gęstej mgły oraz kropli zimnego deszczu, które zatrzymywały się na szkle i spływały po nim powoli, wystukując rytmiczną melodię. Płonący w kominku ogień trzaskał nieśmiało, rzucając sporą łunę światła na do połowy ubraną małżonkę króla.

Carlos przeklinał tę otępiającą zmysły, senną pogodę, gdyż zamknięcie oczu było ostatnim, czego wówczas pragnął. Za żadne skarby świata nie chciał bowiem odwracać wzroku od unoszącej się góra-dół piersi królowej, zwykle przykrytej jeszcze wieloma kawałkami materiału i sięgającym pod samą szyję kołnierzem. Mademoiselle d'Orléans czuła się przy nim na tyle swobodnie, że rozłożyła się w wyjątkowo nieeleganckiej, półleżącej pozycji na karminowym fotelu. Jej odziane w białe pończochy i pantofle na obcasie stopy opierały się niechlujnie o wysoko umieszczony parapet. Na zgiętych kolanach ułożyła sobie francuski żurnal La Gazette, w prawej dłoni trzymała zaś hiszpańskie cygaro. Komnatę spowijała na szczęście szarawa ciemność. Gdyby wparowała tam nagle księżna Terranovy i zobaczyła Francuzkę, zeszłaby na zawał serca. Ani palenie, ani czytanie prasy nie było uznawane za coś, czym powinna zajmować się niewiasta.

— Na co tak patrzysz? Też chcesz zapalić? — ziewnęła przeciągle Marie. Wypuściła z wdzięcznie skrojonych warg niewielką chmurę dymu, po czym zmarszczyła brwi. — Carlos, na Boga, nie śpij z otwartymi oczami, bo też usnę! W tym klasztorze absolutnie nic się nie dzieje! Przyjęć nie wolno, jazdy konnej nie wolno, spacerów nie wolno, wyglądania przez okno nie wolno, tańczenia nie wolno, śpiewania nie wolno, stroić się nie wolno, śmiać się nie wolno, poezji i książek nie wolno! Nasze jedyne zajęcie to bezużyteczne siedzenie, gdyż wszystko jest tutaj PRO-HI-BI-DO! [1]

Dopiero donośny głos Marie Louise wyrwał Carlosa z transu. Tak bardzo przepadł, obserwując jej pełne piersi, że nie zauważył nawet, kiedy towarzysząca im Señorita zajęła się żuciem jego koronkowego rękawa.

— Z-zaraz wymyślimy jakąś aktywność, która cię zaciekawi i będzie wciąż zgodna z zasadami — wyjąkał, próbując za wszelką cenę wyciągnąć materiał z pyska kozy. — Ej! Przecież się umawialiśmy, że możesz wchodzić do środka podczas deszczu tylko pod warunkiem, że nie będziesz jeść niejadalnych rzeczy! — przypomniał czterokopytnej przyjaciółce, która agresywnie położyła po sobie uszy, nie chcąc puścić kawałka ubrania.

Korzystając z okazji, że mąż walczył z Señoritą o życie swojego rękawa, Marie Louise uniosła delikatnie głowę, zebrała długie, kruczoczarne fale i odgarnęła je dyskretnie do przodu. Ułożyła je tak, by zasłonić nimi dekolt, wyraźnie się przy tym rumieniąc. Nie wyglądała na zniesmaczoną tym mało przystojnym zachowaniem, lecz na zwyczajnie zakłopotaną. Mimo wszystko Carlos poczuł się głupio, że jeszcze przed chwilą tak bezczelnie wlepiał w nią oczy.

— Gdyby nie twoja habsburska szczęka, pomyślałabym, że ślinisz się na mój widok — zażartowała królowa, podając mu chusteczkę. Nie miał już najmniejszych wątpliwości. Z całą pewnością złapała go na gorącym uczynku. — Lubię spędzać z tobą czas... Zdaję sobie jednak sprawę, że to nie wystarczy, że kiedyś będę musiała dać ci następcę... Naprawdę nie wiem, co czynić. Tak o mnie dbasz, a ja jedynie czuję, że życie przecieka mi między palcami.

Jej gładka, blada twarz znów zniknęła w oparach dymu wydobywających się z cygara. Marie Louise zlała się w jedną szarą masę z gęstą mgłą unoszącą się w ogrodach Alcázaru. Carlosowi wydawało się, że z każdym kolejnym dniem coraz bardziej rozpływała się w powietrzu, mieszała z otoczeniem, przemijała jak letnia fatamorgana, dla której nie było już miejsca wśród mrozów. Czy to możliwe, by moja żona nie potrafiła odnaleźć się w żadnym z wielu kątów, w żadnej z wielu komnat madryckiego pałacu, nieważne, jak bardzo bym go nie rozbudował? — martwił się. Czy mój dom nigdy nie stanie się jej domem, a moje rodzinne strony jej rodzinnymi stronami? Czy ona też, podobnie jak ja, ma poczucie, że jest niedopasowanym elementem, którego nie wypada się stąd pozbyć, ale który jedynie zawadza?

Nie dało się ukryć, że żadne z nich nie stawało na wysokości zadania. Carlos nie był zdrowym, kompetentnym królem, ona zaś kochającą swojego męża, pobożną i uległą królową. Jego nazywano El Hechizado, boską karą i utrapieniem, Marie z kolei zamężną dziewicą lub bękartem Louisa XIV. Doprawdy pękało mu serce, gdy patrzył, jak żarliwie starała się pogodzić ze swoim losem, przezwyciężyć obrzydzenie, stać się taką, jaką chciała widzieć ją teściowa, księżna i cały dwór. Czasami jednak, choćbyśmy nawet zaprzedali duszę diabłu, nie przywykniemy i się nie zmienimy. Pozostają nam jedynie ciche protesty wobec świata, który niesprawiedliwie żąda od nas ustępstw, sam nie chcąc iść na żaden kompromis.

— Ty sobie bezgłośnie filozofujesz, a twoja koza zżera moją gazetę — westchnęła teatralnie orleańska księżniczka, wyrywając Carlosa z rozmyślań.

Wskazała na radośnie pochłaniającą kilka stron żurnala Señoritę, która patrzyła niemal z wyrzutem, że ktoś śmiał zakłócić jej spokój w trakcie podwieczorku.

— To nic, nie przejmuj się. — Machnęła ręką Mademoiselle d'Orléans. — Dział modowy i tak by mi się tu do niczego nie przydał. Mogę nosić przecież tylko czarny i biały kolor... Żeby mnie przypadkiem głowa nie rozbolała od tylu możliwości! — Przerzuciła nadgryzione resztki La Gazette, szeleszcząc przy tym niemiłosiernie, by mąż znów nie usnął z otwartymi oczami. — O proszę, w Wersalu będą się bawić na kolejnym balu! Moja siostra zatańczy pewnie menueta z Wielkim Delfinem! Wspaniale! Ja będę mogła co najwyżej pomachać płonącym heretykom, bo według mości księż...

Carlos otrzeźwiał w ułamku sekundy, gdy monologowi Marie Louise zaczął towarzyszyć odgłos zbliżających się kroków. Położył palec na usta, chcąc uciszyć na moment małżonkę i upewnić się, czy aby na pewno nie zawodził go słuch. Chwilę później zarówno stary, wygrzewający się na dywanie przy kominku jamnik Hermenegildo, jak i obrażona na nich oboje Señorita, zbystrzeli i nadstawili uszu.

— O-otwieraj okno, M-m... Madame Étiquette tu zmierza — wybełkotał Carlos, przeklinając w myślach swój wiecznie plączący się język.

Młodziutka królowa jeszcze podczas miesiąca miodowego w Burgos ochrzciła księżną Terranovy tym jakże zaszczytnym mianem, które przylgnęło do niej wyjątkowo mocno i natychmiast zyskało sobie popularność wśród dworzan.

¡Por el amor de Dios! ¡DOÑA MARÍA LUISA! — Całe skrzydło Alcázaru zadrżało od oburzonego krzyku Juany, jakby nadchodziło właśnie trzęsienie ziemi. — Najlepiej zawieście te nogi na żyrandolu! To trzeba chyba wstydu nie mieć!

Niestety, Carlos wyczuł zagrożenie stanowczo za późno. Nim jego żona zrozumiała niezgrabny zlepek dźwięków, który wydostał się ze zdeformowanych warg, Madame Étiquette zdążyła już wkroczyć energicznie do środka. Jako strażniczka zasad i moralności nie miała bowiem w zwyczaju pukać do drzwi, tym bardziej w godzinach popołudniowych, w których nie powinna była zastać nikogo, nawet poślubionej sobie pary, w jednoznacznej sytuacji. Jedyną osobą, do której miała na tyle szacunku, by uprzedzać ją o swoim przybyciu, była doña Mariana. Dawniej stukała też zawsze do komnaty ojca Carlosa, ale Felipe IV unikał jej pod koniec życia z godnym podziwu uporem i często odkrzykiwał wtedy ironiczne: Proszę sobie iść, nikogo tu nie ma! Ta wyjątkowo idiotyczna taktyka okazywała się jednak zadziwiająco skuteczna.

Aby zaszczycić księżną swoim spojrzeniem, Marie Louise odchyliła głowę, wciąż leżąc beztrosko na fotelu ze stopami opartymi o parapet i z podwiniętą spódnicą. Uśmiechnęła się do niej niewinnie, uświadomiwszy sobie beznadziejność swojego położenia. Madame Étiquette wyglądała co prawda nieco mniej groźnie do góry nogami, a w tak trudnej sytuacji nawet to mogło być ostatnią deską ratunku dla skołatanych nerwów.

— Proszę, tłumaczcie się, moja pani! Zobaczmy, co wymyślicie na wasze usprawiedliwienie! — parsknęła cynicznym śmiechem, biegając błyszczącymi ze złości oczami od jej głębokiego dekoltu do rozłożonej na udach gazety. — Jak was coś bawi, powiedzcie to głośno! Pośmiejemy się razem!

Francuska królewna zacisnęła gorączkowo wargi. Bała się, że wydostanie się z nich pochodzący z cygara dym. Pomimo największych starań, w końcu wyleciał on dziurkami jej nosa. Położyła dłoń na twarzy, ale zaczęła się tak krztusić, że wkrótce z jej ust buchnęła szara chmura, co od razu zauważyła księżna Terranovy. Juana mrugała z zawrotną prędkością, zupełnie jakby chciała wywietrzyć pomieszczenie siłą swoich histerycznie trzepoczących rzęs.

— Czyście postradały zmysły?! Głupota wyżarła wam mózg?! Kto to widział, żeby królowa Hiszpanii wyglądała jak ladacznica, paliła cygaro jak mężczyzna i czytała gazetę drukowaną na ziemi wroga jak zdrajca?

Mademoiselle d'Orléans zastygła na moment niczym bohaterka jakiegoś wyjątkowo zmysłowego obrazu, która właśnie wyczuła obecność bezczelnego, skrytego po drugiej stronie dzieła obserwatora. Przerażenie mieszało się na jej twarzy z napływającą furią. Subtelnie drgnęła na płótnie, powoli wstała z fotela i opuściła ramy swojego malowidła. Poprawiła spódnicę, zadarła dumnie głowę, po czym obrzuciła Madame Étiquette pełnym obrzydzenia spojrzeniem.

— Gdyby można było stać się mężczyzną od odrobiny tytoniu, już dawno temu z radością biegałabym w spodniach... Jeśli zaś chodzi o ten żurnal, nie mam pojęcia, w czym leży problem. Nie należy on do mnie, lecz do mojego męża. Jestem wszak niewiastą. Potrafię zrozumieć tylko tekst modlitewnika — wycedziła przez zęby, mierząc nienawistnym wzrokiem trzęsącą się z gniewu księżną Terranovy.

Carlos z uprzejmości nie zaprzeczył. Zamiast tego udał ponadprzeciętne zainteresowanie spływającymi po oknie kroplami deszczu.

— Następnym razem musicie wymyślić jakieś lepsze kłamstwo. Najjaśniejszy Pan nie zna francuskiego. Po co miałby więc czytać La Gazette?

— Nie przypominam sobie, bym wspominała, że cokolwiek czytał. Po prostu... karmił nią swoją kozę — odpowiedziała rozbawiona.

Señorita jak na zawołanie podniosła łeb, żując obojętnie kawałek prasy propagandowej. Machała energicznie ogonem, jakby odganiała się od niewidzialnych much. Położyła po sobie groźnie niewielkie uszka, wyczuwszy niechęć ze strony strażniczki etykiety. Dział modowy przypadł jej do gustu na tyle, że pochłonęła cały w ciągu zaledwie trzech minut. Później kilkukrotnie obwąchała jakiś artykuł przeznaczony kwestiom politycznym i prędko straciła nim zainteresowanie, nie uznając najwyraźniej, by poczynania Króla Słońce były warte jej uwagi.

— Doprawdy nie wiem, kto wpuścił tutaj to śmierdzące zwierzę, jeszcze kogoś ugryzie... Tak czy inaczej, jak tylko królowa matka wróci z Escorialu, będę musiała odbyć z nią poważną rozmowę na wasz temat, señora. Należy wreszcie położyć kres waszemu zachowaniu, bo jak tak dalej będzie... to tak dalej nie będzie, ot co!

Marie Louise przygryzła wargę, a jej ramiona delikatnie zatrzęsły się z tłamszonego śmiechu. Przypominała usatysfakcjonowanego inkwizytora lub jakiegoś wyjątkowo fanatycznego obserwatora religijnej egzekucji. Ociekający drwiną, majestatycznie szyderczy wyraz jej twarzy oraz błyszczące czystym szaleństwem oczy przywodziły wręcz na myśl mimikę Louisa XIV. Juana cofnęła się nieznacznie, dostrzegając podobieństwo między wujem a jego bratanicą.

— Tak, koniecznie powinnyście ze sobą porozmawiać. Ma jej na pewno księżna wiele do wyjaśnienia... — ciągnęła Marie jadowitym tonem. — Chociażby kwestię potajemnych spotkań z jej mężem... Może powie mi księżna, jak to jest być w łożu z królem, bo ja jeszcze nie miałam okazji?

Ku oburzeniu Carlosa, Madame Étiquette wymierzyła swojej podopiecznej siarczysty policzek. Czym prędzej zerwał się w stronę żony i zapewnił ją, że nikt nie będzie jej więcej bił. Niewzruszona księżna skrzyżowała ramiona na piersi, ignorując jego morderczy wzrok.

— Odkąd stara hrabina, ta wredna francuska flądra, rozpuściła paskudne pogłoski podczas waszej pseudo nocy poślubnej, wszyscy kłapią bez przerwy jęzorem, powtarzając bezmyślnie to, co usłyszeli, zamiast zająć się czymś pożytecznym! W tej plotce nie ma ANI ZIARNA PRAWDY! Jeśli jeszcze raz usłyszę podobną bzdurę, skończy się wysyłanie listów do Francji i kontakt z rodziną! Już teraz mogę was zresztą zapewnić, że nie będziecie prowadzić korespondencji ze swoim wujem! Pisanie do zagranicznego monarchy nie przystoi królowej Hiszpanii!

— A... A zarządczyni dworu królowej Hiszpanii nie przystoi bicie królowej Hiszpanii! Może się mylimy?! — ryknął Carlos.

Obie niewiasty zamarły, usłyszawszy jego wrzask. To niecodzienne zjawisko zrobiło na nich wrażenie i wielce je zaskoczyło. Nienawidził się unosić, ale nie mógł postąpić inaczej, gdy Marie Louise działa się krzywda. Nie obchodziło go, że Madame Étiquette miała prawo postawić do pionu młodą królową, jeśli działała w interesie dynastii. To on zasiadał na tronie i to do niego należała ostateczna decyzja, co komu było wolno.

— Być może ci umknęło, señora, że jesteśmy królem — powiedział ciszej, dziwiąc się swojej nagłej odwadze. Nigdy wcześniej nie sprzeciwiał się Juanie ani nie czuł potrzeby podkreślania własnej pozycji.

— W-w ż-żadnym wypadku... Jednakże dwór to nie sprawa godna uwagi monarchy, Najjaśniejszy Panie. Opieka nad nim to moja misja. Byłoby niedobrze, gdyby pochłaniały was takie błahostki.

— Obawiamy się, że czasy się zmieniły.

Księżna Terranovy wyglądała tak, jakby to ją właśnie uderzono w twarz. Rozchyliła wargi, które traciły już pigment, a na jej sześćdziesięcioletniej skórze zarysowały się wyraźniej zmarszczki. Każda z nich obrazowała inne wspomnienie i z każdej z nich była dumna. Jej oczy, świadkowie cierpienia i rozpaczy, ale też wielu radości i łez szczęścia, patrzyły na Carlosa z przedziwnym, niewysłowionym bólem. Przełknęła głośno ślinę, po czym skinęła subtelnie głową, rozumiejąc coś, czego nie potrafiła pojąć wcześniej.

— Lepiej sprawdzę, czy pani przyjechała już z Escorialu. — Dygnęła z zaskakującą dla jej wieku gracją i równie zaskakującą niechęcią. — Chyba trzeba mi się w końcu pogodzić z tym, że w tych nowych czasach nie ma już miejsca dla księżnej Terranovy. Real Alcázar istniał przed jej przyjściem na świat. To przykre, ale... będzie istniał zawsze, z nią czy bez niej.

Natychmiast wyprostowała się jak struna, jakby zwyczaj kłaniania się urągał wypracowanej przez nią pozycji. Z wysoko zadartym podbródkiem skierowała się do wyjścia, obserwując wszystko wokół nieobecnym wzrokiem. Nie poznawała tej niegdyś magicznej przestrzeni, tych murów, w których spędziła pięćdziesiąt lat życia. Położywszy pomarszczoną dłoń na klamce, wyraźnie się jednak zawahała.

Skoro król zapragnął nagle być tak wielce królewski, by osobiście angażować się w sprawy dworu, powinien był zdaniem Juany znać wszystkie jego tajemnice i nie dawać się zwodzić plotkom. Odwróciła się do Carlosa, ukazując wilgotne, obwisłe policzki. Jednym ruchem złapała châtelaine, bez żalu odpięła dawno nieużywany klucz i położyła go na stoliku z głośnym brzękiem metalu.

— Arganda del Rey, pierwsze piętro, komnata ojca Jaśnie Pana — wyrecytowała bez zająknięcia.

San Lorenzo de El Escorial, luty 1680

Dworzanie prześcigali się w domysłach, dlaczego królowa Mariana wciąż nie wróciła z Escorialu, położonego zaledwie trzy i pół godziny drogi ze stolicy. Wyjechała tuż po świętach Bożego Narodzenia, by pomodlić się przy grobach swojej rodziny — męża i trójki dzieci. Zawsze ubolewała, że nie mogła odwiedzić najstarszej córki, pochowanej w Wiedniu cesarzowej Margarity Teresy. Jako kochająca matka towarzyszyła jej jednak myślami w każdej godzinie życia i nigdy nie zapominała o tej ślicznej, jasnowłosej księżniczce, ulubienicy ojca.

Jak to dobrze, mój kwiatuszku, że umarłaś już po nim. Jego serce nie zniosłoby kolejnej śmierci... A szczególnie twojej — myślała za każdym razem, snując się jak duch po Panteonie, wśród drzemiących wiecznym snem zmarłych.

Czasami zastanawiała się, za co Bóg tak bardzo gniewał się na Habsburgów. Wskaźnik śmiertelności wśród dzieci urodzonych w hiszpańskiej linii królewskiej od 1527 do 1661 roku wyniósł osiemdziesiąt procent, co czterokrotnie przekraczało średnią. Spośród piątki jej potomstwa aż dwójka dożyła dorosłości, ale Carlos był przecież tak strasznie chory, a Margarita Teresa odeszła w wieku dwudziestu jeden lat.

Doña Mariana bała się nawet spojrzeć w stronę siedmiu nagrobków upamiętniających kolejne siedem niewinnych dusz, synów i córki z pierwszego małżeństwa jej męża, w zatrważającej większości niemowlęta. Tylko jedna dziewczynka okazała się wystarczająco silna, by przeżyć swoich rodziców i wyjechać z ojczyzny jako królowa Francji, nieszczęśliwa oblubienica Słońca, María Teresa. Czym my, Hiszpanie, zawiniliśmy Panu, że kara nas tak dotkliwie i skazuje na niewyobrażalne cierpienie? — rozważała w modlitwach. Co uczyniłam ja, a co moja poprzedniczka, Élisabeth de Bourbon? A nasz mąż? Czy Bóg uznał, że Felipe zgrzeszył tak dotkliwie, by opłakiwać dziesiątkę dzieci? W jaki sposób można w ogóle zasłużyć na taki los? Czyżby naprawdę nie dało się do tego w pewnej mierze przyzwyczaić?

Mimo że Jego Wysokość nauczył się nie odczuwać najmniejszego zaskoczenia z powodu utraty najbliższych, nigdy nie zdołał przywyknąć do obficie krwawiących, rozszarpywanych ciągle na nowo ran. Śmierć, nawet za dziesiątym razem, nie bolała ojca ani trochę mniej. Gdy tylko przychodziło więc na świat nowe życie, władca z góry godził się z tym, że odejdzie ono stanowczo zbyt szybko. Taka postawa nie pozwalała jednak uniknąć rozdzierającego serce bólu po stracie. Właściwie pogodzenie się ze stałą obecnością śmierci nie dawało mu zupełnie nic. Tak czy inaczej czuł, że godzić się było trzeba. Chociażby z braku lepszego pomysłu.

Po Panteonie roznosił się odgłos wbijanych gwoździ. Zatapiały się powoli w trumnę jeden po drugim, coraz bardziej z każdym rytmicznym, tworzącym żałobną melodię uderzeniem.

Doña Mariana rozejrzała się nerwowo. Obeszła każdy kąt kaplicy, uważnie nasłuchując najmniejszego stukotu. Nikogo nie grzebano, musiała się więc przesłyszeć. To po prostu ten dźwięk dzwonił w uszach każdego, kto przekroczył próg miejsca spoczynku hiszpańskich Habsburgów. Panteon słyszał już tyle uderzeń młotka o gwoździe, tyle ryków z gardeł zrozpaczonych bliskich, tyle rozbijających się o posadzkę kropli łez, że jego ściany zapamiętały te odgłosy i czasem wygrywały je bez najmniejszego powodu, z czystego przyzwyczajenia. Ta przestrzeń, w której zaklęto ducha dynastii, wiedziała, że zaraz znów przyjdzie jej nucić żałobne psalmy. Escorial był jedynym grobowcem na świecie, który nigdy nie milkł. Był jedynym grobowcem na świecie, w którym nikt nie spoczywał w pokoju.

Stojący nieopodal, tęgi mężczyzna z rudawym wąsem usilnie starał się nie wymieniać imion wszystkich swoich dzieci, dla których śpiewała ta zaczarowana krypta. Wpatrywał się w wielki krzyż, by nie widzieć sarkofagów zrodzonych z jego krwi i skazanych przez to na śmierć nieszczęśników. Jeśli zacząłby tę śmiertelną wyliczankę, jeśli ujrzałby marne znaki wyryte w bezwartościowym złocie ku pamięci infantek i infantów Hiszpanii, pękłoby mu serce.

Klęcząca bliżej ciał, młoda kobieta patrzyła tępo na puste miejsce, które tylko czekało na śmierć jej półtoramiesięcznego, niezwykle schorowanego syna. Nie liczyła na to, że chłopiec przeżyje, choć niewątpliwie wykazywał się on absurdalną jak na swój stan wolą walki. Carlos uparł się, by nie umrzeć, i nikt nie był w stanie pojąć, jakim cudem wciąż pojedynkował się z kostuchą.

Oto i ona. W mojej własnej osobie — pomyślała starsza doña Mariana. Przedziwne to uczucie znaleźć część swojej duszy w grobowcu. I to akurat wtedy, kiedy człowiek nieroztropnie zakłada, że już bardziej martwy być nie może.

— Jakże trzeba być głupim, żeby urodzić się Habsburgiem — wymamrotało widmo królowej między łacińskimi słowami modlitwy. — Tak bezmyślnie zmarnować sobie życie... Tylko po to, by trafić tutaj, do zimnej skrzyni, niczym zabawka, która nie spodobała się Bogu.

Felipe przeniósł niewidzący, zobojętniały wzrok na małżonkę. W jego wyczerpanych wieloletnim opłakiwaniem potomstwa oczach tliła się iskra ciepła, którą zawsze dla niej zachowywał. Rozumiał, że była matką i nic nie mogło się równać z odczuwanym przez nią bólem, dlatego też choćby walił się cały świat, uśmiechał się do niej spojrzeniem w sposób wyjątkowo subtelny, ale przy tym niezwykle kojący. I tak za każdym razem od trzynastu lat.

Jakże on na nią patrzy! — wzruszyła się w myślach dawna regentka. Czy to możliwe, by dziewczyna była na to ślepa? Ach, przecież oni jeszcze nie wiedzą, że ich wspólne dni zostały już policzone! Jeszcze nie słyszą podążających za nimi kroków śmierci, która zwyczajowo dopełnia małżeńską przysięgę. Czy gdyby tylko mogli sobie uświadomić, że koniec jest tak blisko, to... Nie. Nie, wykluczone. Tego by uczynić nie mogli.

— Dzięki Ci, Boże, że byliśmy na tyle głupi, by urodzić się Habsburgiem.

Młodsza królowa odwróciła powoli głowę w stronę męża. Nie miała siły ani podnieść się z kolan, ani skomentować jego absurdalnej wypowiedzi. Najchętniej położyłaby się na podłodze w Escorialu i więcej z niej nie wstawała. Po co miała dochodzić do siebie po kolejnej stracie dziecka i po kolejnym porodzie? Nawet jeśli znowu nosiłaby w sobie nowe życie przez dziewięć miesięcy, a potem wiła się w bólach przez dwanaście godzin, Pan i tak zabrałby je do siebie. Na dynastii ciążyła klątwa, na którą ona, zwykła, bezbronna kobieta, nic nie mogła poradzić.

— Chodź, gołąbeczko — poprosił Felipe ciepłym głosem. Pomógł jej wstać, po czym natychmiast przytulił ją do siebie. Muskając opuszkiem palca jej zalane łzami policzki, wyszeptał tak, jakby nie chciał zakłócać snu zmarłych: — Nie ma takiego imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce. Nie raduje nas, że panujemy w czasach, kiedy zaczyna zmierzchać... Ale gdybyśmy nie urodzili się Habsburgiem, nie spotkalibyśmy swojej umiłowanej żony.

Delikatnie ujął jej ramię. Kąciki ust Mariany powędrowały nieznacznie do góry, rozświetlając jej młodą, choć zmęczoną licznymi trudami twarz.

Czy potrafię jeszcze się tak uśmiechać? — zastanawiała się królowa matka. Nie, prawdopodobnie nie. To wielka szkoda, że musiałam pogrzebać tę cząstkę siebie razem z ciałem mojego króla.

— Umiłowanej żony? Mówicie, panie, o Élisabeth de Bourbon? — W głosie okrytej czarnym szalem niewiasty ukryła się dobrze zakamuflowana przez ból nutka wesołości.

Dwie postacie szły samym środkiem kaplicy, będąc sobie nawzajem podporą. Ich obcasy stukały w rytm nucącego przez wieki chóru dzieci Escorialu, których podśpiewywanie przenikało przez wieka trumien i roznosiło się echem po całym grobowcu. Sylwetki królewskiej pary minęły milczącą obserwatorkę, przekroczyły próg, a na koniec, przy samym wyjściu z krypty, połączyły się w jedno ciało długim, pełnym miłości pocałunkiem.

— Oczywiście, że o Élisabeth de Bourbon — odpowiedział żartobliwie władca, obejmując mocniej swoją austriacką żonę. — Kogo innego moglibyśmy kochać, gołąbeczko?

— Przecież nie swoją siostrzenicę, Najjaśniejszy Panie. Nie narzeczoną swojego zmarłego syna, którą postanowiliście poślubić, by nie zostawiać na lodzie ani tej nieszczęsnej panienki bez żadnego kandydata na męża, ani tej biednej Hiszpanii bez następcy. Ja... Myślę, że to bardzo złe, co robimy. Nie wolno nam się miłować, bo nie tak miały się potoczyć nasze losy. Ani wasza pierwsza małżonka, Élisabeth, ani jej syn, Baltasar Carlos, nie powinni byli umrzeć... Wówczas i ja miałabym męża i wy mielibyście następcę. Oszczędziłoby to nam wyrzutów sumienia.

— Tak czy inaczej Baltasar zachorował i odszedł. Wolałabyś zapewne jego niż starszego o trzydzieści lat wuja, ale to było jedyne wyjście. Została nam po Élisabeth jedna córka, którą byliśmy co prawda gotowi posadzić na tronie, tylko co byśmy zrobili, gdyby ona też umarła? Oddalibyśmy królestwo twojemu ojcu albo bratu? A ty, za kogo byś wyszła? Za jakiegoś heretyka? Równie dobrze mogłabyś poślubić rosyjskiego cara albo tureckiego sułtana, żaden kandydat inny niż Habsburg nie był odpowiedni dla katolickiej arcyksiężnej Austrii.

Starsza doña Mariana patrzyła, słuchała i nie dowierzała. Na jej wargi aż cisnął się uśmiech, gdy uświadomiła sobie, że Felipe był o nią po prostu zazdrosny! Że nie chciał nawet myśleć, że ktoś inny mógłby przeżyć z nią te wszystkie lata, które spędzili razem. To, co niegdyś było przykrą ostatecznością, stało się dla niego jedynym słusznym obrotem zdarzeń. Od pewnego momentu nie obchodziło go, ile tragedii musiało się wydarzyć, by stanęli razem przed ołtarzem. Pokochał ją tak bardzo, że za nic nie zmieniłby bolesnej przeszłości, byleby tylko ona należała wciąż do niego.

Widmo królowej zmierzyło swojego męża zniecierpliwionym wzrokiem, choć nie pozwoliło sobie mu przerwać. Jako uległa, pobożna małżonka nie wyrywała się też z jego ramion, choć najchętniej odsunęłaby się i wykrzyczała mu prosto w twarz, że ten nie rozumie jej rozterek moralnych.

— Nie śmiałabym podważać waszej decyzji co do tego związku ani zaniechać wypełniania swoich obowiązków... Po prostu byłoby nieuczciwym wobec Élisabeth de Bourbon, a szczególnie wobec Baltasara, gdybyśmy zaczęli pałać do siebie uczuciem. Miałam być przecież jego oblubienicą... Jeśli mogę was prosić, róbmy tylko to, co do nas należy. Inaczej zagryzie mnie sumienie.

Była regentka bezgłośnie patrzyła, jak drobniutka Austriaczka łamała serce temu panu z rudawym wąsem i śmiejącymi się oczami. Wiedziała, że nie mogła nic zrobić. Dwudziestokilkuletnia Mariana musiała wypowiedzieć te słowa, bo to dokładnie je wydukała wówczas ta, która teraz biernie ją obserwowała.

— Wracajmy do Alcázaru — rzucił Felipe z nagłą oschłością. Jego oczy zgasły, a nieistniejący uśmiech spłynął mu wyraźnie z twarzy. — My pojedziemy wierzchem, by przewietrzyć głowę, ale najpierw odprowadzimy panią do powozu. Na pewno się już ściemniło.

Przed wyjściem spojrzał w stronę nagrobka Baltasara Carlosa. Jego myśli były całkowicie puste. O czym mógł bowiem myśleć ojciec, którego przekorny los postawił w tak trudnej sytuacji? Czy powinien był przepraszać syna za miłość do jego narzeczonej, której ten nigdy nie widział? Której ten nie kochał wystarczająco, by nie umrzeć? Sekundę później po mężczyźnie pozostała już tylko powiewająca, oddalająca się coraz bardziej peleryna podróżna, za którą trochę jakby na oślep podążała jego żona.

Grobowiec Habsburgów zaczął znów nucić swoją podniosłą pieśń. Duchy przeszłości rozpłynęły się w powietrzu, pozostawiając Marianę zupełnie samą pośród niosącej się echem melodii, której towarzyszył chór dziecięcych dusz zamieszkujących kryptę. Zmarli śpiewali coraz głośniej, ich cieniutkie, anielskie głosy tworzyły przyprawiającą o dreszcze muzykę godną samego Boga. Kobieta osunęła się wycieńczona na kolana. Nawet nie wiedziała, kiedy jej głowa położyła się na zimnej posadzce, a wszystkie siły odpłynęły z ciała. Spoczęła przy swojej rodzinie, tuż obok trumien dzieci.

Przymknęła zasnute mgłą oczy, czując kojące zimno marmurowej podłogi. Cały świat poza lodowatym kamieniem i hipnotyzującym śpiewem powoli się od niej oddalał. Wśród niezrozumiałych słów utworu, rozszyfrowała tylko dwie, ciągle powtarzające się zwrotki:


My, dzieci Escorialu, nie odróżniamy nocy,

Nam, dzieciom Escorialu, obce jest światło i mrok,

Nasz grób to dla nas to samo, co ramiona matki,

Śmiertelna kołyska.


Giniemy, nim dojdzie do nas, że jesteśmy ludźmi,

Nasze życie jest krótkie i tylko pamięć po tych,

Których imiona wyryto na blaszkach ze złota,

Bywa jeszcze krótsza...


Królowa zacisnęła drżące, zlane potem palce na niewielkim schodku oddzielającym nagrobki od przestrzeni do modlitwy. Nie wolno jej było umrzeć. Miała schorowanego syna, który potrzebował pomocy w rządzeniu Hiszpanią. Miała czwórkę zmarłych dzieci, o których ktoś musiał pamiętać. Gorączkowo złapała się więc świata materialnego w nadziei, że to jeszcze nie pora.

Niech Bóg poczeka — poprosiła. Obiecuję umrzeć innego dnia.


[1] Prohibido – zakazane.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro