2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng




Lans Stevens wsiadł do swojej zdezelowanej półciężarówki i postanowił zrobić zakup w lokalnym sklepie. Chociaż, kiedy odpalił silnik, zaburczało mu w brzuchu tak głośno, że dopiero teraz przypomniał sobie, że od lunchu nic nie jadł. Wycofał autem i ruszył do lokalnej jadłodajni, która była zazwyczaj otwarta do dziesiątej wieczorem.

Nie musiał daleko jechać. Normalnie by się przeszedł, ale ostatnimi czasy nogi mu doskwierały, toteż te kilkaset metrów wolał przejechać samochodem. W nosie miał, że to nie było zbyt ekonomiczne. Jakby miał patrzeć, co było a co nie, umartwiałby swoje ciało, a chyba nie o to chodziło w życiu, żeby rezygnować ze wszystkiego. Chociaż on już się nażył i swoje przeżył. W tym miał tajemnice tak samo jak Strange Hill.

Zaparkował, wysiadł i ruszył do baru, w którym stołowało się połowę miasteczka. Wszedł do środka i rozejrzał się.

– Cześć Cecylio – przywitał się z właścicielką.

– Cześć Lans. Co ci podać?

– Cokolwiek – odpowiedział.

– Znowu nie jadłeś? – Pogroziła mu palcem.

– Tak wyszło. – Wzruszyła ramionami.

– Siadaj, zaraz ci podam.

Lans kiwnął głową i zajął miejsce w rogu, skąd przez duże okno miał doskonały widok na ulicę. Odłożył swój kapelusz, sięgnął po serwetkę i wytarł spocone dłonie. Bacznie obserwował, co się działo, chociaż działo się niezbyt wiele.

– Proszę. – Talerz z jedzeniem wylądował na stoliku, a obok dzbanek z mrożoną herbatą.

– Dziękuję. – Sięgnął po widelec i spojrzał na kobietę. W lokalu byli tylko oni. – Jak chcesz o coś zapytać, to pytaj. – Machnął widelcem.

– Te skurwysyny, chcą mi odebrać bar – warknęła.

Stevens o mało nie zakrztusił się pieczonym ziemniakiem, którego próbował przełknąć.

– Tobie też?

– Nie słyszałeś? Chcą wykupić całe miasteczko. Bank wkręca każdemu, że jesteśmy zadłużeni, a to guzik prawda. Płacę regularnie podatki, więc lepiej niech tutaj nie przychodzą, bo ich otruję.

– Czyli chcą naszej ziemi – mruknął.

– Tak.

– Ciekawe, co jest w niej takiej niezwykłego, że tak bardzo im zależy – zastanawiał się głośno. – Burmistrz chce zrobić jutro zebranie.

– I myślisz, że coś to da?

– Już raz wzięliśmy sprawy we własne ręce.

– Lans - upomniała go.

– No co? Przecież nie oddam im rancha, ani tego miasta. – Huknął dłonią w blat stołu. – Po moim trupie, Cecylio. Po moim trupie. – Wziął kolejny kęs pieczonego kurczaka. Ledwo go przełknął, gdy coś mu mignęło na ulicy. – A to co u licha? – zapytał. Wytarł usta w chusteczkę i rzucił na stolik.

– Co jest?

– Ten samochód tam – wskazał – przejeżdża tędy już drugi raz.

– Może się ktoś zgubił?

– Tak, jasne. To nie jest auto miejscowych. Gaś światła, a ja odwrócę tabliczkę, że zamknięte i przekręcę zamek, bo cholerą wie, jakie maja zamiary.

Cecylia wystrzeliła do włącznika. Pstryknęła i wszystkie lampy w całym pomieszczeniu zgasły. Chwilę później Lans podszedł do drzwi, odwrócił tabliczkę i odsunął się, żeby nie było go widać. O mało na wpadł na stojącą za nim kobietę.

– Mam zadzwonić po szeryfa Hirscha? – zapytała, przypatrując się dwóm osobnikom wysiadającym z samochodu.

– Jeszcze nie. Zobaczmy, kto to jest i czego chcą.

Starszy pan wrócił do stolika wraz z Cecylią, przy którym siedział wcześniej. Zajęli miejsce, a on patrzył przez wielką szybę. Podczas gdy on doskonale widział osobników na zewnątrz, oni ich nie. Mimo że światła były pogaszone, jeden z nich podszedł do drzwi. Pociągnął za klamkę. Lans i Cecylia wymienili spojrzenia, czekając na to, co się dalej wydarzy. Koleś stojący po drugiej stronie usilnie próbował dostać się do środka.

– Masz broń? - wyszeptał Stevens.

– Na zapleczu. Nigdy nie potrzebowałam. – Wzruszyła ramionami.

– Cholerą – wycedził.

Lans wstał i przemknął za kontuar. Pokazał znajomej, żeby schowała się pod stolik, gdy sam wyszedł zza baru z drugiej strony, chwytając po drodze przypadkowe narzędzie obrony. Mimo swojego wieku, lekko się pochylił, żeby pozostać niezauważonym i po cichu skradł się koło drzwi wejściowych do baru. Niestety wymagały remontu, a i duża szklana szyba była łakomym kąskiem. Jak tylko o tym pomyślał, w pomieszczeniu rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, które sypiąc się na podłogę z kafli wydało niemiły dźwięk dla uszu.

Przysunął się bardziej ściany i czekał na tego gagatka. Kimkolwiek był, pożałuje, że to zrobił. Lans nie sądził, żeby to był miejscowy. Po kilku sekundach przez wybitą dziurę wsunęła się ręką. Przekręciła zamek od środka i otworzył drzwi. Pod butami intruza zatrzeszczało szkło, jak tylko pokonał próg. Stevens nie czekał. Uniósł rzecz i tak zdzielił typa, że ten tylko jęknął i upadł na podłogę.

Rozejrzał się. Nie było tego drugiego. Zakładał, że pewnie poszedł na zwiady, ale teraz mieli problem z tym leżącym pod jego nogami włamywaczem.

– Jezu, Lans – wychrypiała Cecylia na widok mężczyzny, kiedy podeszła. – Wygląda jak upolowany wieprz.

– I dobrze.

– Lepiej sprawdź, czy oddycha – zasugerowała. – A ja pójdę po spluwę. Może się nam jeszcze przydać.

Starszy pan mruknął coś niezrozumiałego pod nosem, a kiedy właścicielka baru zniknęła, pochylił się. Zlustrował nieprzytomnego mężczyznę. Cały był ubrany na czarno. Jeansy i bluza z kapturem. Nikt w tych stronach tak się nie nosił. Mial rację to byli przyjezdni. Podejrzewał nawet kto ich nasłał.

Wyciągnął rękę, przytknął palce do szyi i...

– Jasny gwint – wymamrotał, po czym upewnił się, że się nie mylił.

– Co z nim? – Lans spojrzał na Cecylię.

– Obawiam się, że mamy problem, droga przyjaciółko w zbrodni.

– Chcesz powiedzieć, że zabiłeś go słoikiem w powidłami?

– Cóż... – Wzruszył ramionami. – To był niebyłe jaki słoik z powidłami.

– Chryste Panie. Hirsch nas zabije.

– Tam od razu, że zabije. Pomoże uprzątnąć ciało, ale niestety musimy zająć się kolejnym towarzyszem.

– Nic z tego. Nie bawię się w morderstwa.

– Mam ci przypomnieć pewną rodzinkę, którą poczęstowałaś domowej roboty kompocikiem?

– To było zupełnie coś innego, i dobrze o tym wiesz – warknęła. – Mogli nie wchodzić tam, gdzie nie trzeba...





**************************************************

Robi się ciekawie. Lans to niezłe ziółko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro