Rozdział 29

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

  Stawiając równe, miarowe kroki, Hania pokonywała wąwóz na nogach. Trochę bolały ją od ciągłego marszu, ale nie narzekała. Żwir trzeszczał pod jej butami, a silny wiatr obijał się o uszy, hucząc nieprzerwanie. Spojrzała w kierunku wozu. Jej oczy od razu padły na trzepoczącą lekko chabrową chustę. Cieszyła się, że mogła pomóc tej kobiecie. Naprawdę. Była już w na tyle zaawansowanej ciąży, że z pewnością ciężko było jej chodzić. A mimo to zżerała ją zazdrość. Bo chyba tak można było nazwać to uczucie. Trudno było jej nie poczuć nieprzyjemnego ukłucia w sercu, widząc, jak Sayin od razu zdawała się nawiązać kontakt z Raiką. Obie śmiały się i rozmawiały żywo, ona stała z boku, marząc, aby to jej dziewczyna poświęcała taką uwagę. Ścisnęła usta w cienką linię, słysząc po raz kolejny ich dźwięczny chichot.

— Alina?

  Odwróciła się, wyrywając z dotychczasowych myśli. Warada i Wadi szli tuż za nią, uśmiechając się szeroko. Odpowiedziała im tym samym i zwolniła nieco, aby się z nimi zrównać.

— Jak się macie? — wydyszała.

— Już dość? — zapytała zaczepnie Warada.

  Hania zaśmiała się cicho. Nie dało się ukryć, była zmęczona. Nawet nie zauważyła tego wcześniej, ale teraz czuła dokładnie ból mięśni i zaschnięte, żądne wody gardło. Do lekko spoconego czoła przykleiły się drobne kosmyki włosów.

— Chyba nie mam kondycji.

  Rodzeństwo spojrzała na nią zmieszane i wymieniło się spojrzeniami.

— Nie jestem przyzwyczajona do długiego marszu. Zwykle tak dużo nie chodzę — zaczęła tłumaczyć, widząc, że nie do końca zrozumieli jej słowa. Rozpromienili się i kiwnęli głowami.

— Zapytać taty kiedy... Nie iść? - zagadnęła Warada.

— Kiedy postój — poprawił ją brat, na co dziewczyny naburmuszyła się i mruknęła coś pod nosem.

 — Byłoby miło. — Hania uśmiechnęła się delikatnie.

  Warada pobiegła na sam początek grupy, wołając ojca. Zostali więc z Wadim sami. Chłopak od razu zwrócił się w jej kierunku.

— Tata zrobi przerwę szybko — powiedział.

— Tak myślisz?

— Jesteś gościem. A gość ma zawsze rację.

  Hania zaśmiała się, zakrywając twarz dłonią.

— Chyba to łączy nasze kultury. Gość to jak król. Tak się przynajmniej mówi.

— To racja. Dobrze dla domu kogoś gościć. Wtedy... Szczęście.

— Nie mogę się z tym kłócić. Sama nie mam doświadczenia, nigdy nikogo nie gościłam.

  Wadi spojrzał na nią pytająco.

— Nigdy?

— Nigdy.

— Dlaczego?

  Zamyśliła się na moment. W jej domu nie pojawiali się inni ludzie. Chatka na bagnach była miejscem dla wielu nieosiągalnym. Żeby się tam dostać, trzeba było pokonać podmokły, buchający gorącą parą teren i dodatkowo odnaleźć się we wszechobecnej mgle. Przez to dom jej ojca urósł do swego rodzaju lokalnego mitu. Każdy wiedział, że istnieje, ale przecież nikt jej nie widział. Jedyną osobą, która w jakikolwiek sposób próbowała ją odnaleźć był Elmer dostarczający list. A i wtedy nie dotarł na miejsce.

  Uśmiechnęła się przepraszająco.

— Mój tata nie za bardzo lubił towarzystwo obcych.

  Wadi kiwnął głową ze zrozumieniem.

— Mój jest... Inny. Zawsze było u nas dużo przyjęć.

— Przyjęć? — Jej uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej. — To brzmi wspaniale!

— Tak. Chyba...

  Chłopak zamilkł. Przyjrzała mu się uważnie, zaalarmowana tą nagłą ciszą. Jego wzrok utkwiony był w widniejącej na przodzie tłumu głowę ojca. Było w nim coś dziwnego. Jakaś silna emocja malowała się w bursztynowych tęczówka. Nie umiała jednak określić jaka. Chwyciła go lekko za rękaw.

— Wadi?

  Wzdrygnął się i spojrzał z powrotem na nią. Uśmiechnął się przepraszająco, ale wyraz jego oczu się nie zmienił. Hania ściągnęła brwi, podświadomie czując, że coś jest nie tak. Chciała już zapytać, o co chodzi, kiedy usłyszała donośny męski głos. Wszyscy dookoła zatrzymali się, a niektórzy przysiedli na ziemi. Po chwili przybiegła uśmiechnięta Warada.

— Postój! — zawołała.

***

  Droga przez wąwóz okazała się być bardzo długa i trudna. W niektórych odcinkach traktu pojawiały się głębokie, strome urwiska, zalane w połowie wodą. Tworzyły w ten sposób zdradliwe zbiorniki, do których nieuważny pielgrzym mógł łatwo wpaść, co z dużym prawdopodobieństwem skończyłoby się szybszą lub dłuższą śmiercią. Ostre skały na dnie mogły pogruchotać kości i narządy wewnętrzne, a pionowe ściany nie pozwalały na wdrapanie się z powrotem na górę. Mijając te upiorne stawy, matki ściskały mocniej swoje dzieci, a reszta ludzi odchodziła od ich krawędzi kilka dodatkowych kroków dalej. Co jakiś czas szlak kurczył się lub rozszerzał, unosił i obniżał, powodując, że tempo marszu było zmienne i pozbawione rytmu. Nic dziwnego więc, że trasa, która powinna zająć im maksymalnie tydzień, trwała już pięć dni, a dopiero byli w połowie drogi.

  Korzystając ze znacznej szerokości szlaku, ludzie Mehdiego wyjęli z toreb skórzane namioty i rozbili je wzdłuż kamiennej ściany. Raika i Hania zaproszone zostały do dołączenia do Sayin i Shaiara, jako że dziewczyna chciała odwdzięczyć się za wiezienie jej wozem. Biorąc pod uwagę nadciągające z daleka ciemne chmury, była to propozycja nie do odrzucenia.

  Namiot nie był duży. Brązowe ściany tworzyły pokój wystarczający na rozłożenie czterech sienników, pozostawiając niewiele miejsca na resztę rzeczy. Kiedy zaczął padać deszcz, krople odbijały się od dachu z głuchym dźwiękiem. Sayin nuciła coś pod nosem, opierając głowę na ramieniu męża.

  Wygląd Shaiara nie mógł się bardziej mijać z jego charakterem. Choć był łagodnym i delikatnym człowiekiem, został obdarzony twarzą, przez którą z pewnością rozpłakało się już kilkoro dzieci. Krótki zarost pokrywał jego szczękę, a usta układały się w prostą kreskę. Zimne, jasne oczy ukryte były pod ostro zarysowanymi, grubymi brwiami. Rysy twarzy były twarde z mocno zaznaczonymi kośćmi policzkowymi. Mimo to jego wrażliwa natura przejawiała się w każdym geście, szczególnie wobec żony, której ramiona teraz gładził.

  Hania przyglądała się im kątem oka. Biło od nich ciepło, którego nie potrafiła określić. Sprawiało, że chciała się uśmiechnąć, a jednocześnie czuła jakby coś zgniatało jej wnętrzności. Czy to również była zazdrość?

  Zwróciła swój wzrok w stronę Raiki. Dziewczyna ściskała w dłoni mapę. Wysłużony papier zmarszczył się nieco, zniekształcając narysowany na niej obraz. Przed oczami Hani mimowolnie stanęła wizja ich przytulających się dokładnie tak, jak małżeństwo. Opierałaby policzek na ramieniu Raiki, podczas gdy ona gładziłaby jej włosy. Mogłaby ukradkiem zaciągnąć się jej zapachem...

  Momentalnie ucięła te myśli. Była pewna, że jej twarz musiała być w tym momencie czerwona jak burak. Przyłożyła dłonie do policzków. Były ciepłe. „No pięknie" — pomyślała. Dlaczego tak musiało być? Dlaczego nawiedzały ją takie myśli? Przecież to i tak do niczego nie prowadziło. Po co były jej te uczucia, skoro z góry wiedziała, że nie zostaną odwzajemnione?

  Z rozmyślań wyrwało ją ciche westchnięcie. Siedząca obok Raika odłożyła mapę na bok i położyła się na sienniku. Nie wyglądała na zadowoloną.

— O co chodzi? — zapytała cicho Hania, chcąc uwolnić się od dotychczasowych myśli.

  Raika przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech.

— Mogłam wybrać inną trasę. Myślałam, że tędy będzie szybciej, ale... Jak widać, nie mogłam się bardziej pomylić.

— Och... — Hania przysiadła się bliżej. — Nie martw się tym. Przecież i tak dotrzemy na miejsce. Prędzej, czy później.

  Dziewczyna skrzywiła się.

— Wolałabym prędzej... — Podniosła się do pozycji siedzącej. — Ale masz rację, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.

  Hania kiwnęła głową i nachyliła się nieco do przodu.

— Poza tym gdybyśmy tędy nie jechały, to nie spotkałybyśmy tych ludzi. A ciebie ich towarzystwo bardzo cieszy, prawda? — powiedziała półszeptem.

  Raika popatrzyła na nią przez moment, po czym uśmiechnęła się delikatnie. Serce o mało nie wyskoczyło z uniesionej szybkim oddechem piersi Hani. Była zapewne czerwona jak świeży pomidor. Czuła jak jej wnętrzności robią fikołki i ściskają się w węzeł. Każdy centymetr jej ciała chciał w tej chwili pochylić jeszcze trochę do przodu, żeby ich wargi w końcu się spotkały. Mimowolnie przesunęła wzrokiem po ustach Raiki. Jak by smakowały? Czy w ogóle miałyby jakikolwiek smak? Był tylko jeden sposób, aby się przekonać...

— Wszystko w porządku?

  Poczuła się, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody. Natychmiast spadła z nieba na ziemię, wracając do szarej rzeczywistości. Raika wpatrywała się w nią z jedną z brwi uniesioną lekko ku górze, czekając na odpowiedź. O święta Dollos, nadal wyglądała tak pięknie. Nie było takiej rzeczy, która mogłaby ją oszpecić. Nie w oczach Hani.

— Tak, ja... — Odchrząknęła dziewczyna. — Ciepło mi, muszę się przewietrzyć!

  Wstała szybko i udała się w stronę wyjścia z namiotu.

— Ale przecież pada — usłyszała za sobą. Odwróciła się do Raiki i uśmiechnęła przepraszająco.

— Jedynie sipi, nic mi nie będzie.

  Deszcz rzeczywiście już nie był gęsty. Drobniutkie kropelki odbijały się od jej głowy, zraszając płowe włosy. Było to w jakiś sposób kojące. Uziemiające. Uniosła twarz do góry, pozwalając wodzie opaść na rozpaloną od rumieńca skórę i odetchnęła głęboko. Nie zamierzała jednak stać tak długo. Spojrzała na wcześniej zauważone przez nią wgłębienie w skalnej ścianie. Podeszła i usiadła w środku, wycierając oczy rękawem. Serce nadal dudniło jej równym, mocnym rytmem.

  „Może powinnam pomedytować?" — pomyślała. Ułożyła się odpowiednio i położyła dłonie na kolanach. Wzięła głęboki wdech, po czym spokojnie wypuściła powietrze z płuc przez usta. Tak jak wcześniej starała się wyczuć każdy skrawek własnego ciała. Wyobrażała sobie, że jej dusza wychodzi z niego i palcem widzi po jej kręgosłupie, ramionach i nogach. Tam wszędzie, gdzie były naczynia energetyczne. Musiały być. Starała się je wyczuć. Wsłuchiwała się w siebie, jak tylko umiała. Ale tak jak wcześniej nic to nie dawało. Nie poddawała się jednak, uparcie trwając w stanie medytacji.

  Z transu wyrwała się dopiero później. Obudziło ją poczucie przemoczenia. Deszcz padał teraz siarczyście, a niebo było całkiem ciemne. Duża kałuża spłynęła do wgłębienia, zalewając ziemię i mocząc jej ubrania. Szybko poderwała się na równe nogi i odcisnęła trochę wody z materiału sukienki.

  Musiała wracać. Rozejrzała się dookoła. Zimny pot oblał jej twarz. Nie pamiętała, który namiot był jej. W tej ciemności nawet nie różniły się kolorami. Czy był to czwarty? A może szósty? Nie siódmy? Spanikowana omiotła je wszystkie wzrokiem.

  Piąty. To musiał być piąty.

  Pewnym krokiem ruszyła w stronę namiotu, nasiąkając na nowo deszczówką. Odgarnęła płat zasłaniający wejście. Na moment oślepiło ją ciepłe światło świecy olejnej. Kiedy tylko jej oczy przyzwyczaiły się do niego, rozejrzała się po wnętrzu. I wtedy też cała zastygła.

  To z pewnością nie był jej namiot. Na dwóch kocach siedzieli Warada i Wadi. Ich twarze zostały całkiem pozbawione koloru, a oczy były szeroko otwarte i wpatrzone w nią. Malowało się w nich przerażenie. Ale to nie to przykuło jej uwagę. Wbiła swój wzrok w znajdującego się przed nią Wadiego. Miał na sobie szatę do złudzenia przypominającą tę jego siostry. Czarny materiał ozdobiony został białymi haftami na rękawach. Na jego głowie zaś prezentowała się starannie upięta szkarłatna chusta.

  Przez moment nikt się nie odezwał. Po prostu patrzeli na siebie nawzajem. Po chwili jednak Wadi chwycił Hanię za ramię i pociągnął mocno, powodując, że dziewczyna upadła na kolana zaraz obok niej.

— Nic nie mów! — powiedział cicho. W jego głosie słychać było panikę. — Proszę, nic nie mów!

  Zgodnie z jego życzeniem nic nie powiedziała. Po prostu patrzyła na niego zdezorientowana. W bursztynowych oczach widać było czysty strach. Ciemne brwi były lekko zmarszczone, a dolna warga drgała nieznacznie. A cały ten widok okalał szkarłat materiału.

— Wadi... — Warada położyła dłoń na jego ramieniu.

  Chłopak wzdrygnął się i spojrzał na siostrę, która wyszeptała jeszcze kilka słów w jego kierunku. Patrzeli przez chwilę na siebie, po czym po jego policzkach potoczyły się łzy. Odwrócił się w stronę ściany, zakrywając twarz i zaciskając usta, aby nie wydać żadnego dźwięku. Warada popatrzyła na nadal skonsternowaną Hanię. Jej twarz zdawała się być spokojna, ale oczy zdradzały jej prawdziwe uczucia. Była równie przerażona co brat.

— Myśleliśmy, że nikt nie przyjdzie. Bo deszcz — powiedziała cicho.

  Hani udało się jedynie kiwnąć głową w odpowiedzi, więc Warada kontynuowała:

— Wadi nie jest... Jak inni.

— Nie jest... Jak inni? — powtórzyła za nią powoli Hania.

  Jej nadal przytłumiony zaskoczeniem umysł zaczął szybko łączyć kropki. Twarz złagodniała jej momentalnie. Spojrzała w stronę Wadiego. Był do niej odwrócony plecami, ale i tak wiedziała, że przecież płakał. Poczuła coś dziwnego głęboko w sobie. Jakby ciepło rozchodziło się po jej ciele, a jednocześnie bolała ją klatka piersiowa. Czy to możliwe, że... On był taki jak ona? Niepewnie wyciągnęła dłoń w jego stronę i pogładziły go po ramieniu.

— No już... — zdołała jedynie powiedzieć.

  Każde inne słowo grzęzło jej w gardle. Wiedziała tylko, że chciała mu pomóc. Dać znać, że nie był sam. Że ona też była inna.

— Ja... Ja... — Wadi szlochał cicho, z trudem formując słowa. - Ja nie chcę tak jak oni. Chcę tak jak wy... Ja jestem jak wy...

  „Jak my?" — powtórzyła w myślach Hania. Wtedy też wszystko zrozumiała. Wadi nie był jak ona. Tylko była.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro