1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Słońce chyliło się ku zachodowi. Powietrze aż wibrowało od gorąca, kiedy pan Stevens zdjął swój kapelusz i otarł rękawem koszuli pot z czoła. Poprawił włosy na głowie, których w dawnych latach mógłby pozazdrościć mu nie jeden mieszkaniec Strange Hill, po czym założył okrycie na głowę.

Właśnie kończył poić konie, które musiał później zamknąć w zagrodzie. Ostatnimi czasy ktoś uszkodził mu ogrodzenie i dwa z nich uciekły. Zbadał miejsce wypadku. Wiedział, że nie było to żadnym dziełem przypadku, a celowym działaniem. Następnym razem, kiedy dorwie gogusia, poczęstuje go ołowiem ze swojej dubeltówki. Miał ją po ojcu. Stara była i wysłużona, ale wciąż działa. Jedynie czasem potrafiła się zaciąć. Ot przypadłość starych gratów. Zresztą sam już był stary. Liczył na pomoc swojej wnuczki, ale ona była jeszcze na studiach i nie wyglądało na to, żeby miała wrócić.

Kiedy się ściemniło i zamknął ogrodzenie, ruszył w kierunku starego drewnianego domu, z którego łuszczyła się powoli biała farba. Chciałby odnowić drewno, ale ciężko przędł ostatnio. Może dlatego dostał pismo z banku, że jeżeli nie spłaci dziesięć tysięcy dolarów długu, nieruchomość przejmie bank.

Już on wiedziała, że nie bank tylko jakiś zakichana deweloper, co to by wybudował na tym miejscu domy i sprzedawał z zyskiem. Ale nie miał zamiaru tego tak zostawić. Był dzisiaj umówiony na spotkanie z szeryfem w lokalnym barze. Wiedział, że jeśli będzie trzeba, pójdzie na wojnę nawet trzymając w ręku swoje widły i dubeltówkę.

Godzinę później zaparkował swojego starego, lekko zeżartego przez rdzę pickupa przed barem. Wyłączył silnik i wysiadł, po czym skinął jednemu z mieszkańców i wszedł do środka. W nozdrza uderzył go zapach piwa. Wolał bimber, ale dzisiaj piwem też nie pogardzi. Zwłaszcza, że szeryf ostatnio już i tak był wobec niego łaskawy, kiedy złapał go pod wpływem. Zapuszkował jedynie na całą noc w lokalnym hotelu z metalowy kratami. Przynajmniej nie musiał nic płacić. Darmowa miejscówka, tylko jeść nie dają, ale to mógł przeboleć, bo nie zamierzał więcej się tam znaleźć. Jeśli Ashley się dowie, dostanie burę, a przecież był jej dziadkiem.

– Piwo – odezwał się do młodego barmana, kiedy usiadł przy barze.

– Cześć Stevens. – Padało obok.

– Szeryfie. – Starszy pan podał mu rękę.

– Mamy problem.

– Powiedz mi coś, o czym nie wiem – mruknął, po czym upił łyk zimnego napoju. – Dobre – cmoknął.

– Tym razem cię zapuszkuję na dłużej.

– To nie bimber, tylko piwo. Nie przesadzaj. Więc może omówimy ten problem?

– Nie tutaj. – Pociągnął pana Stevensa do stolika w rogu. – Siadaj.

– Zamieniam się w słuch.

– Dostałeś coś o tym, że zalegasz ze spłatą podatku za dom?

– Te pazerne hieny są chcą ode mnie dziesięć tysięcy dolców. A skąd ja im wyczaruję takie pieniądze?

– W tym rzecz, że nie tylko ty dostałeś takie pismo. Twoja sąsiadka również, Lans.

– Pam Amergold? – zapytał ze zdziwieniem.

– Otóż tak.

– Ale to jej rancho jest jednym z najbogatszych. Więc jakim cudem ona też by zalegała?

– Bardzo dobre pytanie. Obstawiam, że ktoś tego dobrze nie przemyślał, wysyłając wam zawiadomienia. Nie sprawdził dobrze. Więc jak myślisz, kto tym razem poluje na naszą ziemie i Strange Hill?

– Pewnie jakiś goguś w Garniaku, co to myśli, że może nas kupić albo raczej dostać nas przez bank.

– Wiesz, co by się stało, gdyby do tego miasteczka wkroczyły buldożery?

– Trzeba zebrać mieszkańców. Nic im nie oddam. – Upił solidny łyk piwa. – Po moim trupie, Hirsch. Po moim trupie.

– Już w tym mieście jest wystarczajaco trupów. I dobrze wiesz, że nie mówię o cmentarzu, Lans.

– Cóż, zawsze może być ich więcej. – WZruszył ramionami.

– Co ty chcesz zrobić?

– Wszystko, co konieczne. Ta ziemia – wskazał podłogę – należy do nas wszystkich. Każdy może się tutaj osiedlić, ale nie pozwolę, żeby jakiś zasraniec wybudował tutaj osiedle domów jednorodzinnych. To jest jeden z powodów.

– W takim razie trzeba zwołać zebranie. A tak swoją drogą, kiedy wraca Ahsley?

– Nie dla psa kiełbasa, szeryfie.

– Ty stary pryku, nie to miałem na myśli. Ale, jak widać, głodnemu chleb na myśli?

– Idź ty lepiej pilnuj porządku, bo jeszcze znowu ci posterunek smarkacze podpalą.

– Nie powiedziałbym, że to smarkacze – mruknął Hirsch, ale starego Lansa Stevensa już nie było.

Ot i mieli problem. Nie sądził, że jeszcze będzie musiał się z tym w swoim życiu mierzyć. Kiedy został szeryfem, był młodym chłopakiem. Teraz miał czterdziestkę na karku i tajemnice, której lepiej, żeby zostały wciąż pochowane pod ziemią. Inaczej dorwanie się do nich FBI i wszystkie co popadnie.

Wyszedł z baru i stanął na ulicy. Ciepłe powietrze uderzyło w jego schłodzoną od klimatyzacji w barze skórę. Rzucił okiem na pobliskie latarnie, które rozpraszały mrok, który zaczynał spowijać miasteczko. Ruszył chodnikiem do biura, ale po drodze spotkał burmistrza.

– Musimy pogadać, Hirsch.

– Tak, gadałem już z Lansem Stevensonem.

– Oho. I co on na to?

– Że po jego trupie.

– Na pewno po czyimś, ale nie po naszym. Czyli robimy zebranie?

– Tak. W kościele?

– Chcesz mieszać w to klechę? – zapytał burmistrz.

– Nadaje się idealnie. Nic nie będzie podejrzewać. Jeśli mam to zrobić, to musi to wszystko wyglądać na wypadek.

– W takim razie do jutra, szeryfie. Dobranoc.

– Uważaj na siebie burmistrzu. Ostatnio w okolicy zapuściły się wilki – rzucił szeryf Hirsch i ruszył do siebie. Musiał pogadać ze swoi zastępcą, który czasem nie należał od zbytnio rozgarniętych.





*******************************************************

Czarna komedia? A czemu nie, takie też lubię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro